czwartek, 15 sierpnia 2013

szpitalne perypetie

Dawno nic nie pisałam, nie komentowałam też postów na Waszych blogach, ale powód mam niebłahy. Wyjazd na festiwal nie skończył się dla mnie pomyślnie. Ba, nawet za dobrze się nie zaczął. Po koncercie Raz Dwa Trzy i kilku miłych chwilach, które udało mi się spędzić na bankiecie szłam sobie po terenie pola namiotowego, kiedy to zobaczyłam zbiegowisko. Ku mojemu przerażeniu na ziemi leżała moja mama. „Natalia leć po tatę, złamałam nogę i jedzie po mnie karetka”. Pobiegłam szybko, niestety brama od podwórka rodziców była już zamknięta. Płot jednak nie dochodzi do samego jeziora i na teren można dostać się wzdłuż linii brzegowej. Jedyną przeszkodą jest strumień, który w tym miejscu wpada do Jezioraka. Jak zwykle zwinne skoczyłam przez wodę, jednak i mnie, podobnie jak mamę zawiodła mokra trawa i wylądowałam w strumieniu. Po chwili już obie leżałyśmy w karetce i jechałyśmy na tortury na najgorszy oddział chirurgii urazowej na świecie. Czemu najgorszy? O piątej rano obudziło mnie gwałtowne wyrwanie poduszki spod głowy, przestraszona usiadłam z wrażenia, tym czasem pielęgniarka szybko ustawiła mi łóżko do pozycji siedzącej, odsłoniła też rolety i zapaliła światło, ze słowami, że o ósmej jest obchód i musimy odpowiednio być przygotowane na wizytę ordynatora. Pisząc przygotowane, mam na myśli siebie i mamę, bo trafiłyśmy do jednej sali z dokładnie takim samym urazem (teraz możecie się śmiać). Świta pana ordynatora, ordynusem zwanego przychodziła niczym mroczni rycerze, bez słowa i uśmiechu (nie usłyszałyśmy nawet nazwisk lekarzy prowadzących, nie mówiąc już o zwyczajnym dzień dobry). Leki przeciwbólowe dostawałyśmy nawet cztery godziny od zlecenia, na oddziale panowała też atmosfera strachu, która nie pozwoliła prosić o inne rzeczy. Kilka osób wypisało się na własne żądanie, nas przy zdrowych zmysłach trzymało to, że byłyśmy razem. W pewnym momencie przyszły białe anioły, o twarzach ponurych i zimnych jak kamień i zabrały mnie z sali razem z łóżkiem. Powiedziały, że jadę do innej sali. Na moje pytanie, co z mamą powiedziały, że niewiedzą. W tym czasie moja mama bez słowa wyjaśnień trafiła do gipsowni. Leżała tam kilka godzin przy wciąż otwartych drzwiach i świecących prosto w twarz jarzeniówkach. Nikt nie wyjaśnił dlaczego tam się znalazła i jak długo to potrwa, ponure postacie w gumowych rękawiczkach przemykały tylko bez słowa. W rogu sali stały wózki inwalidzkie. Moja dzielna mama z nogą zapakowaną w gips od stopy po udo wdrapała się na wózek i znalazła mnie w innej sali. Wtedy wpadła „siostra miłosierdzia” drąc się, że jesteśmy terrorystkami i sterroryzowałyśmy oddział, bo mama bez pozwolenia wzięła wózek i stworzyła zagrożenie w ruchu, na szpitalnym korytarzu (gipsownia i sala gdzie leżałam ja były niemal naprzeciwko siebie). Przyleciał też ordynus, który również zaczął się na nas wydzierać. Krzyków zresztą nie było końca. Kosmetyczka nie może stać na podłodze, po szpitalu nie można chodzić w sandale (nie miałam nic innego, w końcu pojechałam do rodziców na weekend, a sandał był sportowy i dobrze trzymał zdrową nogę), można być tylko w koszuli nocnej, lub piżamie, a ja byłam w sukience (jaka jest definicja koszuli nocnej i dlaczego luźna sukienka bez zamków i guzików nie może pełnić roli koszuli nocnej?). Nadszedł wreszcie