niedziela, 26 lutego 2012

niepoprawna optymistka

Czasem myślę sobie, że jesteśmy jacyś pechowi, a syndrom Polianny (pewnie większość czytującej mojego bloga płci pięknej, jako dziecko miało do czynienia z Polianną), który bywa u mnie wyraźnie dostrzegalny, jest nie na miejscu. Nie ma dnia bez potknięcia, bez kłody pod nogi, bez jakiegoś domowego problemu, a ja wciąż się cieszę. Coś kapie, coś się kruszy, coś sypie... Nawet stojąc w kolejce w sklepie, kiedy uda się nam się dojść do wolnej kasy, to zawsze okazuje się, że akurat skończyła się taśma i stoimy znacznie dłużej niż ostatnia osoba w zakręconej kolejce do kasy obok, uśmiechamy się wtedy do siebie zrezygnowani, ale to przecież drobnostka. Potem przyjeżdżamy zmęczeni do domu i co się okazuje? Woda w kranie owszem jest, ale żółta i śmierdzi. Najgorsze jest to, że żyję z pesymistami pod jednym dachem i kiedy mówię, że to może nic takiego i że sprawdzimy następnego dnia, albo po prostu, że cieszę się, że w ogóle mamy wodę to słyszę od Pana Właściciela Domu: "Jak my będziemy żyć bez wody?", "Może popsuła się pompa?" "We wsi mówili, że wszędzie w studniach leci szlam, pewnie u nas też tak już będzie" i tak dalej i tak dalej...  Kiedy już trochę uda mi się kochanego Pana Właściciela Domu przekonać, żeby czarne wizje odłożył na później i kamień spada mi powoli z serca, bo bardziej martwię się tym, że on się martwi, niż wodą (kochanie tak bym chciała czasem być tą pocieszaną, a nie pocieszającą i usłyszeć od Ciebie, że wszystko będzie dobrze :-), to oboje słyszymy od pesymisty nr II, czyli Pani Miejskiego Psa, że w ogóle nie wiadomo czy w tej wodzie można się myć i że możemy się zatruć jakimiś szkodliwymi bakteriami, albo mój ulubiony tekst "ten dom jest stary, tu wszystko jest stare..." - a generalnie stare to złe i może się zawalić, więc trzeba się pakować. Wtedy znów muszę pocieszać Pana Właściciela Domu, który świeżo podtrzymany na duchu, znów smutnieje i koło się zamyka... Jednak tym razem w pewnym momencie i mój optymizm załamał się na chwilę i zaczęły drążyć mnie złe myśli i wątpliwości, bo przecież ile razy w swoim pechowym życiu można mieć szczęście i ile razy te wszystkie wielkie problemy mogą okazywać się błahostkami? Ciągle się udawało, może nadszedł ten czas, że się nie uda?
Jak zawsze jednak, starałam się robić dobrą minę do złej gry.
Kiedy zrobiło się jasno, zamiast się martwić, trzeba było wziąć się do pracy i zajrzeć do studni, gdzie jak się okazało pełno było wody, w której pływało nasze ocieplenie, z mroźnych dni, (które wcisnęliśmy tam, jak woda nam zamarzła), żaby, a oprócz tego coś dziwnie bulgotało. Zabytkowymi widłami wyjęliśmy siano i resztki pływającego styropianu.  Kiedy Pan Właściciel Domu zaczął wiadrem wybierać brudną wodę problem się rozwiązał (kochanie żebyśmy mieli tylko takie problemy)! Studnia ma 80 metrów głębokości, w podmurowanej części, gdzie zbiera się woda jest rurka, do wlewania jakiegoś tam czarodziejskiego płynu, który oczyszcza tę podziemną wodę, gdyby się zanieczyściła. Otóż rurka ta była zanurzona i to ona "bombelkowała", kiedy brudy wlewały się przez nią do naszej studni. Po wybraniu błotka, zostawiliśmy odkręcony kran na jakieś dwie godziny, żeby żółta ciecz spłynęła i woda znów jest krystalicznie czysta. Jak się okazuje może jednak mamy szczęście? Tylko jak nauczyć Pana Właściciela Domu nie przejmować się tak bardzo wszystkim? On mówi, że się w ten sposób uzupełniamy... Może ma racje? A może po prostu on jest normalny, a ja podchodzę do problemów zbyt optymistycznie?
Wiem jedno. Razem na pewno damy radę, w końcu przecież mamy Anioła Stróża! ;-)

