poniedziałek, 25 lipca 2011

Coś dziwnego dzieje się z tą pogodą. Deszcz - słońce - ulewa - słońce - deszcz.. i tak ciągle. Denerwuje mnie to strasznie, bo wszystkie nasze plany walą się przez pogodę. Kiedy musimy jechać do pracy to akurat jest piękne słońce, więc następnego dnia, jak już mamy wolne planujemy ogrodowe prace i co? Akurat pada deszcz! Jeszcze nigdy latem nie byłam taka blada i jeszcze nigdy tak mało nie pływałam w jeziorze (jestem wodnym człowiekiem i nie mogę żyć bez pływania, tak kocham zapach wody!).

W czasie deszczu nie tylko dzieci się nudzą, ale ja również. Chociaż troszkę takie duże dziecko ze mnie. Jestem uparta, lubię stawiać na swoim i złoszczę się jak coś nie jest po mojej myśli. Lubię też bardzo kiedy Cudowny Pan Właściciel Domu spełnia moje zachcianki, takie jak np. wycieczka nad jezioro, nawet w deszcz, bo chcę i już, jak dziecko (liczę, że to przeczyta! ;-).

Jednak są chwile, kiedy naprawdę nie mam w co się bawić. Zaszywam się wtedy w kuchni, włączam ulubioną muzykę (ostatnio bardzo często jest to Federacja, kto nie zna to polecam!), gotuję i piekę. Bardzo lubię obdarowywać rodzinę i przyjaciół drobnymi słodkościami i choć sama nie przepadam za słodyczami, to w moim otoczeniu jest sporo łasuchów.

W niedzielę pojechaliśmy na obiad do Dziadków Pana Właściciela Domu. Jacy to cudowni ludzie! Zawsze kiedy ich widzę, w mojej głowie otwierają się szufladki dalekich wspomnień. Ja nie pamiętam właściwie swoich dziadków, zmarli kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, albo kiedy byłam małym dzieckiem, wszystko jest jak przez mgłę i czasem nie wiem, czy to zdjęcia i opowieści rodziców i starszego brata, czy coś zostało w mojej własnej pamięci. Pamiętam za to Prababcię Antoninę, która przeżyła wiele osób w rodzinie i do ostatnich swoich chwil myślała zupełnie trzeźwo. Znała się na polityce i wyklęła (na bardzo krótko) jedną ze swoich córek, za zły wybór prezydenta. Zawsze musiała być umalowana, bo mówiła, że żadnemu chłopu się nie pokaże bez makijażu, a kiedy moja mama była mała to "krzyżowała" ją i jej kolegów z podwórka za karę do podłogi. To "krzyżowanie" pewnie odcisnęło się w pamięci nie jednego dziecka z Ostródy, kiedy bowiem takowe  narozrabiało, babcia kazała się kłaść na podłodze, krzycząc, że ukrzyżuje i szukała młotka i gwoździ po domu. Kiedy znalazła gwoździe, to przymierzała do ręki, czy będą pasować, ale nigdy nie mogła znaleźć młotka, kiedy natomiast miała młotek to wymachiwała w powietrzu, sprawdzając, czy dobrze będzie się nim delikwenta do podłogi przybijać. Nie mogła jednak wtenczas znaleźć gwoździ i dzieciaki miały darowane.
Kiedy ja byłam dzieckiem babcia była już łagodną starszą panią, ani jej w głowie było krzyżowanie. Nosiła chusteczkę na głowie, mówiła do mnie "moje serce", przygotowywała mi budyniek i prosiła żeby nalać jej "lufę koniaku" i podać fifkę i papieroski z szuflady (paliła do ostatnich dni, miała ponad 90 lat!). Kiedyś nawet pan doktor w szpitalu zapytał się jej o receptę na długowieczność (babcia leżała na dermatologi, nic innego jej nie było), babcia z umalowanymi brwiami i ustami odparła: "Panie doktorze, całe życie piłam wódkę, całe życie paliłam papierosy, tylko seksu miałam za mało i teraz żałuję" - miała wtedy 90 lat, ja może z 12...
W mieszkanku babci w Ostródzie wisiał jej portret, kiedy była piękna i młoda. Kiedyś babcia zapytała mamy, co chciałaby mieć na pamiątkę po niej i mama właśnie chciała ten portret. Po śmierci babci portret zabrała Cioteczka Dżili i nie chciała nam oddać. Mama pożyczyła portret żeby go odbić, a ja podmieniłam obrazki  i oddałam cioteczce odbitkę. Nawet się nie zorientowała. Teraz portret wisi na ścianie na Wonnym Wzgórzu, obok znalezionego portretu babci Pana Właściciela Domu. Wcale nie żałuję drobnego oszustwa. Tak się rozpisałam o cudownej babci... Można by o niej książkę napisać i to taką z samymi anegdotami.
Nie miałam  w moim życiu, szczególnie tym nastoletnim i dorosłym kontaktu ze starszymi ludźmi, dlatego taką przyjemność i radość sprawiają mi spotkania z dziadkami Pana Właściciela Domu. Od kiedy w Wigilię 2010 na moim palcu wylądował mały, błyszczący klejnocik, dziadkowie stali się też moimi dziadkami i to dla mnie ogromny zaszczyt tak się do nich zwracać. Dziadkowie są już ponad 60 lat po ślubie i wciąż kochają się tak samo. Dziadek to wciąż młody, silny mężczyzna i dba o babcię, która troszkę podupadła na zdrowiu, jak najlepsza pielęgniarka. Niesamowite jest z jaką czułością i delikatnością pomaga jej wstać, czy wkłada jej kosmyk włosów za ucho... Piękna miłość! W takich chwilach wiem, że moje dziecinne marzenia o romantycznej miłości to była sterta bzdur, bo najbardziej romantyczne są codzienne chwile. Wspólne gotowanie, spacer, podróż samochodem, wybieranie wody z piwnicy, zasypianie i drobny całus na dobranoc, schowanie kosmyka włosów za ucho...

