czwartek, 19 grudnia 2013

Grudiowy wiatr

To, że nic na ten temat nie piszę, to nie znaczy że wiatr, który ostatnio wleciał z impetem przez wielkie okna Europy na Wonne Wzgórze nie dotarł. Dotarł! Objawił się jednak oprócz oczywistych podmuchów próbujących z upodobaniem urwać głowę, a już na pewno ukraść czapkę i rozwinąć zgrzebnie zawinięty wokół szyi szalik wielką śnieżycą i przeszywającym chłodem.
Czwartek: Po powrocie do domu z pracy wyłączyli nam prąd. Zadzwoniłam na pogotowie energetyczne: „Proszę pani, jeśli jest normalny dzień, to usuwanie takiej usterki trwa do trzech godzin, dzisiaj niestety nie mogę udzielić informacji, kiedy zasilanie zostanie włączone.” „Czwartek to nie jest normalny dzień?” – zdziwiłam się. „Nienormalny pod względem pogodowym” – uzyskałam odpowiedź. No tak bo to, że w grudniu wieje wiatr i sypie śnieg nie jest normalne. Dziwne zjawisko. Spać poszliśmy koło dziewiętnastej.
Piątek: Śnieg padał już od czwartku. Prądu dalej nie było. Zrobiłam na pamięć szybki makijaż w porannych ciemnościach, licząc na to, że nie zrobię z siebie pudernicy, albo Zambie. Na drodze za Gadami leżała przewalona stara brzoza. Musieliśmy cofnąć się spory kawałek i pojechać wertepami przez Barczewko. Paliwa do Olsztyna starczyłoby spokojnie, gdybyśmy jechali tradycyjną drogą. Do miasta dojechaliśmy już na oparach, samochód na szczęście się nie zatrzymał, ale postanowiliśmy natychmiast kupić kanister. Zadzwoniłam do gminy pytając kiedy rusza odśnieżanie. Nowy Pan, zajmujący się tą kwestią był nieco zdziwiony moim telefonem, ale zapewnił, że zrobi co w jego mocy. Na koniec jeszcze zapytał o nazwisko, bo miał kolegę, który nazywał się tak samo (rodzinę mojego męża), znał również jak się okazało mojego teścia. „Może na wzgląd na dawne znajomości odśnieżą nam drogę?” – Pomyślałam.
Pan Właściciel Domu dał znać, że wracamy wcześniej, bo wiatr i śnieg nie dawał za wygraną. Ze swojej pracy (pracujemy dość blisko siebie i jak miałam zdrową nogę to chodziłam piechotą) jechał do mnie czterdzieści minut. Miasto sparaliżowane. Zima w grudniu zaskoczyła drogowców. Zaskoczyła również kierowców, którzy nie mogli podjechać pod drobne górki na letnich oponach. Pan Właściciel Domu zabrał mnie z pracy punkt piętnasta. Zakupów nie robiliśmy, bo przecież w sobotę w galerii mamy kiermasz prac (sprzedawane były również moje) i jedziemy znów do Olsztyna, więc wtedy kupimy co trzeba. Wreszcie po długim przebijaniu się przez zaśnieżone miasto wyjechaliśmy poza gęsto zamieszkałą strefę podmiejską. „Teraz będzie tylko lepiej – mamy w końcu napęd na cztery koła i dobre opony”. Nasze niedoczekanie! Utknęliśmy w korku. Samochody w nim stojące zakręcały i znów ruszały w stronę miasta, szukając innej drogi, lub w ogóle rezygnując z podróży. My również wykręciliśmy i jechaliśmy przez chwilę szybko w stronę Dywit (odrobinę na około, ale przez Dywity też da się do nas dojechać), do póki nie stanęliśmy na zjeździe do jednej z tych olsztyńskich sypialni, jaką są właśnie Dywity. Tutaj korek ciągnął się chyba do samego miasta. Nie było nawet szans, żeby ktoś nas zjeżdżających z podporządkowanej chciał wpuścić, nie mówiąc już o sznurze samochodów, który ciągnął się dalej. Znów zakręciliśmy i wróciliśmy do poprzedniej kolejki. Staliśmy i staliśmy nie posuwając się do przodu, na równoległym pasie auta poruszały się, ale bardzo powoli. Nagle w śniegu, wśród świateł samochodów zobaczyliśmy biegnącego mężczyznę. Otworzyłam drzwi i zapytałam co się stało? „Jakiś facet wpadł do rowu, ale już wyjechał i korek rusza” – powiedział w biegu, bo któż chciałby się zatrzymywać w taką pogodę. Potem dowiedzieliśmy się, że ten z rowu zginął... Samochody powoli zaczęły jechać i nagle znów stoimy. Co stało się tym razem? Na pasie obok jedno z aut nie może podjechać do góry. Na naszym pasie zatrzymało się kilka samochodów blokując nam przejazd i pchają do poległy w boju samochód. Czekamy. Wolno wepchnęli pojazd, który powoli wreszcie ruszył. Za nim jednak jechało sporo samochodów, które utknęły przez tego pchanego, który już dawno zniknął za horyzontem. Znalazły się one w niecce - z przodu góra, z tyłu góra i oczywiście też nie mogły podjechać, a mający dużo czasu wybawcy wciąż stojąc swoimi samochodami na naszym pasie pchali pod górkę następne auta z pasa równoległego. Korek z jednej i drugiej strony rósł. W końcu jeden z wybawicieli, dzielnie wybawiający tych co nie wpadli na pomysł, żeby zimą zimowe opony założyć pomyślał, aby swój samochód nieco przestawić umożliwiając tym, którzy dobrymi Samarytanami nie są przejazd. Kiedy w końcu wszyscy wybawcy zjechali minimalnie na bok robiąc nam przejazd znów dojechaliśmy do stojącego na środku samochodu. Nie było widać, żeby ktoś był wewnątrz. Stoimy. Pan Właściciel Domu nie wytrzymał i poszedł szukać właściciela pojazdu. Poszukiwania nie trwały długo. Na miejscu kierowcy siedziała pewna Pani, która zakorkowała ruch aż do Olsztyna, bo bała się przejechać dalej, bo było za wąsko. Nawet ja bym przejechała, a prowadziłam samochód tylko kilka razy w życiu! Po prośbach Sebastiana i kilku innych osób wreszcie ruszyła. Jedziemy! Minęliśmy zjazd na jedno z osiedli domków, na którym stało koło dziesięciu samochodów na światłach awaryjnych, które zrezygnowały już z prób podjazdu pod górę czekając na holownik. Za chwilę spotkał nas kolejny korek. Na naszym pasie, przodem do nas jechał pług, który próbował przebić się na pas obok. Zjechaliśmy ile mogliśmy. Niestety większość osób nie wpadła na ten pomysł. Pan pługowy wysiadł ze swojego kosmicznego potwora i ruszył piechotą prosić kierowców o ustąpienie miejsca, żeby przecież im drogę odśnieżyć. Udało się. Dojechaliśmy do Studzianki już bez większych przygód dziwiąc się, że w niektórych miejscach droga jakby znikła z powierzchni ziemi. We wsi nakarmiliśmy jeszcze koty i na reduktorze udało nam się wjechać na Wonne Wzgórze chwilę przed godziną osiemnastą.
Sobota: Na czternastą miałam być w pracy. Od ósmej chwyciłam za telefon dzwoniąc do Pana zajmującego się odśnieżaniem. Odebrał i poinformował, że miał już kilka telefonów i pług „jedzie na Studziankę”. Śnieg wciąż gęsto sypał nie pozwalając mi wyjść na zewnątrz. Pan Właściciel Domu chodził z psem na spacery, dla mnie było zbyt śnieżnie i ślisko. Pługu nie było widać. Po kolejnych telefonach upewniłam się, że pług jednak jedzie. Mąż napalił mi w piecu, żeby mogła wziąć ciepłą kąpiel. Kiedy około godziny trzynastej pługu nadal nie było zorientowałam się, że do pracy nie dojadę. Wykonałam kilka telefonów. Ruch na kiermaszu nie był za wielki, nikt nie chciał wychodzić z domu w śnieżyce, na szczęście nie byłam potrzebna. Pofarbowałam włosy i oddawałam się w najlepsze rozkoszy kąpieli, kiedy nagle spojrzałam w lustro. Czubek mojej głowy był „kurczakowo” żółty! Z wielkim piskiem zawołałam męża, który nie czując rozmiaru tragedii, jaka mi się wydarzyła zaczął się śmiać! Po chwili jednak zrozumiał, że dla mnie nie jest to śmieszne. W poniedziałek rano musiałam być już obowiązkowo w pracy, a do tego czasu to paskudztwo musiało z mojej głowy zniknąć! Po wysuszeniu okazało się dodatkowo, że na żółtej plamie jest jeszcze jedna ciemna łatka. Na poniedziałek niemal o świcie, przed pracą umówiłam się z moją fryzjerką na ratunek. Trochę się uspokoiłam. Pan Właściciel Domu poszedł na spacer z psem, po chwili jednak przybiegł zmachany. „Natalia, dzwoń do tego faceta (od odśnieżania) pług tu był, odśnieżył do połowy góry (do gospodarstwa, w którym nikt nie mieszka) i wycofał się. Goniłem go, machałem, świeciłem latarką! Nic!”. Tym razem już nikt nie odbierał ode mnie telefonów. Zaczęli dzwonić również sąsiedzi z Leśnej Doliny, którzy także starali się monitorować sytuację. Wściekła napisałam smsa Panu, który nie odbierał komórki. Wieczorem oddzwonił. Owszem pług był, ale dostali alarm, że szybko musi jechać na zakorkowaną drogę główną i dlatego się wycofał. To nic, że do naszego domu zostało mu jakieś pięćset metrów. Będzie w niedziele z samego rana.