dzień operacji. Cały dzień na czczo i bez leków przeciwbólowych, a tu po południu okazuje się, że operacji jednak nie będzie. „Może jutro, a może któregoś dnia” – powiedział ordynus (był to poniedziałek, a do szpitala trafiłyśmy w piątek). Wreszcie jednak nadszedł oczekiwany dzień operacji. Pani anestezjolog była u nas, jednak również się nie przedstawiła i nawet nie wiedziałyśmy, że to ta osoba, która będzie nas znieczulać do zabiegu, bo nie różniła się niczym od pielęgniarek, dała nam ankietę do wypełnienia, nic nie powiedziała i wyszła, nie czekając na żadne pytania. Rano weszła pielęgniarka i powiedziała do mamy podając jej lek tonem bardzo rozkazującym i oschłym: „proszę to połknąć, rozebrać się do naga, a ja zaraz przyjdę i sprawdzę czy dostosowała się pani do moich poleceń”, za chwilę wpadł ordynus i powiedział (oczywiście wykrzyczał, a nie powiedział, bo chyba inaczej nie umie), że nie będę miała operacji, bo mam nie zmyte paznokcie. Na próżno były moje tłumaczenia, że mąż zapomniał zmywacza dowieść i że zaraz przyjedzie i powinien zdążyć przed operacją. „Zabiegu nie będzie!” – wyszedł, zostawiając mnie ze łzami w oczach, a mamę płaczącą zabrali na blok. Nasz koszmar jednak dopiero się zaczynał. Po operacji nasze dwukostkowe złamanie razem z kilkoma pęknięciami i zwichnięciami (aż dziw, że wszystko trafiło nam się identycznie) bolało jeszcze bardziej, a leków przeciwbólowych bardzo skąpili. Kiedy mama płakała z bólu, pielęgniarka krzyczała na nią że nie ma czasu się nią zajmować i żeby szybko mówiła co jej jest, a nie się mazała. Inna pielęgniarka powiedziała, że zło wraca, bo dwa lata wcześniej jej mąż (pastor) złamał nogę na podwórku u moich rodziców i ewidentnie cieszyła się, że teraz my tu leżymy (pastor ma wrodzoną łamliwość kości), obwiniała też o wypadek swojego męża mojego tatę (pastor spadł ze schodka) i mówiła jakby mój tata dosłownie pastora popchnął, nie wspominając już, że pastor przyszedł do mojego taty, bo tata chciał dać mu pieniążki na zorganizowanie zabawy dla dzieci. Przetrwałyśmy, chociaż w bardzo złym stanie psychicznym, to przetrwałyśmy. W całym szpitalu była tylko jedna miła pielęgniarka, cudownie ciepły i sympatyczny rehabilitant, dwie sympatyczne salowe i jeden miły lekarz, na którego akurat ja trafiłam. Był sympatyczny bardzo, ale jak się miało okazać później tylko sympatyczny... Mamie niestety trafił się ordynus, który nawet nie poinformował jej jak przebiegła operacja. Doczekałyśmy się powrotu do domu. Po mamę przyjechał tata, po mnie brat, bo ma większy i wygodniejszy samochód niż my, a w końcu na Wonne Wzgórze miałam ponad sto kilometrów. W domu czekał już mąż, który wziął tydzień wolnego w pracy, żeby pomóc mi oswoić się z nową sytuacją, jaką są kule. Myślałam, że wszystko jest na dobrej drodze. Byłam na kontroli, zrobili zdjęcie, wyjęli szwy, w przychodni w Olsztynie wszyscy byli sympatyczni. Mama trafiła gorzej, bo w Iławie wciąż przyjmował ją Ordynus, który nie odzywał się do niej nawet słowem. Na domiar złego okazało się, że w jednej z ran (obie byłyśmy cięte z dwóch stron stopy) zrobiły się krwiaki. Bałam się tylko o pracę, w końcu dopiero pracować zaczęłam i byłam jeszcze na okresie próbnym. Z tym jednak też się ułożyło i Pani Dyrektor powiedziała, że nie będzie szukać nikogo na moje miejsce i w październiku, jak