krzesła z piwnicy ze starego mieszkania, które przemalowałam i dałam im nowe obicia. Na razie muszą być, może kiedyś kupimy jakieś na starociach.

ciasto ze śliwkami dla dziadków

banany nie z naszego sadu ;-)

polne kwiaty najpiękniesze!

pierwszy raz w życiu piekłam drożdżowe rogaliki i w ogóle jakiekolwiek rogaliki. Są z dżemem truskawkowym roboty mojej mamy, więc rogaliki to wspólnie dzieło, mimo że dzieli nas ponad 100 km.

Nie miałam w co zapakować rogalików dla dziadków, więc zapakowałam w papier śniadaniowy i troszkę przyozdobiłam.

taki obrus przysłała mi internetowa znajoma. Niesamowite, że są tacy ludzie, którzy chcą się zupełnie bezinteresownie dzielić czymś co mają...


A we czwartek dziadkowie wreszcie odwiedzą nas i zobaczą jak sobie radzimy na Wonnym Wzgórzu i spełniamy ich marzenia. Marzenia ludzi ze wsi, zamkniętych w blokowisku. Muszę wymyślić coś pysznego, ma ktoś jakiś ciekawy przepis?

czwartek, 21 lipca 2011

Uratowani

Po burzy zawsze przychodzi słońce, tak było i tym razem...