Niedziela: Rozmroziłam na obiad dziczyznę, bo coś jeść trzeba było, a zakupów nie udało nam się zrobić. W poniedziałek musieliśmy wydostać się z domu do pracy, oczywiście do fryzjera i jak to określił Pan Właściciel Domu „zdobyć żywność”. Padało całą noc, rano jednak obudziło nas piękne słońce. Tak bardzo chciałam iść na spacer. Mąż odśnieżył nieco podwórko, droga zasypana była jednak miejscami po wyżej kolan. Postanowiłam walczyć z własnymi słabościami i bólem w kostce i poszłam w eskorcie Sebastiana i Anioła. Śnieg cudownie iskrzył się na słońcu. Wysokie, ocieplane buty za kostkę, które kupiłam rok temu świetnie spełniały swoje zadanie, trzymając stopę i pozwalając mi brnąć przez zaspy. Doszliśmy do odśnieżonego fragmentu drogi. Po odśnieżaniu nie zostało jednak nic, a u podnóża góry droga była tak zawiana, że i tak byśmy nie dali rady przebić się nawet dużą terenówką. Musiałam patrzeć pod nogi, ale moje oczy wciąż biegały po krajobrazie – zimowym, rozświetlonym, w którym każde przystrojone w koronkowy szron źdźbło trawy wyglądało jak zwiewna panna. Na drzewach zwisały grube śniegowe czapy i szale i tylko w niektórych miejscach prześwietlały je ostre promienie słońca, ukazując nam zupełnie nowy świat. Na wzgórze ledwo udało mi się z powrotem wspiąć. Pan Właściciel Domu zabrał się za wygrzebywanie spod śniegu nie nadających się już do niczego belek, z zeszłorocznej rozbiórki stodoły, które wylądować miały w piecu, a ja wróciłam do domu i oddałam się jednemu z moich ulubionych zajęć – przygotowaniu obiadu. Wciąż próbowałam się także dodzwonić do Pana od Odśnieżania (piszę wielkimi literami, bo to już w sumie przydomek), który obiecał, że pług będzie rano, a nas już złapało południe. Po obiedzie zaczęliśmy godzić się z myślą, że w poniedziałek raczej też się nie wydostaniemy z domu, kiedy to wreszcie Pan od Odśnieżania odebrał telefon i podał nam numer do tak zwanego operatora, czyli Pana Pługowego. Pan Pługowy powiedział, że właśnie kończy u Pana Żabojada i potem jedzie „Na Radostowo”. Tu już się naprawdę zdenerwowałam. Jest w naszej wsi i nie ma zamiaru do nas dojechać?! Tłumaczył się, że drugi Pan Pługowy wpadł do rowu (jak im pługi do rowu wpadają, to co powiedzieć o normalnych samochodach?!), i że nie ma czasu. „Proszę Pana – zaczęłam – jesteśmy od piątku odcięci od świata, nie jesteśmy w stanie wyjechać nawet po zakupy, a kończą nam się zapasy, w domu mamy starszą osobę, do której w razie czego nie dojedzie nawet karetka pogotowia, jestem po ciężkim złamaniu nogi i chodzę o kulach, nie mogę swobodnie się poruszać, a pan mi mówi, że nie ma czasu?!” – chwila ciszy i pan zgodził się przyjechać. Sebastian śmiał się, że powinnam jeszcze powiedzieć np. o brakującej insulinie, czy innych ważnych lekach i ciężkich chorobach, powiedziałam jednak samą prawdę. Kiedy było już ciemno zobaczyliśmy, jak odśnieża gospodarstwo na dole, więc jednak dojechał w pobliże. Znów zadzwoniłam i zostałam poinformowana, że właśnie do nas jedzie. Nie mogłam jednak zapomnieć o naszych sąsiadach z Leśnej Doliny, którzy mieszkają jeszcze dalej. Pan nie spodziewał się, że tam mogą być jeszcze ludzie. Ha! A jednak! Na szczęście dojechał i do nich. Około godziny siedemnastej na naszym podwórku zaświeciły światła „Śniegozwalczacza”. Pan Właściciel Domu wyleciał jak oparzony, aby przywitać Pana Pługowego i podziękować za przybycie. Uradowany wrócił do domu. Śnieg znów zaczął padać i wciąż nie byliśmy pewni, czy uda się rano wydostać. Minęła godzina i na nasze podwórko znów wjechał pług, tym razem dużo większy, po chwili znów mały i tak pięć razy. Nie wiem czy wpływ na to miały moje ciągłe telefony do Pana od Odśnieżania i teksty o poważnych zaniedbaniach, czy może to, że Piotrek z Leśnej Doliny zadzwonił do Zarządzania Kryzysowego? Najważniejsze, że jak już w końcu przyjechali, to drogę wygładzili nam niczym autostradę.
Poniedziałek: Wstaliśmy za późno i to że do fryzjera na umówioną godzinę nie dojadę było już jasne. Ruszyliśmy jednak dziarsko z góry i zorientowaliśmy się, że na dole droga nie wygląda już tak dobrze jak nasz podjazd. Kiedy minęliśmy naszą wieś, a potem następną (w ślimaczym tempie) zorientowaliśmy się także, że do pracy też raczej nie dojedziemy. Miejscami drogi po prostu nie było, a my z prędkością dziesięć, czasem piętnaście na godzinę wspinaliśmy się po śniegowo-lodowych górach, które co chwilę wyrastały z tego co kiedyś było drogą. Przy domach stały samochody - ci którzy mogli rezygnowali z wyjazdu do pracy. Po godzinie dziesiątej dojechaliśmy wreszcie do fryzjera (jechaliśmy prawie dwie godziny). Podjęliśmy decyzję o wolnym. Chcieliśmy wrócić za „widniaka” do domu. Zrobiliśmy trochę zimowych zakupów (ciepłe rajstopy dla tej co w spodniach nie chodzi czyli dla mnie i ciepłe skarpety i takie tam ;-), zdobyliśmy żywność i zaczęliśmy wracać do domu, co tym razem trwało o piętnaście minut krócej.
Wtorek: przyszła odwilż nasza droga do pracy wciąż trwała koło godziny, ale zawsze to już nie dwie. Ze wzgórza po śniegu i lodzie spływać zaczęły strumienie wody. W pracy trwały przygotowania do wernisażu i miałam natłok roboty, głównie z powodu poniedziałkowej nieobecności. Czekała też na mnie dobra wiadomość. Podczas kiermaszu sprzedałam kilka prac, co jest miłym zastrzykiem gotówki przed świętami.
Dni następne: Z dnia na dzień droga zaczęła wyglądać coraz lepiej, zostały jeszcze tylko góry lodowe między Tuławkami i Gadami, które dopiero w tym tygodniu zostały skute przez mieszkańców. Dziś pierwszy raz jechaliśmy po prawie czarnej drodze. U nas wciąż leży śnieg, na zmianę mamy mróz i odwilż i nie ma kiedy stopnieć. Pan Pługowy znów był i zebrał z drogi pod górę resztki śniegu, nie pamiętam żeby o tej porze roku podjazd był tak dobry jak teraz. Dostałam też przemiłą paczkę od Ilony Lisieckiej, której bloga na pewno znacie. Wymyśliłam nazwę dla jej nowo otwartej pracowni („Kurnik sztuki”) i jako podziękowanie dostałam piękne podkładki pod talerze z... kurami! Komplet idealnie pasuje do mojej kuchni, więc bardzo się cieszę i jeszcze raz dziękuję!
Przygotować wszystko do wernisażu zdążyłam, chociaż naprawdę w ostatniej już chwili, przez natłok pracy, ciągłe stanie, wchodzenie i schodzenie z taboretu (tablice na których maluje są wielkie i trzeba sięgać wysoko) noga mocno mi już doskwierała. Przez ostatnie zawirowania nie mam też jeszcze prezentów świątecznych, a tradycyjnie wyjeżdżamy do moich rodziców nad Jeziorak. Pewnie dla większości fakt, że osiemnastego grudnia nie ma się jeszcze prezentów nie jest bulwersujący, jednak ja zawsze zamawiam prezenty przez internet i mam je przynajmniej w połowie listopada. Dlatego teraz kończę mój przydługi tekst, gratuluję tym, którzy przeczytali go w całości (obiecywałam że szykuje się dłuuugi post) i lecę na zakupy! Na koniec jeszcze trochę zdjęć, grudniowego chwalipięctwa, czyli trochę o moich pracach i... i oczywiście życzenia.