Wykopaliskowy, wojenny hełm na głowie Pana Właściciela Domu i Anioł, który nie może usiedzieć w miejscu, a jak już siedzi, to chociaż pana w rękę ugryzie, bo to tak fajnie ugryźć i uciec ;-)

Oprócz powyższego kolejnego odcinka wodnej epopei (a kilka już ich na tym blogu było) ostatnimi dniami poczyniłam jeszcze pewne obserwacje (niezbyt skomplikowane do zaobserwowania), otóż: pogoda zmienną jest! Pogoda też kobieta, więc troszkę się jej od życia należy i nastroje pozmieniać sobie może, choć wcale lubianą panną przez to nie jest. Jeszcze we środę zakopaliśmy się w zaspach, we czwartek kawałki lodu i śniegu spływały z Wonnego Wzgórza. W piątek płynęły już tylko strumienie błotnistej wody. W sobotę po śniegu nie było śladu i znów zobaczyliśmy jak wyglądają łąki, wiał za to przeraźliwy wicher, który osuszał resztki wilgoci i zwiał z drzewa nasz karmnik dla ptaków, trochę go uszkadzając. Przez te parę dni uwierzyliśmy, że wiosna stoi tuż za najbliższym drzewem. W niedzielę... Obudził nas lekki mróz i kilka lekko spływających z nieba, w kołyszącym tańcu płatków śniegu, to przecież jeszcze nic takiego, prawda? Potem spadł grad, zrobiła się zamieć... Wciąż pada i znów jest tak samo biało i boimy się, że rano z domu nie wyjedziemy... Tyle o kapryśnej pannie. Oby humory jej się skończyły i oby wreszcie uśmiechnęła się do nas troszkę cieplej i przyjaźniej czego sobie i Wam życzę!

czwartek, 23 lutego 2012

Panta rhei!