Przyjechał pan fachowiec. Ze strachu uciekłam z psem na spacer. Wróciłam kiedy Dzielny Pan Właściciel Domu szykował się do wyjazdu do Jezioran po jakieś złączki, a źródło problemu było częściowo odnalezione. Żeby znów uniknąć stresów pojechałam na przejażdżkę do hurtowni, podziwiając po drodze piękne warmińskie widoki (a naprawdę jest co oglądać!). Kręte drogi, pagórki i wzgórza, niemal jak w górach, w dolinkach zapomniane, ukryte wsie, przydrożne krzyże i kapliczki przy niemal każdym zakręcie. Jeziorany to natomiast niezwykle urocze miasteczko, w którym zresztą podobno kręcono serial "Miasteczko". Urzekła mnie architektura kamieniczek i małych domków z XIX i początku XX wieku, a w środku piękny gotycki kościół.
Urzekła mnie również hurtownia, w której na ścianie wisiała goła pani, na blacie, przy kasie leżał worek świeżych ryb i jeszcze jakiś pełen kości, a kupić w ów hurtowni można wszystko: od deski sedesowej, poprzez obudowę kominka, kable, złączki, kalosze, grabie, a kończąc na piwie, które niestety nie było w cenach hurtowych. Wybór zatowarowania z pewnością był uzasadniony, co dało się zauważyć przez jakieś 10 minut spędzonych w sklepie. Przed nami stała spora kolejka, a każdy z panów oprócz potrzebnych sprzętów brał jeszcze zestaw małego budowniczego, małego majstra, małego montera, czy nawet małego rybaka (nazwa zestawu zależna od kupowanych produktów głównych). "A do tych żyłek jeszcze 10 Specjali poproszę" - powiedział pan od zestawu małego rybaka. "I jeszcze 3 Lechy w puszce" - to był budowniczy. Postanowiłam nie być gorsza i skorzystać z tego, że nie mam prawa jazdy. "Jeszcze 10... lepów na muchy i jedno piwko" - wzięłam typowo babskie piwo o cytrusowym smaku ( nie robię reklamy :-), pani z za lady uśmiechnęła się do mnie szeroko i zwróciła się do koleżanki "Widzisz Mariolka pani pije żółte, a my tylko zielone", po czym wyciągnęły przeźroczyste kubeczki z bombelkującym napitkiem (ciekawe co w nic było?), lekko stuknęły jeden o drugi, wzięły po łyku i roześmiały się głośno (co za przemiła atmosfera pracy!). Pani (nie Mariolka) znów przesympatycznie zapytała: "zapakować pani, czy weźmie pani na drogę?". Oczywiście, że chciałam wziąć na drogę.
Po powrocie okazało się, że przeciek odnaleziony, nie trzeba nic kuć i zaraz będzie wszystko działać.
Pan Fachowiec, ze swoim pomocnikiem podłączyli nam jeszcze prąd w sypialni (żeby wreszcie móc czytać w łóżku), przymocowali w części kuchennej ludową półeczkę, którą znalazłam w stodole, poprzywieszali ozdobne talerze, z których dwa się niestety pobiły, powiesili portret babci Pana Właściciela Domu, (który znalazłam w "rzeczach z piwnicy" - ze starego mieszkania i oczyściłam z pleśni - niech babcia czuwa),zjedli obiad i pojechali.
Parno się zrobiło, gorąco, wilgotno, a pod sam wieczór także pochmurno.
Jedyna rzecz jaką oglądam w telewizji to wiadomości i w tym momencie zaczęłam żałować, że je oglądam, bo widziałam te wszystkie zalane domy, pozrywane dachy i pozwalane drzewa - skutki nawałnic w naszym kraju.
(Jedynie zalanie nam nie grozi, bo z góry wszystko ścieka.)

Teraz nawałnica docierała do nas. Widzieliśmy przez okno jak idzie deszcz. Lało już w dolinie, a kilka sekund później, za stodołą, jeszcze kilka sekund później w sadzie i wreszcie walnęło w dom. Staliśmy w oknie obserwując jak nasze stare drzewa walczą z wiatrem, a ich pnie i gałęzie schylają się pod jego naciskiem niemal dotykając ziemi. Przez płynące po szybie krople stodoła wyglądała jakby kołysała się wraz z podmuchami (stodoła jest w opłakanym stanie i potrzebuje rozbiórki, lub generalnego remontu), czekałam tylko aż wiatr zacznie unosić i rozrzucać w okolicy jej części - dachówki i deski. Co chwilę całe Wzgórze rozjaśniało się do białości. Nasz miejski pies, który nie boi się burzy, tym razem również kręcił się z niepokojem - to nie to samo co burze w mieście. Nami również potrząsały huki tak głośne, jakby dochodziły z zaświatów. Tylko Wiedźma spała spokojnie na szafie i zdawała się w ogóle nie wiedzieć co dzieje się za oknem, a może świetnie wiedziała i nawet jej się to podobało? Koty są dziwne, szczególnie te czarne...
Babcia wyciągnięta z piwnicy tym razem czuwała nad nami. Burza zeszła w dół, widzieliśmy jak pobliskie jezioro ściąga pioruny, które co chwilę jak laser cięły granatową, gęstą maź.

Po burzy zawsze przychodzi słońce, tak było i tej nocy.
Poranek obudził nas ćwierkaniem ptaków i wodą w piwnicy (tym razem na wszelki wypadek wyłączyliśmy na noc pechowy, piwniczny sprzęt). Wiedźma przeciągała się na parapecie w plamie słońca. Nocny wiatr tak mocno wcisnął drzwi, że nie mogliśmy ich otworzyć. Kiedy się wreszcie udało do sieni wpadły ciepłe promienie. Cała okolica iskrzyła się od światła odbijanego w kroplach. Na krzaku przed domem czerwieniły się kolejne, słodkie maliny, aż rażąc nas w oczy intensywnością swojego koloru. Kto by pomyślał, że to krajobraz po bitwie stoczonej w nocy przez pogodę?