http://www.telewizjaolsztyn.pl/0,2332-%26quot%3bkup_sztuke_pod_choinke%26quot%3b.html

- Filmik z naszej galerii z moją skromną osobą również, pokazanie tego w regionalnej telewizji zaowocowało sporym zainteresowaniem moją trochę dziwną twórczością, co niezmiernie mnie cieszy ;-) Zapraszam Was do oglądania.
http://www.olsztyn24.com/news/21981-bwa-po-raz-czwarty-promuje-sztuke-pod-choinke.html



Życzę Wam spokojnych, rodzinnych, ciepłych, naprawdę wyjątkowych świąt, pełnych tradycyjnych potraw, zapachu cynamonu i igliwia, ciepła ognia i oczywiście gwiazdki z nieba!


czwartek, 12 grudnia 2013

...

Pan Właściciel Domu przyjechał ze sklepu z ponurą miną. Łzy kapały mu po policzkach.
- Już nie mamy kogo dokarmiać – powiedział. Serce zaczęło mi walić. Jak to? Co się stało? Chwila milczenia, bałam się usłyszeć to co właśnie miał powiedzieć. – Znalazłem naszą Sunie martwą. Natychmiast zaczęliśmy wykonywać telefony i dowiadywać się co mogło się stać. Jeszcze wieczorem lizała nas po rękach. Była zdrowa i uśmiechnięta. W „Klubiku” wiejskim odbywała się osiemnastka. Młodzież na tyle już dorosła żeby jeździć samochodem była na tyle dziecinna, żeby jeździć nim pod wpływem. Mogliśmy ją zabrać... Ale przecież nie zabiera się cudzych psów...