 We wtorek zajęcia skończyłam bardzo późno, a jeszcze na wernisaż do olsztyńskiej Galerii Jednego Obrazu wstąpiłam, do profesora, który też mieszka na wsi, jakieś pięć km od nas zresztą i w swoich obrazach wykorzystuje to, co ma historię, to co na tej wsi znaleźć może. Pan Właściciel Domu dzielnie na mnie czekał u siebie na uczelni, pisząc pewnie, jakieś swoje skomplikowane dla mnie rzeczy.
Po drobnych zakupach dojechaliśmy wreszcie do naszej wsi. Całą drogę sypał śnieg. Wielkie płatki niemal przysłaniały każdy szczegół, a lodowe koleiny nie ułatwiały podróży. Nie polecam mieszkania na styku dwóch gmin, zawsze krew mnie zalewa, kiedy widzę, że droga do naszej wsi jest jako tako odśnieżona do tabliczki z oznaczeniem końca gminy Dywity, a początku Gminy Jeziorany. Oczywiście my mieszkamy już w tej drugiej, a nasza wieś jest ostatnią wsią w tej gminie, więc nie trzeba o nią dbać, bo i tak nikt nie zauważy. Wjazd do wsi wyglądał tragicznie, a miejsca, w którym kończy się asfalt nie było widać. Nasza mała terenóweczka dawała sobie radę jeszcze na kocich łbach, ale co dalej? Zaczęła się droga polna. Wiatr zawiał metrowe zaspy. Dodaliśmy gazu i o dziwo jedziemy... Niestety nie za długo. Koła zabuksowały, drzwi od autka ciężko było otworzyć, bo blokował je biały puch. Nie dojechaliśmy nawet do krzyża, który oznacza skręt na Wonne Wzgórze. Po ostatnich doświadczeniach z nocnym odśnieżaniem, na pytanie Pana Właściciela Domu, co robimy skierowałam się do pana X, który mieszka w ostatnim domu we wsi, z prośbą o możliwość zostawienia samochodu. U pana X parking! Byliśmy już trzecim samochodem z kolonii, który skorzystał tego dnia z uprzejmości pana X. I zaczęła się podróż za jeden uśmiech! Bez latarki (dobrze, że śnieg świecił, bo na gwiazdy nie było co liczyć), ale za to z... piwem, które jak się okazało Pan Właściciel Domu na wszelki wypadek kupił! Mimo nocnego spacerku, humory nam dopisywały i mieliśmy jeszcze siłę, żeby z Aniołem po podwórku polatać.
Następnego dnia nie wstaliśmy tak rano, jak w planie mieliśmy, ale troszkę dłuższe leniuchowanie dobrze nam zrobiło. Na zajęcia poranne nie dotarłam, ale usprawiedliwienie standardowe, że zima znów zaskoczyła drogowców pomogło (pani doktor też mieszka na wsi)! Pan Właściciel Domu spóźnił się do pracy, ale to też na szczęście nie problem.
Tego dnia odwilż dotarła również na Wonne Wzgórze. Chociaż mimo wszechogarniającej nas chlapy, nie jest tak okropnie jak w mieście, gdzie śniegu nie zostało już prawie wcale, a na pomarańczowo ubrani ludzie skuwają łopatami resztki lodu. U nas wieje przeraźliwy wicher, leje stosunkowo ciepły deszcz i roztapia powoli grube warstwy śniegu. Z naszej góry, drogą spływają strumienie brudnej, błotnistej wody, w niektórych miejscach powstają lodowe zatory i wielkie przelewające się kałuże. Wszystko płynie i mam wrażenie, że jak tak dalej potrwa, to z błotem zaczną spływać kamienie, rośliny, drzewa, a nawet nasz dom i stodoła (chociaż jeśli chodzi o tę ostatnią, to nawet bym się cieszyła, bo byłby mniejszy problem z rozbiórką). Moje kolorowe kalosze znów stały się potrzebne, chociaż już chyba przeszły swoje, bo nawet w nich niekiedy woda płynie. Płynie też na strychu (w naszej przyszłej sypialni), gdzie wiatr zrzucił dachówkę i dopuścił odrobinę mokrego śniegu do środka, płynie także w piwnicy, (ba!) po domu wczoraj skakała żaba, której chyba w piwnicy zrobiło się za mokro i postanowiła się z niej wyprowadzić. Pani Miejskiego Psa podniosła krzyk na całą chałupę, a to przecież tylko mała żabka, która dzieli z nami mieszkanie już dość długo. Po szybach też spływają krople, a wiar przy swoich podmuchach uderza w okna niczym z prysznica pod ostrym ciśnieniem. Nie pokażę zdjęć, bo taka ponurość nie jest zbyt atrakcyjna fotograficznie, chociaż... Tadam! otóż właśnie w tej chwili, pisząc powyższe słowa w szybce od kredensu odbiło się zaskakujące, rażące światło. Wiatr przewiał trochę chmury i wyszło słońce! Kończę szybko mój mokry, deszczowy post i lecę, jak na skrzydłach, na anielski spacer, bo pies się niecierpliwi, a i pogoda zaraz może się znów pogorszyć! Pozdrawiam słonecznie!

czwartek, 16 lutego 2012

A po nocy przychodzi dzień, albo jak kto woli po latach chudych przychodzą lata tłuste, w naszym przypadku raczej tłusty dzień - czwartek!

Zacznę  od dnia wczorajszego, który z pewnością był chudy, a przynajmniej dniem był odpowiednim, dla tych, którzy schudnąć by chcieli.
Środowy poranek był szary i ponury. Drzewa wyginały się od podmuchów wiatru, straszyły swoją powykrzywianą upiornością, śnieg sypał intensywnie pod  kątem ostrym. Oprócz tego śniegu który padał z nieba, sporo białego puchu przywiewało z okolicznych łąk. Niezła zadyma! Pan Właściciel Domu pojechał do pracy, ja tymczasem zajęłam się swoimi sprawami. Zaplanowałam usmażyć pierwszy raz w życiu pączki i nie zakładając, że mogą mi nie wyjść, postanowiłam, że Pan Właściciel Domu zabierze je we czwartek do pracy i poczęstuje współpracowników. Po południu idąc na kolejny spacer z psem, okazało się, że nasza droga dojazdowa zniknęła z powierzchni ziemi. Tylko gdzieniegdzie zachowały się wąskie przejścia, którymi można by najwyżej iść gęsiego. Psu zupełnie to nie przeszkadzało i skakał po zaspach goniąc kija, nieraz wpadając w nie po uszy. Mi przeszkadzało trochę bardziej, bo doszło do mnie, że jeśli nie przejedzie pług, a Pani Sołtys mówiła, że ma jeździć dopiero na drugi dzień rano, to po raz pierwszy w tym roku Pan Właściciel Domu nie podjedzie pod dom...