wtorek, 19 lipca 2011

Czarne chmury nad Wonnym Wzgórzem

Nasz Dom pokazał nam swoje pazury... No cóż, nikt nie obiecywał, że będzie różowo, ale czemu wszystko na raz? Czwartkowy poranek obudził nas grzmotami i strugami deszczu. Wzgórze poryły dziesiątki płynących zmarszczek, tworzących u jego podnóża rwący potok. Diagnoza była jednoznaczna. Z wyjazdu nici. Kiedy tylko troszkę zelżało Dzielny Pan Właściciel Domu zabrał się za wybieranie wody ze studni, która niestety, choć głęboka na 80 metrów nie jest ideałem... Ja natomiast jak zwykle zaszyłam się w kuchni gotując i piekąc coś na poprawę humoru. Kiedy Pan Właściciel Domu pojechał na zakupy, ja poszłam z psem na spacer, a ponieważ błocka co nie miara postanowiłam wsadzić nasze białe cudo pod prysznic, bo toto jest nisko podwoziowe i całe brudne było. Odkręcam kurek i co? "AAAAAA" - prysznic wybuchł. Normalnie wziął i wybuchł, kurek się złamał i pryska po całej łazience. Mokra starałam się go wcisnąć na miejsce i troszkę się jakby udawało. Dzwonię do Pana Właściciela Domu, z pytaniem: "gdzie u licha zakręca się wodę w piwnicy?!" - Nie ma zasięgu! Kiedy już ociekałam wodą (trwało to już jakieś 20 minut), wreszcie udało się dodzwonić i zakręcić wodę, ale kurka nie naprawiłam, jak nic złamany! Prawdziwa jednak niespodzianka nadeszła wieczorem, kiedy to okazało się, że trzasnął prąd. Po zabawie z korkami doszliśmy do wniosku, że epicentrum problemu znajduje się w piwnicy. W piwnicy są podłączenia wszystkich ważniejszych sprzętów, zostaliśmy więc bez wody, bo tam również znajdowały się kable od pompy...
Rano mina zrzedła nam jeszcze bardziej, kiedy przyjechał fachowiec, poodłączał wszystko i stwierdził, że ów pompa się spaliła... Patrzyliśmy na siebie z grobowymi minami, bo i skąd wziąć środki na nową?
"To niemożliwe" - rzekliśmy razem udając, że mamy o tym pojęcie i wbrew temu co mówił nasz fachur, Dzielny Pan Właściciel Domu znów poszedł wybierać wodę ze studni, której tym razem wcale nie było tak dużo i... i znalazł coś! Przetarty kabel. Pan Fachowiec znów stwierdził, że to na pewno nie to, ale w naszych sercach zapłonęła nadzieja... Zaizolował i... DZIAŁA! Odetchnęliśmy z ulgą. Pan Fachowiec naprawił też prysznic i wszystko było dobrze, mogliśmy więc w spokoju czekać na naszego gościa - Sylwię od Starych Mebli. Dwa dni z Sylwią od Starych Mebli minęły w dziwnym spokoju, na biesiadowaniu, odnawianiu znalezisk ze stodoły i znów biesiadowaniu.






Kiedy tylko Syliwa od Starych Mebli wyjechała znów się zaczęło... Poniedziałek - kolejny dzień wolny, pojechaliśmy więc na zakupy do miasta, na najprawdziwszy rynek, nakupowałam warzyw (z nadzieją myśląc, o tych które w przyszłym roku sama wychoduję), pooglądałam troszkę koronkowych serwet i kupiłam piękne zasłony do sypialni za grosze. Po powrocie czekała mnie miła niespodzianka, paczuszka z pięknym obrusikiem od internetowej znajomej. Mała rzecz, a jak bardzo cieszy,  była to iskierka w tym znów pechowym dniu. Okazało się bowiem, że Pan Właściciel Domu prawdopodobnie ma boleriozę, a w piwnicy pada deszcz z sufitu, więc  Leśny Filozof coś spieprzył (wybaczcie słowo, ale nie mogę inaczej) w naszej pięknej łazience... Nie minęła chwila i znów trzasnął prąd. Woda się leje, światła nie ma, a już ciemno za oknem, nie ma wody (nie licząc tej kapiącej z sufitu), a ja siedzę w foliowym worku, z farbą na głowie i zaraz muszę ją spłukać, bo wypadną mi włosy... Nauczeni doświadczeniami z piątku wyłączyliśmy korek od piwnicy, w domu zabłysło światło, Weszliśmy do naszej pieczary z lampką na przedłużaczu, znów plując sobie w brodę, że nie kupiliśmy jeszcze latarek. To co zobaczyliśmy wchodząc głębiej przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Pełno wiszących kabli, przedłużaczy, a to wszystko w bagnie. Latające jaszczurki i kumkające żaby (skąd one się tam wzięły?!), wiedzieliśmy, że gdzieś jest dziura, ale aż tak duża, żeby przelazły? Poodpinaliśmy kable, pracując w kaloszach ramie w ramie i jest. Jest prąd w piwnicy! Jednak deszcz z sufitu pada dalej i w takim stanie musieliśmy zostawić nasz dom wyjeżdżając dziś rano do pracy. Fachowiec będzie jutro, a do tego czasu żyjemy w nerwach czy nie będzie trzeba kuć łazienki... Mam nadzieję, że na pokazaniu pazurków się skończy, nie chciałabym poczuć na skórze zębów Domu z Wonnego Wzgórza...