Zaczęłam tym smutnym akcentem, a zakończę bardziej pozytywnie. Dziękuję bardzo za kolejne wyróżnienie, które przypłynęło do mnie z bloga „Powrót do tradycji”. Jest mi niezmiernie miło i oczywiście odpowiadam na pytania. Nie wyróżnię już kolejnych blogów, bo dopiero co to zrobiłam, mogłabym się ewentualnie powtórzyć.

1.Jesli miałabyś zmienić swoje życie radykalnie gdzie byś się wybrała?
Nie wiem czy chciałabym zmieniać swoje życie, jednak gdyby miało tak się stać, to wybrałabym się do innej epoki.
2.Jesteś świadoma swojej wartości?
Ostatnio coraz bardziej.
3. Co wpłynęło na drogę twojego życia?
Moje pasje i moi rodzice, którzy je wspierali.
4.Co byś zmieniła w swoim życiu?
Lubię je takie jakie jest, na pewno cieszę się z artystycznego zawodu, ale zawsze zastanawia mnie co byłoby gdybym wybrała inny artystyczny zawód.
5.Czy świat który cię otacza jest dla ciebie wystarczający?
Jest najpiękniejszy z możliwych, chociaż wiadomo, że chciałoby się np. lepszą drogę do domu ;-)
6.Czy zmieniasz szybko poglądy? Jeśli tak co cię jest wstanie przekonać?
Od wielu lat na większość spraw mam takie same poglądy, ale nie powiedziane jest, że jakieś mocne argumenty by ich nie zmieniły.
7. Twoja pasja to?
Sztuka
8. Ile jesteś wstanie poświęcić dla marzeń?
Nie muszę nic poświęcać, po prostu je realizuję.
9. Realizujesz marzenia nawet te które wydają się nieosiągalne ?
Krok po kroku TAK!
10.Nad czym często dumasz ?
Nad przyszłością.
11. Czym jest dla ciebie pisanie bloga?
Jest to możliwość dzielenia się z innymi moim rozumieniem świata.

Dzięki, pozdrawiam ciepło!

niedziela, 8 grudnia 2013

Wyróżnienie

Jest mi niezmiernie miło, że osoba, którą bardzo cenię i której blog jest jednym z moich ulubionych wyróżniła właśnie mnie. Trochę opóźniałam się z ogłoszeniem tej informacji i z odpowiedzią na zadane przez Asię z Siedliska pod Lipami pytania, bo ostatnio wiele się u mnie dzieje i nawet nie miałam chwili na włączenie komputera. Szykuje się za to w niedalekiej przyszłości długaśny post. Wracam jednak do wyróżnienia, za które ślicznie dziękuję. Odpowiadam zatem na pytania zadane mi przez Asię: 1. Najważniejszy dzień z życia? Chyba mój ślub, bo wszystko było tak jak sobie wymarzyłam i był to naprawdę nasz dzień. 2. Co wywołuje Twój uśmiech? Mój pies biegający po łące, jest wtedy taki szczęśliwy. 3. Filmowa fascynacja? "Marzyciel" 4. Literacka fascynacja? Książką w której się zakochałam jako nastolatka i uwielbiam do dziś jest „Wiedźmin” Andrzeja Sapkowskiego, chociaż nie jestem wielką fanką tego gatunku, to podoba mi się w tej książce wielowątkowość, dowcip, to w jaki złożony sposób stworzne są postaci i uważam, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Uwielbiam też „Dumę i uprzedzenie” Jane Austin, bo zawsze fascynowały mnie damy z dawnych czasów w pięknych sukniach i oczywiście uwielbiam ją za ironiczne podejście do arystokratycznego świata. Bardzo lubię czytać o artystach i także jako nastolatka przeczytałam dwie książki do których wracam „Pasję życia” Irvinga Stone’a – o Van Goghu i „Mulin Rouage” Pierra La’Mura o Touluse Lautrecu. Już jako dorosła osoba przeczytałam natomiast „Nazywam się Czerwień” Orhana Pamuka – cudownie zbudowana opowieść, trzymająca w napięciu do ostatniej chwili. Polecam wszystkie te książki. 5. Wymarzony prezent? Bardzo lubię kiedy prezent jest niespodzianką i kiedy jest to coś naprawdę od serca, kiedy widać, że ktoś myślał o mnie i zastanawiał się co lubię i czego potrzebuję. Nigdy nie dostawałam prezentów niespodzianek, bo moja cała rodzina zawsze bała się że nie trafi w mój gust. Mój mąż też woli nie kombinować i nie robi mi niespodzianek. Dlatego mój wymarzony prezent jest prezentem niespodzianką. 6. Życiowe motto? Jestem optymistką i zawsze szukam pozytywów, wierzę, że „zawsze po burzy wychodzi słońce”, „kocham jutro” i wiem, że „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Jako takiego motta nie mam, ale staram się uśmiechać nawet w złych momentach. 7. Góry, czy niziny? A może morze? Na pewno góry, a tak naprawdę do pagórki i jeziora. 8. Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa? Kiedy był wolny dzień, to tata jeździł rano do sklepu, kupował bułki maślane, jogurty, kilka rodzajów sera, świeże wędliny, smażył jajecznice, albo robił jajka po wiedeński, do tego przygotowywał kakao w dzbanku i pięknie nakrywał stół (też byłam rannym ptaszkiem, więc mu pomagałam), potem budził mamę, brata i wujka Piotra, który z nami mieszkał i często gości, którzy nieraz do nas przyjeżdżali. Jedliśmy takie niemal świąteczne śniadanie, a potem szliśmy na spacer z psem np. do miasta na lody. 9. Miasto, czy wieś i dlaczego? Jasne, że wieś. Dlaczego? Bo las, bo łąki, bo przestrzeń, bo ptactwo, bo sarny, jelenie i dziki, bo wolność, bo rześkość i świeżość, bo grzyby, bo ogród, bo wieś to moje spełnienie marzeń. 10. Jakie wnętrza lubisz? Lubię, kiedy wnętrze dopasowane jest do stylu budynku. Ogólnie bardzo podobają mi się wnętrza urządzane antykami i stylizowane na stare (ale nie za eleganckie), jednak gdybym miała mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, to urządziłabym je w stylu lat sześćdziesiątych z nutką nowoczesności. Mieszkając w starej chacie nie wyobrażam sobie, żeby urządzić dom nowocześnie, sterylnie, czy elegancko. 11. Wzór do naśladowania? Wszyscy Ci, którzy bezinteresownie pomagają innym i potrafią się temu poświęcić, nie myśląc o sobie. Moje wyróżnione blogi: Czułe Inkwizytorium - bardzo lubię czytać i wciąż jestem ciekawa co dalej Widok z dachu - Za podjęcie wyzwania i też wciąż jestem ciekawsza Rogata Owca -lubię te wszystkie opowieści o owcach, serach i nie tylko. Pozytywnie Kreatywnie - za pozytywne podejście do życia, fajną rodzinkę i takie rękodzieło, które naprawdę mi się podoba, a mało takiego widzę na blogach. Pieskie życie boksera Demona – za dowcip i miłość do psa. Nasze Pogórze – za piękne podróże i historie, które dzięki słowom mogę również przeżywać. Konik polski – za konie, psy i tego wszystkiego ciekawe opisy Ewape – pyszne, kolorowe jedzenie. Aaaledobre – cudowne zdjęcia potraw Bo życie to (nie) bajka – wiejskie życie, które kocham i zawsze będę lubić o nim czytać. Jo- landia mazurska kraina – za miłość do siedliska i cudne kompozycje z wiejskich roślin. A teraz moje pytania: 1. Jaka jest Twoja ulubiona piosenka i dlaczego? 2. Najbardziej kobiecy gadżet Twoim zdaniem to? 3. Czy pomagasz bezdomnym zwierzętom, jeśli tak, to w jaki sposób? 4. Jakie są Twoje ulubione smaki? 5. Kino, czy teatr? 6. Najromantyczniejsza chwila w Twoim życiu to...? 7. Czy lubisz swoją pracę, dlaczego tak, dlaczego nie? 8. Czy jest coś, dzięki czemu możesz poczuć, że jesteś spełniona? 9. Jakie jest Twoje największe marzenie? 10. Co lubisz robić, kiedy jesteś sama w domu i masz czas tylko dla siebie? 11. Filharmonia, spotkanie z poezją na zamku, czy łące, a może szalony rockowy koncert, co wybierzesz? Pozdrawiam wszystkich ciepło!