tu jeszcze wszystko było w miarę OK...

droga na równi ze skarpami po bokach...

w niektórych miejscach było i tak...

uroczy szlaczek

dróżka

tu powinien zmieścić się samochód...

ślad na środku naszej drogi.
Pan Właściciel Domu postanowił jednak być dzielny i mimo moich ostrzeżeń, nie sprawdzając najpierw stanu drogi (przy skręcie na Wonne Wzgórze droga wyglądała całkiem nieźle) zdecydował się podjechać. Nagle przez okno zobaczyłam go - idącego piechotą. Miał przecież zadzwonić, wyszła bym po niego z plecakiem, żeby spakować zakupy. Co dziwne był w zaskakująco dobrym humorze i oznajmił, że jest jeszcze jasno, więc bierzemy łopaty i idziemy odśnieżać, bo to tylko kawałek, a dalej jest dobrze. Ja tak entuzjastycznie nastawiona nie byłam, ale dzielnie ruszyłam i oczom moim ukazał się stojący w jeden czwartej drogi pod górę samochód. Tak  więc odśnieżaliśmy, odśnieżaliśmy, odśnieżaliśmy... śnieg wciąż sypał, zrobiło się ciemno, kiedy to, po kilku odkopywaniach samochodu, pchaniu go, zakopywaniu się z powrotem i znów odkopywaniu, wreszcie Pan Właściciel Domu oznajmił, że nie damy rady i trzeba zjechać na dół. To też nie było takie proste... Pod śniegiem poukrywane były koleiny, jadąc tyłem nic nie było widać, a na wykręcenie nie było szans. Co chwilę koła buksowały, potem samochód lądował w polu i praca z łopatą zaczynała się od nowa. Na domiar złego, w ostatniej chwili przyszła Pani Miejskiego Psa, na szczęście bez Miejskiego Psa, ale za to z łopatą i chorym kręgosłupem, a wyperswadować pracy (bo jak coś trzaśnie w plechach to pogotowie nie dojedzie, ani my nie zawieziemy), tak łatwo nie było. Po chyba kilkunastej próbie zjazdu, koła zabuksowały, ale już nie w koleinie, a głęboko w polu... Trudno! Nie mieliśmy już siły, auto częściowo stało w na łące, częściowo na drodze. Teraz to już ani my nie zjedziemy, ani nie przejedzie pług. Nogi przymarzały nam do butów, buty do ziemi. Wróciliśmy do domu z grobowymi minami. Łzy leciały mi ze złości i z bólu, kiedy Pan Właściciel Domu pomagał zdjąć mi przymarznięte do stóp kalosze. Kiedy Miejski Pies zaczął merdać ogonkiem a Wiedźma vel Futro drzeć się przeraźliwie, humory trochę nam wróciły. Po osuszeniu się, przebraniu w suche rzeczy i zjedzeniu gołąbków, nagle stał się cud, a właściwie cud niemal przejechał nam obok nosa. W dole zobaczyłam migające światełka pługu, który ponoć jeździć miał rano! Jak oparzony wyleciał z domu Pan Właściciel Domu, przywdziewając tylko "gumioki" i narzucając katanę i pobiegł gonić wybawcę. Hip hip hura! Udało się. Pługowiec odśnieżył do samochodu. Pan Właściciel Domu zjechał na dół, odstawił autko pod krzyżem, wrócił do domu, a pług dojechał pod górkę i odśnieżył pod dom. Na smażenie pączków nie miałam już siły, a jedyne czego pragnęłam to gorąca kąpiel, z dużą ilością piany. Pączkowa robota została więc przełożona na dzień następny z towarzyszącą nam myślą, że po kilkugodzinnej pracy na mrozie, na pewno będziemy mogli tych pączków zjeść całkiem sporo.
Rano zadyma ustała, a na niebie pojawiło się piękne słońce. Lekki mrozik trzaskał pod nogami...Niestety już za zakrętem prawda, czysta jak śnieg wyszła na jaw... Pług owszem przejechał, ale że tak powiem... na odpiernicz... Droga wciąż jest nieprzejezdna! W gminie powiedzieli mi, że dzisiaj mają jeździć jeszcze raz, ale póki nie zobaczę, to nie uwierzę... 