poniedziałek, 11 lipca 2011

podróż za wiele uśmiechów

Wreszcie po ponad dwu miesięcznym siedzeniu w domu przy sprzątaniu i remontach, udało się nam wyrwać. Zapakowaliśmy nasze małe i mocno stukające autko po sufit, Wiedźma dumnie usiadła mi na kolanach, patrząc zaciekawiona przez okno i zdziwiona, że tak szybko może biegać i ruszyliśmy w odwiedziny do  rodziców. Rodzice mieszkają w pięknym miejscu nad samym jeziorem, jednak nie jest to miejsce ciche i odludne jak u nas. Rodzice mieszkają we wsi turystycznej, w Siemianach nad Jeziorakiem i prowadzą knajpkę i sklepik. Kochamy naszą domową ciszę, gdzie słychać tylko ptaki, jednak czasem mamy ochotę narobić trochę hałasów i dymów. Tak stało się w ten łikend. Przywitał nas pies - Jogurt (buldog amerykański uratowany od schroniskowego więzienia), który z radości chwyta coś w ogromną paszczę i nosi dumny, a może to być but, parasolka, poduszka... Między jogurtowymi łapskami plątają się maleńkie kilkutygodniowe kociaki, a ten, zazwyczaj ociężały, wielki pies,  niczym baletniczka omija je zgrabnie, żeby ich nie zdeptać. Witają nas również mama maluszków Mięta i druga kotka Frida. Obie dorosłe kicie z podniesionymi ogonkami lecą się połasić licząc na pieszczoty, Jogurt z radości liże to nas, to kocięta - swoje przybrane dzieci, a te maluszki chodzą po nim, obgryzają mu paznokcie, śpią z nim w nocy (nie z mamą, z nim i na nim!). Wreszcie wieczór i tańce, hulanki... pod gołym niebem. Tłumy znanych i nie znanych ludzi, gitary, żagle, głośna muzyka, wygłupy, zimne piwo z nalewaka. Rano natomiast nasz kajak - mój zeszłoroczny prezent urodzinowy od ukochanego, wizyta na wyspie, piknik, spotkanie z obozującymi krakowiakami vel Buraczkami... Cudne chwile. 
O drużynie Buraczków warto wspomnieć więcej, Jest to bowiem grupa ludzi z Krakowa i ich przyjaciele z innych części Polski, którzy nazwali się Buraczek Sailing Team. Na początku lata wprowadzają się na wyspę Lipową, która znajduje się na przeciwko Siemian, mieszkają tam pod namiotami całe lato, w obozowisku (taki obóz harcerski dla dorosłych), pływają żaglówkami bez silników, bo przecież nigdzie się nie śpieszą, sprzątają wyspę, po pseudo turystach i sadzą na niej drzewa i tak od ponad dwudziestu lat... Mają namiot stołówkę i namiot świetlicę, mają wybudowaną z drewna kanapę i dąb, który rodzi piękne jabłka (zawieszają na nim jabłka na sznurkach, a potem twierdzą, że to jabłoń, tylko liście w takie dębowe fale powycinali). Są chwile, kiedy ich grupa nabiera sił i jest ich czasem nawet ponad 50 osób.
Na żaglach niestety się nie znamy, ale nasza Czarna Strzała sprawdza się rewelacyjnie (kajak jest czarny, bo czarny wyszczupla i pasuje mi do wszystkich rzeczy :-D ) i wycieczki na wyspę to jedna z moich ulubionych rozrywek. Nie znamy się również na muzyce szantowej i nie jesteśmy jej szczególnymi miłośnikami, ale nad jeziorem brzmi ona zupełnie inaczej, więc z przyjemnością poskakaliśmy na koncertach. Spotkanie w rodzinnym gronie z moim bratem (który również przyjechał wraz z żoną) i rodzicami dobrze nam zrobiło, a było co opijać, bo przed samym wyjazdem dowiedziałam się, że otrzymałam Artystyczne Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko - Mazurskiego, więc przez następne pół roku czeka mnie wiele pracy.