piątek, 22 listopada 2013

Przydrożne towarzystwo

Od jakiegoś czasu pod sklepem w naszej wsi kręci się malutka suczka, która wygląda jak skrzyżowanie pekińczyka z niewiadomo czym (z nutrią?). Ma długą sierść, jedno ucho jej sterczy, a drugie jest mocno klapnięte. Oczywiście jak to my zrobiliśmy śledztwo, żeby dowiedzieć się skąd wzięła się ta słodka panienka. W sklepie, który otwarty jest trzy razy w tygodniu do godziny dwunastej dowiedzieliśmy się kto jest właścicielem. Wiemy też, że aktualnie owy pan pracuje za granicą, pan sklepikarz powiedział jednak, że psiaka dokarmia pewna starsza pani (przynajmniej w dni, w które sklep jest otwarty kupuje jedzenie dla psa). Nie przekonała nas jednak ta informacja i postanowiliśmy regularnie pannę odwiedzać, chociaż nie taka z niej znowu panna, bo prowadza się z pieskiem Pani R. (od której kupujemy jajka) – Lizusem. Lizus zawsze uwielbiał ganiać za naszym samochodem, a kiedy szliśmy do Pani R. warczał na nas i straszył zębiskami (chociaż jego gabaryty i pyszczek słodziaka nie budzą powszechnego strachu). Pani R. wspominała jednak, że Lizus potrafi ciapnąć. Kiedy karmiliśmy naszą małą koleżankę Lizus podchodził niepewnie i obserwował zazdrośnie z daleka, przekonując się coraz bardziej, że jednak przyjść warto (Pani R. dba o Lizusa, który ma budę i swoją miskę, ale na drapane i tak lubi liczyć, jak to psiak). Panienka rzucała się za każdym razem łapczywie na jedzenie, jakby nigdy takich rarytasów jak np. zwykłe psie chrupy nie widziała. Śledztwo trwa, wiemy, że sunia mieszka na podwórku, chcemy się dowiedzieć, czy ma jakąś budę, czy ma ciepło? Teraz oba psy rozpoznają nasz samochód, a kiedy zatrzymujemy się pod budynkiem starej szkoły (sklepu) mała natychmiast wybiega. Lizus, mimo że mieszka kawałeczek od sklepu natychmiast bierze rozpęd spod domu i zanim jeszcze zdążymy otworzyć drzwi merdające ogony uderzają w maskę samochodu. Kiedy tylko nacisnę klamkę, momentalnie psiaki pchają się do auta, liżą nas po rękach i cieszą się, już zanim wyjmiemy jedzenie. Potem Pan Właściciel Domu bierze miseczki i nakłada dużą porcję małej i trochę mniejszą Lizusowi (nie powinno się karmić cudzego psa, o którym się wie, że dostaje jeść, ale jak mu nie damy, to zje swojej koleżance). W tym momencie słychać mlaskanie psów i rozpaczliwe „miauki”. Nadchodzą koty głośno oznajmiając swoją obecność w wieczornej stołówce. One również dostają swoje porcje i wreszcie możemy ruszyć do domu, wylizani, z brudnymi od psiej sierści rękami i naładowani pozytywną energią, którą dają nam nasi przydrożni miauczący i merdający znajomi.

wtorek, 19 listopada 2013

Trochę jesiennego kiczu

Ostatnie dni były szare i ponure. Kilka jednak dni z rzędu, po deszczowych godzinach przychodził słoneczny wieczór i księżycowa noc. Chmury na niebie walczyły z promieniami słońca i ta walka choć można uznać ją za kiczowatą, jednak wciąż zachwyca większość ludzi, a i mnie. Dlatego dzisiaj zamiast długiego tekstu tylko trochę zdjęć studziankowych zachodów słońca. Wszystkie są zrobione z jednego miejsca, z ławki za naszym domem. Takie oto widoki są z Wonnego Wzgórza.