i jak po tym jeździć?
Mimo to humor już lepszy, choć nadwyrężyłam wczoraj kolano i ciężko mi się trochę spaceruje, to czego się nie robi, żeby pies po przejściach był szczęśliwy. Anioł biega jak szalony i ogląda się co chwilę, czy idę za nim. Tak sobie myślę, że psy świat dzielą na niebo i piekło, a że świat psi jest bardzo niewielki, to często niebo, czy  piekło jest bardzo blisko. Piekłem Anioła była buda i łańcuch i pan, który bił, to piekło jest bardzo blisko, bo raptem w pobliskiej wsi. Teraz (mam taką nadzieję) jest w psim niebie, które składa się na ten dom, te kilka wzgórz, drogę do sklepu, miskę z ciepłym jedzeniem, rękę która zawsze pogłaszcze... Podczas spaceru z merdaniem ogona podbiega do mnie co chwilkę, kładzie się na plecach i prosi żeby go głaskać, czasem, ugryzie mnie lekko w nogę i ucieka, chce żeby go gonić. Dzisiaj zainteresowała go jeszcze jedna ciemna sylwetka, która spacerowała z nami, była jak nasz cień. To Czarny  - kot sąsiadów z Leśnej Doliny, który chodzi naszą drogą na panienki. Anioł merdał do niego ogonem, ale ten trzymał się na odległość.

Anioł na fragmencie lepiej odśnieżonej drogi.

ogląda się, jakby mówił "no chodź!"

ślady Czarnego.

Po powrocie wzięłam się wreszcie za pączki. Pierwsza partia wyszła surowa w środku i lekko spalona, ale następne są już takie jakie być powinny. Do środka władowałam dżem porzeczkowy roboty mojej mamy. Jest kwaskowaty, więc idealnie równoważy słodycz pączków. Przy smażeniu wtórował mi Czerwony Tulipan i ćwierkanie ptaków za oknem. Niestety wciąż nie mogę sfotografować grubodzioba, który do nas przylatuje, bierze sobie tylko orzeszka z karmnika, albo fasole i odlatuje z tymi smakołykami na drzewo.

sikorka czai się na słoninkę...

i już ją dopadła... Zdjęcia słabe, bo zza szyby

Pączków wyszło tyle, że nie wiem co z nimi robić i komu je rozdać... Chętnie zaprosiłabym Was na Wonne Wzgórze, na podwieczorek. ;-)

Miłego i bardzo tłustego Tłustego Czwartku Wam życzę!

poniedziałek, 13 lutego 2012

Licencja na ślub, sąsiedzkie spotkania i nowy wiejski, a bardziej leśny blog prosto z doliny!