skończy mi się zwolnienie mogę wracać do galerii. Pani Dyrektor właśnie namówiła mnie również, na pójście na prywatną wizytę, do najlepszego specjalisty w województwie, u którego sama się kiedyś leczyła. „Co mi szkodzi?” – pomyślałam i z dobrym nastawieniem umówiłam siebie i mamę i pojechałyśmy do sławnego ortopedy. Tego samego dnia rano, mama w Iławie miała wyciągane szwy. Pan doktor nauk medycznych zobaczył zdjęcie mojej nogi i od razu zapytał. „Czy może pani jutro przyjechać do szpitala? Musimy jak najszybciej reoperować, bo inaczej noga będzie niesprawna” – przeraziłam się. Jak to? Mogę zostać kaleką? Mama nie miała nawet zdjęcia, bo święty pan ordynus uznał że robienie zdjęcia nie jest zasadne, za to okazało się, że w nogę wdała się martwica, której również ordynus nie zauważył. Następnego dnia rano stawiłyśmy się obie w szpitalu i mimo, że operowało nas dwóch różnych lekarzy, okazało się, że w nodze mamy jest taki sam błąd. Jedną z mocujących kość śrub, zamiast właśnie w kość wbito nam w chrząstkę stawową rozrywając staw i sprawiając mocne skrzywienie stopy. Pan doktor nie chciał oficjalnie przyznać, że to błąd lekarski, ale zawołał od razu kilku lekarzy pokazując zdjęcia. Wszyscy milczeli i kręcili głowami. Mamę też przyjęli od razu na oddział i znów wylądowałyśmy na jednej sali. Tu wszystko nas zdziwiło. Uśmiechnięte salowe, pielęgniarki, lekarze. Wszyscy życzliwi, gotowi pomów. Każdy mówi dzień dobry, tłumaczy co i jak. Można być w sukience, sandale, trzymać kosmetyczkę na podłodze, siedzieć razem na jednym łóżku ( w Iławie, pani piguła chciała nas za to zabić), można też spać z zamkniętymi drzwiami, tak żeby nie budziły hałasy z korytarza, a rano pielęgniarki wchodzą na paluszkach sprawdzając czy czegoś nie potrzeba, nie budząc jednak śpiących pacjentów, lekarze przedstawiają się, a anestezjolog obejrzał nas, osłuchał i pozwolił wybrać rodzaj znieczulenia, dokładnie opisując na czym każde z możliwych polega. To bardzo stary szpital, ale wolę stare łóżko i salę, niż nowoczesne łóżko na pilota, które się zacina, a pielęgniarki mówią, że tak ma być i śpi się na siedząco (jak oczywiście w Iławie). Natychmiast odbyła się operacja. Nikt nie każe nam czekać na leki przeciwbólowe, dlatego też jestem w stanie pisać. Najgorsze jednak jest to, że po trzech tygodniach od poprzedniej operacji, całą drogę dochodzenia do siebie musimy obie znów przejść od początku. Ponieważ zarówno rodzice, jak i ja większą część życia spędziliśmy w Olsztynie, to mamy tu pełno znajomych i przyjaciół, dlatego wciąż mamy gości, odwiedzili nas przyjaciele rodziny, koleżanka z mojej pracy (co mnie tak pozytywnie zaskoczyło, że aż się wzruszyłam, bo przecież zdążyłam tam popracować raptem miesiąc, ale tak bardzo ją polubiłam, że sprawiła mi ogromną radość), kolega z uczelni mojego męża z synkiem, no i oczywiście nasza najbliższa rodzina, co bardzo dodaje nam sił i otuchy. Mam nadzieję, że na weekend obie pojedziemy już do swoich domów, za co i Wy, bardzo proszę trzymajcie kciuki. PS. Niedawno minęła nasza pierwsza rocznica ślubu, spędziliśmy ją w łóżku, a właściwie ja, bo nie mogłam jeszcze wstawać po operacji, ale kochany mąż nazbierał mi polnych kwiatów, które przypominały mi, że wciąż jeszcze jest lato. Jak tylko trochę dojdę do siebie na pewno ponadrabiam zaległości na Waszych blogach.