wtorek, 5 listopada 2013

pierwszy cel zrealizowany

Zamówiłam przez internet dziesięć drzewek owocowych do naszego sadu. Cena drzewek zamówionych w sieci jest (dodając już kuriera) równo o połowę niższa niż w centrach ogrodniczych w Olsztynie. Mamy w sadzie kilka starych, ale bardzo smacznych odmian jabłoni, ogromną gruszę rosnącą przy samym domu, śliwy i czereśnie. Cały sad otoczony jest jesionami, czeremchą i bzami, które tworzą naturalny płot. Jednak druga część sadu była pusta, tylko ze śladami po spróchniałych pniach, których czas widocznie już się skończył. My również jak do tej pory nie zadbaliśmy o tę część. Rosły tam pokrzywy, wśród których wydeptane były dróżki – miejsce spacerów dzikich zwierząt. Kupiłam trzy jabłonki – każda owocująca w innym terminie, dwie grusze, dwie śliwy węgierki, morelę, czereśnię i wiśnię. Najbardziej cieszę się z wiśni, bo udało mi się kupić odmianę, która jest smakiem mojego dzieciństwa, bo właśnie Gwiazda północy rosła w naszym miejskim ogrodzie na ulicy Lipowej w Olsztynie, a ja często wspinałam się po jej gałęziach i zajadałam owoce. Te wiśnie lubił też nasz pies – Chart Irlandzki – Nazir, który skubał czerwone kulki prosto z drzewa, a potem pluł pestkami. Rodzice wycieli w końcu drzewko, a ja do dziś nie wiem czemu tak się stało. Tym razem uzbroiliśmy się w porządny szpadel renomowanej firmy ;-) . Pan Właściciel Domu posadził morelę i tu zaczęły się schody. Gdzie nie wbijał szpadla ziemia była twarda, niedostępna, pełno było w niej korzeni i kawałków cegieł. Ślady po dawnych fundamentach jakiejś budowli. Odeszliśmy trochę dalej i... Udało się wykopać dół, jednak już na granicy pokrzyw. Trzeba więc było zabrać się za wykoszenie „krzaczorów” i dopiero posadzić resztę drzewek. Teraz szpadel śmigał i szybko powstawały kolejne dołki, do których woziliśmy ziemię z kompostu i ogródka. Anioł dzielnie pomagał i kiedy tylko Pan Właściciel Domu rozpoczął dołek pojawiał się tam nasz pies, który nurzał się w błotku, poszerzając i pogłębiając łapami dół, a także spulchniając ziemię. Mimo, że cały sad ogrodzony jest pasem wysokiej zieleni, to w rogu jego nowej części akurat znajduje się prześwit z tylko jedną starą czereśnią. Żeby zmienić trasę zwierząt również trochę się napracowaliśmy. W pustym miejscu posadziliśmy krzaki pigwy, na której tydzień wcześniej złamały się dwie łopaty i trochę malin, zbyt rozrastających się przed naszym domem, a obok tych wspaniałości stanęła Stracho – baba. Każde drzewko otrzymało palik, na którego końcu zawiesiliśmy plastikowe butelki, pomalowane przeze mnie na kolory, a w następną sobotę dowiesimy ich jeszcze więcej i otulimy drzewka, tak aby nie chciały ich skubać zające. Wygląda to wszystko hm... Wiejsko, ale w końcu mieszkamy na wsi i bardzo nie chcemy żeby nasza praca poszła na marne i drzewka zostały zjedzone. Znacie jeszcze jakieś sposoby na odstraszenie zwierzyny? Zdjęcia z tego wielkiego wydarzenia, jakim było zakładanie przydomowego, młodego sadu, może w następnym poście, bo jestem w pracy i nie mam przy sobie aparatu. Pozdrawiam ciepło!

poniedziałek, 28 października 2013

Jesień w ogrodzie

To co w ostatnim czasie działo się w naszym domu natchnęło nas do pracy. Mam w tej chwili w głowie wiele pomysłów i marzeń. Zarówno tych dotyczących domu i ogrodu, jak i działań plastycznych (to akurat pewnie, dzięki mojej pracy). Najfajniejsze jednak jest to, że wiele z nich jest bardzo łatwe do spełnienia. Małymi kroczkami do celu. Jeszcze w tym roku w planie jest budowa konstrukcji ganku, do której mamy zamiar wykorzystać elementy rozbiórkowe stodoły. Wciąż też powoli oczyszczamy nasze obejście. W tamtym roku ze względu na długą zimę przycięliśmy tylko jedno drzewo (baliśmy się, że drzewa przemarzną, bo zima nie odpuszczała), w przyszłą wiosnę koniecznie musimy się tym zająć. Mamy też zamiar posadzić młode drzewa i mam nadzieję, że tak wszystko rozplanujemy że uda się około dziesięciu drzewek owocowych posadzić jeszcze w tym sezonie. Jestem trochę zła, że nie mogę uczestniczyć w pracach budowlanych i ogrodowych, bo bardzo je lubię, na razie jednak moja pomoc ogranicza się do pokazywania palcem co i jak, a wiedza moja tajemna, która tłumaczy dlaczego tak a nie inaczej wzięta jest z wielkiej księgi internetu, czyli również z Waszych blogów. Dowiedziałam się już jak i kiedy zabezpieczyć róże, a także jak pielęgnować wiele roślin, które posadził nam Dominik z Odlotowego ogrodu. W ten weekend postanowiliśmy zrobić porządek w jednym z naszych przedogródków. Kiedy się wprowadziliśmy jeden z przedogródków istniał, drugi stworzyliśmy od podstaw, z czego jesteśmy bardzo dumni. Ten stary przedogródek jest jednak dość mocno zarośnięty, co utrudnia nam dbanie o niego, dlatego też wzięliśmy się za przesadzanie. Tutaj właśnie całe sedno mojego postu. Nie ma pracy w domu i w ogrodzie bez odpowiednich narzędzi. Pan Właściciel Domu obciął tępym sekatorem gałązki starej, poczciwej Pani Pigwy, wbił szpadel pod korzeń i... trzask. Nie było widać śladów pęknięcia. Spróbował raz jeszcze i... trzask! Z drewnianego trzonka zrobiły się dwa krótkie. Sprzęt zapasowy też nie mógł sobie poradzić. Starsza Pani Pigwa nie chciała się przenosić w nowe miejsce, nie rozumiejąc, że wielki krzew tuż obok zatruwa jej życie. Drugi trzonek trzasnął i zostaliśmy bez środków do kopania. Cóż, trzeba było skupić się na czyszczeniu rynien i zabawie z Aniołem, który przez cały czas dzielnie nam kibicował i bardzo się ucieszył, z nowych, krótkich kijaszków. Niestety nie mogliśmy podarować naszym nowym sąsiadom obiecanego pigwowego krzaka, ale jeszcze nic straconego. Wnioski z tego wydarzenia są takie: Czeka nas zakup trzonków i porządnego szpadla, czeka nas też zakup piły, a w dalszej przyszłości wkrętarki i kątówki. Tymczasem wszystkie liście z drzew wokół domu opadły. Jesiony, jak zaobserwowaliśmy mają to do siebie, że najpóźniej puszczają liście i najszybciej je gubią. Właśnie jesionami obsadzano kiedyś gospodarstwa w naszej okolicy, stąd i u nas ich sporo, a kiedy natrafi się na nie w lesie (zazwyczaj na wzgórzach), to można być pewnym, że i tu było kiedyś siedlisko. Zazwyczaj można w takich miejscach wypatrzyć schody prowadzące pod ziemię, czy resztki przydomowego krzyża, który musiał być niemal przy każdym warmińskim domostwie. Zrobiło się dość upiornie, a wiatr szarpiący nagie gałęzie tylko tę upiorność podkreśla. Mimo to wciąż jest pięknie. Promienie jesiennego, nisko zawieszonego słońca przenikają przez nieliczne żółte listki, które jeszcze zostały na krzewach. Natomiast brzozowy zagajnik wciąż jaśnieje intensywnością koloru i nieraz pięknie kontrastuje z ciemnymi deszczowymi chmurami. Ptaki szaleją. Jedzą ile mogą. Skubią resztki ziaren słoneczników, owoce czarnego bzu i maliny, które jeszcze mają owoce. Anioł więcej je i zrobił się grubszy, a futro Wiedźmy stało się puszyste i jakby jeszcze bardziej czarne. Mimo, że wciąż jest ciepło, to tuż za plecami czuć już oddech skradającej się zimy, będzie to już nasza trzecia zima na Wonnym Wzgórzu, a my wciąż oddychamy całą piersią, bojąc się stracić choćby garstkę tutejszego powietrza, które przecież jest naszym powietrzem. Pozdrawiam Was ciepło, jesiennie.