Zacznę od rzeczy dla nas bardzo ważnej. Jak niektórzy z Was wiedzą powoli (z coraz większym rozpędem) szykujemy się do niezwykle ważnego dla nas dnia, czyli naszego ślubu. Do tej pory przygotowania były mierne, ustaliliśmy datę, kupiłam wymarzony materiał na sukienkę, bo żadna suknia ze sklepów nie spełnia moich oczekiwań, wymyśliliśmy menu, ale przecież najważniejsza jest sama ceremonia, która odbędzie się w małym wiejskim kościółku w (co najistotniejsze w tym momencie posta) nie naszej parafii, ani nawet nie parafii moich rodziców. Dlaczego? Kto czytał sierpniowego posta pewnie wie. Otóż żeby ślub w innym miejscu wziąć, należy otrzymać od księdza ze swojej parafii LICENCJĘ, czyli po prostu pozwolenie. Ksiądz, który ślubu udzielać nam będzie ma zdrowe podejście i oprócz odpuszczenia nam nauk przedmałżeńskich (szczerze wierzymy, że w tej kwestii jesteśmy świetnie przygotowani) zgodził się również na uproszczenie formy licencji, do zwykłej kartki z podpisem księdza z naszej parafii. Po przejściach z księżmi w naszym życiu baliśmy się jechać, do którejkolwiek z olsztyńskich parafii, bo nie byliśmy tam częstymi gośćmi, a nawet niezbyt rozpoznawalnymi. Na szczęście życie uratował nam nasz nowy ksiądz, z naszej nowej parafii, bo przecież nasza parafia nie jest już w Olsztynie, a we Frączkach! Kiedy zajechaliśmy wracając z Olsztyna do księdza, wyskoczyła na nas gromada psów, które (co szybko zauważyłam i jest to dla mnie dość istotne) są grubiutkie i mają piękny kojec i budy. W parafialne drzwi skrobały trzy koty, które za pewne (choć ich nie widziałam) też są grubiutkie, za to ksiądz wręcz przeciwnie, ale dobra energia od niego bije i nie piszę tego dlatego, że dowiedziałam się, iż na mojego bloga zagląda ;-) W każdym razie zgoda na ślub jest, więc za pół roku będziemy mężem i żoną, dziękujemy za pomoc!
Zmieniając temat nie mogę nie wspomnień o naszej kolejnej, tym razem sobotniej integracji z sąsiadami. Przygotowania do wyjścia na imprezkę zaczęły się już rano, kiedy to po spacerze z psem zaczęliśmy szykować niespodziankę, czyli naszą radosną twórczość - karmnik dla ptaków. Tym razem szło lepiej niż za pierwszym razem, bo Pan Właściciel Domu kupił gwoździe. Problem był jednak w znalezieniu odpowiedniego drewna i przycięciu desek za pomocą tępej, zardzewiałej piły. I z tym daliśmy sobie radę. Następnie ozdobienie (to już tylko moja działka) - tym razem na ludowo techniką decupage. Potem  spakować małe co nieco, karmnik pod pachę i piętnaście minut spacerkiem do naszych najbliższych sąsiadów (gdybyśmy szli na przełaj przez las, to wtedy najbliżsi) do Leśnej Doliny, gdzie leży sąsiedzkie siedlisko.
Kasiowy stół uginał się od przepysznych zakąseczek, szczególnie pieczony boczek muszę zachwalić i wyróżnić. Atmosfera jak zawsze przednia, więc do późna zaszaleliśmy i o problemach i profitach z wiejskiego życia rozprawialiśmy. Czekam z niecierpliwością na poznanie innych sąsiadów, bo jeśli są tak sympatyczni jak Kasia i Piotruś (a chyba Studzianka ma to do siebie, że ściąga tylko miłych ludzi i nie piszę tego ze względu na nas, choć też miłymi ludźmi chyba jesteśmy) to na pewno warto! Oczywiście u sąsiadów zostawiłam kurtkę, komórkę i anielską smycz. Dlatego też rano powróciliśmy z szampanem i zrobiłam dobry uczynek - pomogłam w założeniu okna na świat z Leśnej Doliny, czyli bloga, którego z tego miejsca serdecznie polecam!  http://lesnadolina.blogspot.com

Choć zima piękna to czekamy na wiosnę, w kwietniu minie rok od kupienia Wonnego Wzgórza, w maju minie rok od zamieszkania, w  styczniu minął rok odkąd pierwszy raz zobaczyliśmy Wonne Wzgórze i zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia, ta miłość wciąż trwa i oby trwała, więc i Wam wiele miłości życzę!

środa, 8 lutego 2012

Umowa między Kotem, a właścicielem.

Wiedźma znów nie daje spać, bo... bo jest Kotem i wymaga.Właściciele Kotów pewnie wiedzą o co chodzi, chyba, że to tylko mój Kot jest taki rozwydrzony. Podczas nieprzespanej nocy przyszedł mi do głowy projekt pewnej umowy, którą powinien podpisać każdy właściciel kota. Jeśli przyjdą Wam do głowy jeszcze jakieś dodatkowe punkty, to dopiszcie je w komentarzach, może zgłosimy nowelizację ;-)



wtorek, 7 lutego 2012

Jak dobrze mieć sąsiada, czyli wpis dziękczynny!