 Dzisiaj o piątej rano zmęczeni, ale uśmiechnięci wstaliśmy, bo czas było wrócić do domu, pójść do pracy (na szczęście na 10!), w której teraz siedzę z klapiącymi oczami ;-) W czwartek jednak znów czekają nas przyjemności, zbliża się bowiem Bitwa pod Grunwaldem, a w czwartek właśnie zaczynają się prawdziwe turnieje rycerskie (sama inscenizacja nie jest tak ciekawa), jedziemy więc podbić Grunwald, naszym małym autkiem, z naszym małym namiocikiem, żeby spróbować cofnąć się w czasie i dołączyć do prawdziwego rycerskiego obozowiska.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Wonne Wzgórze zamieniło się w deszczową, albo raczej błotnistą górę. Nasza Vitarka sprawdza się jednak perfekcyjnie, dzielnie pokonuje wzniesienia, doły i wszystkie nierówności pełne błota - polodowcowe blizny warmińskiej ziemi. Mimo to oczywiście nogi odziane w kalosze też nam służą, bo przecież pies i kot muszą się wybiegać i to wcale nie jest śmieszne, bo z kotem też chodzimy na spacery. Odkąd oprócz Wiedźmy (kotki) wprowadził się  Atos (małe, białe, co chodzi do fryzjera - piesek mojej teściowej) staramy się go skutecznie oduczać agresji do kotów, co wychodzi nam z różnym skutkiem. W każdym razie Wiedźma boi się sama wychodzić, więc chodzimy z nią na spacery, a ta pomiałkując biegnie przy nas, od czasu, do czasu prosząc o wzięcie na ręce, żeby mogła sobie popatrzeć na świat znad traw, jakie zarastają okoliczne wzgórza. Atos zazwyczaj okupuje wejście do domu, dlatego Wiedźma nauczyła się wchodzić przez okno i ma azyl w naszej sypialni, gdzie małemu (ale jakże uroczemu) szczekaczowi (próby dostania się są coraz rzadsze) wstęp jest wzbroniony. Zresztą sam Atos jest dużo spokojniejszy odkąd mieszka na wsi. Gdyby tylko mógł, zrezygnowałby na pewno z fryzjerów i codziennego wyczesywania rzepów i trawek, a potem mycia "podwozia" i łap pod prysznicem i dołączyłby do tych (jak nazywa je teściowa) "wsiowych burków", ganiałby za samochodami i obgryzał łydki rowerzystom... Póki co kiedy chodzę z nim na spacery to szczęśliwy wreszcie biega bez smyczy, odwdzięczając się radosnym merdaniem marchewy (ogonka), obsikiwaniem każdej ścieżki i towarzystwem podczas wędrówek. Podczas jednego z takich spacerów po błotnistej drodze w przerwie między burzami, odkryłam Poziomkowy Stok. Nie pamiętam już kiedy jadłam poziomki, a tu ich tyle. Te małe słodkie cuda, czerwieniły się w trawie i uśmiechały do mnie. Pachniały soczyście i migotały od kryształowych kropelek (akurat na moment wyszło słońce). Pies troszkę burczał pod nosem, w nieznanym mi języku, ale myślę, że mówił: " no chodź już, idziemy, biegamy, tyle tu zapachów, a ty takie świństwa skubiesz". Niestety musiał troszkę poczekać...  Na Poziomkowy Stok na pewno wrócę, tym razem wieczór mnie gonił, a i niebo znów zaczęło gubić ciężkie krople.
Przynajmniej jeden plus z tej zmiennej deszczowo - błotnistej pogody z drobnymi prześwitami słońca. Dowiedzieliśmy się, że mieszkamy pod tęczą. To podobno dobra wróżba, nadzieja na piękne życie w naszym nowym miejscu, które już zaczynamy nazywać Domem.