czwartek, 24 października 2013

Wróciłam do pracy. Na razie tylko na chwilę, żeby przygotować oprawę plastyczną do dwóch wystaw, ale na początku listopada wracam już na stałe. Wczoraj byłam u lekarza i okazało się, że noga jest już cała. Zdjęłam wreszcie ortopedyczny bucik, który noszę zamiast gipsu, ale niestety noga puchnie i boli dużo mocniej. Musi się przyzwyczaić, że na niej staję, tym bardziej, że ostatnie kilka dni stałam na niej nawet po osiem godzin przy planszach, które malowałam na wystawy. Teraz siedzę sobie w pracy i czekam na wernisaż VIII Olsztyńskiego Biennale Sztuki (w którym nie brałam niestety udziału) i Mieczysława Romańczuka i rozmyślam o różnych sprawach. Cały czas przed oczami mam pełno przejechanych psów i kotów, które widzimy po drodze. Jak trzeba jeździć, żeby przejechać zwierzę? Po wsiach biega pełno psów, z którymi nikt nie chodzi na spacery. Może dobrze, że mają chociaż miskę, do której ktoś wkłada im jakieś resztki? Od kilku jednak dni zaobserwowaliśmy po drodze do pracy błąkającego się, przestraszonego psa. Raz widzieliśmy go w jednej wsi, raz już pod następną. Pytaliśmy się ludzi po drodze, zaczepiliśmy pracującego w ogrodzie właściciela nowego domu, innego dnia pukaliśmy do kilku domów... Nikt nic nie wiedział i nikt nie był zainteresowany losem zwierzaka. Wczoraj zatrzymaliśmy się pod sklepem w Gadach i od panów dowiedzieliśmy się, że psa tego dostał jeden pan i ten pies mu uciekł, ale że to czyjś. Uspokoiła nas ta informacja, ale nie na długo. Dzisiaj rano pies siedział pod płotem i jadł suchą bułkę. Serce nam pękało, ale nie mieliśmy przy sobie nic, co moglibyśmy mu dać. Mój kochany mąż jednak nie wytrzymał i kilka godzin później zadzwonił do mnie z informacją, że wrócił do Gadów i zajechał do gospodarstwa, gdzie mieszkają być może opiekunowie psiaka. Pani, która otworzyła Sebastianowi drzwi nie znała jednak sprawy, ale mówiła, że owszem rozmawiali o wzięciu psa. Podała numer do męża. Zadzwoniłam i okazało się, że pan wie o jakiego psiaka chodzi, ale pies się boi i nie chce na razie do gospodarstwa przyjść. Jest jednak dokarmiany. Mam nadzieję, że nie bułką... Będziemy trzymać rękę na pulsie i obserwować psa. Na razie postanowiliśmy też trochę go dokarmić we własnym zakresie i sprawdzać czy pan, który chce pieska przygarnąć robi postępy w jego oswajaniu, czy jest cierpliwy i spokojny, trzymajcie kciuki żeby tak właśnie było! Na razie tak krótko, bo ostatnio jestem dość zajęta, ale za jakiś czas wszystko wróci do normy. Pozdrawiam ciepło i proszę patrzcie na drogi!

sobota, 12 października 2013

Nasz Odlotowy ogród!