Narobił się nam niezły kocioł!
niestety nie o taki smakowity kocioł kapuśniaku tu chodzi...

Budzimy się rano, w domu zimno, bo wygasło w piecu, chcemy wstawić wodę na herbatę, a tu... pfff brrr supfff - kran się z nas śmieje, aż bulgocze z tej złośliwej radości rzeczy martwych, a woda ani drgnie, mimo naszych błagalnych spojrzeń kran nie uronił nawet kropli.Wniosek był jeden: życiodajny płyn zamarzł! Tylko gdzie może być źródło problemu? Rury są głęboko pod ziemią, jeśli to coś z nimi, to czekamy do wiosny... Dla nas to nie taki duży problem, żyło się bez wody, bez wody żyje też większość mieszkańców naszej wsi, jednak jest jeszcze Pani Miejskiego Psa, która dzielnie zapowiedziała, że szuka lokum dla siebie i dla Atoska - Miejskiego Psa. Trzeba więc ostro działać. Jeśli nie w ziemi, co było mało prawdopodobne, woda mogła zamarznąć przy wejściu do domu, lub przy ujściu ze studni. Przy domu rura również wchodzi głęboko pod ziemią - do piwnicy, więc jedyna nadzieja w studni! Kiedy nerwy opadły pojechaliśmy do sklepu po coś na rozgrzewkę i na uspokojenie jednocześnie i... jak w dym do sąsiada! Jak się okazało sąsiad był pomocny i choć palnika gazowego nie miał, to pożyczył butlę i poprosił drugiego sąsiada, który troszkę pomaga mu w remontach o pomoc dla nas. Tamten zaś pojechał do innego sąsiada i pożyczył palnik do (aż mnie dreszcze przeszły, ale w tym momencie woda była najważniejsza) opalania świń, a ponieważ palnik nie działał, to jeszcze do następnego sąsiada po inny palnik (używany zazwyczaj w tym samym niecnym celu, co jego poprzednik). Potem razem z Panem Właścicielem Domu siedzieli w studni i opalali prawdopodobnie zamarznięte kolanko. Jaka była radość gdy weszłam do domu, a tam z zostawionego wcześniej, odkręconego kranu, niczym wodospad szczęścia, leciała ciurkiem, parująca gorącem WODA! Przez drzwi tarasowe wybiegłam, zostawiając je otwarte na oścież i narażając dom na powtórne wyziębienie z głośnym zawołaniem: Woda, Woda, płynie, płynie!
Sąsiad przywiózł nam jeszcze od siebie siana i styropianem i sianem ociepliliśmy wnętrze studni i nieszczęsne, zamarzające kolanko.
Z tego miejsca sąsiadom, którzy przyczynili się do naszego wodnego sukcesu, ba (!) bez których, tego sukcesu w ogóle by nie było serdecznie dziękujemy i również się do wszelakiej pomocy polecamy! 
Z radości niezwykłej, że woda płynie i z powodu nie czucia już członków po kilkugodzinnym staniu na dwudziestostopniowym mrozie, postanowiliśmy postać na tym mrozie jeszcze troszkę i rozgrzewając się naleweczką zrobić grilla. Tak też uczyniliśmy i choć nasi Błogosławieni Sąsiedzi nie mogli wpaść, bo przez nas praca im się opóźniła, to tego wieczoru popijaliśmy zdrowie naszych Wybawców!


troszkę z Wonnego Wzgórza widoczków..

i słońce przy grillu zachodzące...

grilla znaleźliśmy w stodole, nowego jeszcze się nie dorobiliśmy...  nie ma on nóżek, więc stoi na cegłach ;-)

I na koniec dumny Grillownik - Pan Właściciel Domu, który bardzo nie lubi kiedy robi mu się zdjęcia i pewnie będzie się złościł, że to zdjęcie się tu znalazło.
Pozdrawiam wszystkich z mroźnej Warmii!