Wspominałam ostatnio, że nagrywaliśmy pewien filmik. Dzisiaj mogę zdradzić tajemnicę i powiedzieć o co chodziło. Zaczęło się od zgłoszenia, które było ryzykowne, bo zupełnie nie pasowaliśmy z naszym ogródkiem do formuły. Ryzyko jednak się opłaca. Zaczęły się telefony, ankiety, wiele pytań. Robienie zdjęć, mapek, wysyłanie, nagrywanie kolejnych filmików, przyjazd pana z profesjonalną kamerą i tak przez dwa tygodnie od wysłania zgłoszenia. Zaskoczyło mnie przede wszystkim, że pierwszego maila napisałam w piątek, a już w sobotę miałam odpowiedź. W następny piątek był u nas pan z kamerą, a jeszcze w następny…, ale o tym za chwilę. W poniedziałek zadzwonił telefon z informacją, że będą u nas we środę wieczorem. Zaczęło się. Dostaliśmy się do programu Odlotowy ogród! Nie oglądaliśmy wcześniej zbyt wielu odcinków, nie orientowaliśmy się za bardzo jak wygląda taki program. Byłam bardzo rozemocjonowana. Wyjechałam samochodem z moim tatą, po pierwszą część ekipy – Dominika (prowadzącego program), jego tatę i dźwiękowca. Kiedy wjechali na nasze podwórko i zobaczyli miejsce przeznaczone przez nas do metamorfozy mina trochę im zrzedła, bo dokumentacja nie pokazywała dokładnego stanu naszej plantacji pokrzyw i innych chwastów. Po chwili konsternacji na twarzy Dominika pojawił się jednak uśmiech, w którym zobaczyłam nadzieję. Dojechała reszta przesympatycznej ekipy i następnego dnia zaczęło się kręcenie i metamorfoza. Z pomocą przyszło nam kilka osób: przybyli moi rodzice, sąsiad – Piotrek, Kolega – Sławek z synkiem Tymkiem z Olsztyna i mój brat Szymon. Pan Właściciel Domu, który uwielbia pracę fizyczną oczywiście też zakasał rękawy. Zaczęło się koszenie, „glebogryzienie” glebogryzarką i inne ciekawe czynności. Panowie pracowali w pocie czoła, a tymczasem w domu trwało wielkie gotowanie. Nie mogłam zakasać rękawów i pracować ze wszystkimi, ale chociaż wkładając serce w gotowanie dla całej ekipy i naszych pomocników mogłam jakoś się odwdzięczyć za to co dla nas robili. Zaskoczyło mnie, że tak smakowały ekipie moje drożdżowe chlebki, które były dodatkiem do jednogarnkowego dania. Kilka osób zapisało przepis, który jest śmiesznie prosty i szybki. W między czasie trwało nagrywanie, przepytywanie nas, dlaczego tak a nie inaczej. Zainteresowanie i czasem niedowierzanie wzbudzał głównie fakt, że można z własnej woli wyprowadzić się aż na taką dzicz, aż w tak trudne i niedostępne miejsce. Mieliśmy jednak wrażenie, że reżyser programu i cała ekipa słucha nas z zainteresowaniem. Drugi dzień był już znacznie spokojniejszy. Tego dnia nie potrzebowaliśmy już tylu pomocników, większość pracy było zrobione, przyjechał jednak, wspominany już na moim blogu przy okazji wrześniowego koncertu Maciek i z uśmiechem zgodził się pomóc. Oswoiliśmy się już z obecnością kamer i z dużą ilością ludzi, których bardzo polubiliśmy. Przygotowywaliśmy w spokoju obiad, a na drugie śniadanie piekłam drożdżówki ze śliwkami, które chyba smakowały, bo co poniektórzy, brali w serwetki te dopiero wyjęte z pieca, parujące gorącem i próbowali jeść, za pewne parząc sobie usta. Tego dnia nie mogliśmy podglądać co dzieje się za oknem. Nie mieliśmy nawet zamiaru, przecież fajnie mieć niespodziankę. Na wszelki jednak wypadek ekipa pozasłaniała nam w domu okna. Pogoda była piękna, a do ogrodu mogliśmy wychodzić tylko drzwiami balkonowymi i przy asekuracji ekipy. Anioł zrobił wśród naszych gości furorę, bo okazało się że wszyscy uwielbiają zwierzęta, a on był wyjątkowo grzeczny. W drugi dzień metamorfozy członkowie ekipy wypuszczali go, bawili się z nim kijem, dawali jeść i podkarmiali kiełbasą, nasz piesek jednak tęsknił trochę za nami i czekał cierpliwie pod drzwiami, aż będzie mógł się z nami spotkać. Wreszcie nadszedł ten moment! Dostałam wypieków na twarzy. Moim marzeniem był skromny, wiejski ogródek, byłam przekonana że moje pragnienie zostanie spełnione, nie mogłam jednak wyobrazić sobie efektów dwudniowej pracy. Z zamkniętymi oczami doszliśmy do miejsca metamorfozy i… Okazało się że jest pięknie i tak jak sobie wymarzyliśmy, gdyby nie kule, to podskoczyłabym z radości! Obiecałam, że więcej nic nie napiszę i nie zdradzę sekretu wyglądu naszego nowego ulubionego miejsca w ogrodzie, dlatego zapraszam wszystkich za kilka miesięcy na emisję programu (14. kwietnia), o której jeszcze na pewno na łamach bloga będę przypominać. Oprócz tego chciałam napisać, że cała ekipa pracująca przy programie jest tak przesympatyczna, że można z nimi konie kraść, Dominik ma świetne pomysły i również ciężko pracuje przy metamorfozie, a nie jak niektórzy myślą jest tylko wizytówką programu (chociaż to też ;-) i naprawdę czyni cuda w dwa dni! Dziękuję wszystkim za zaangażowanie, za danie nam szansy, za uśmiech i życzliwość i oczywiście naszym pomocnikom za pomoc, ale jeśli o to chodzi, to odwdzięczymy się jeszcze przy okazji. Na pewno nie zaniedbamy ogrodu i jak już tylko będzie można, to będziemy regularnie fotografować zmiany i innowacje i pokazywać na blogu. Tyle wrażeń na dzisiaj, pozdrawiam ciepło!

poniedziałek, 7 października 2013

piecowo

Wreszcie jest! Stoi nasz pieco – kominek! Mimo pierwszych pomysłów o zrobieniu dużej imprezy – piecowego, stwierdziliśmy, że co się odwlecze, to... wiadomo. Zrobiliśmy więc małe, skromne dwu osobowe piecowe. Na stole przed kominkiem stanęła „lazania” (lubię spolszczać), coś mocniejszego, a ciepełko zaczęło buchać ze wszystkich stron. Ogień za szybą i mały płomyk świeczki, wraz z naszą ulubioną muzyką, wyczarowały cudny klimat. W dzień przemarzliśmy, bo mimo słońca, było zimno, rześko i wiał silny wiatr, a my konserwowaliśmy okna przed zimą i spędziliśmy na dworze sporo czasu. Wieczór i noc w domu były ciepłe, ciche, spokojne. Nawet kuna nie skakała tak mocno po strychu i dała nam tej nocy spokój. Wreszcie nie muszę spać w golfie... W niedzielę rano po spacerze z psem pojechaliśmy do sklepu, wracając zaskoczył nas samochód stojący niemal pod naszym domem (na naszej działce w każdym razie). W domu, który widać od nas słychać było głosy, z daleka widzieliśmy spacerujących ludzi z dzieckiem. Pan Właściciel Domu zapiął Anioła na linkę i poszliśmy w ich stronę. Baliśmy się, że jak wrócą do samochodu, to Anioł mocno ich obszczeka, a nie chcieliśmy go zamykać. Skręciliśmy na drogę dojazdową do gospodarstwa. - Cześć Natalia – usłyszałam. Odpowiedziałam tak samo i dopiero kiedy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że powinnam powiedzieć „Dzień dobry”. Przede mną stała Pani Ania – pani doktor z mojego uniwersytetu i świetna artystka, z którą miałam zajęcia na studiach wraz ze swoją córeczką. Podeszliśmy bliżej, a z domu wyszedł mąż Pani Ani – Pan Profesor – mój promotor. Okazało się, że bardzo mili ludzie kupili siedlisko, a moi nauczyciele, którzy też mieszkają w starym siedlisku (pięć kilometrów od nas) przyjechali wraz z nimi zobaczyć nową/starą siedzibę. Samochód pod naszym domem nie był jednak ich samochodem, zagadka więc nie została rozwiązana. Od razu zaprosiliśmy nowych sąsiadów na herbatę. Okazali się bardzo fajnymi, zakręconymi ludźmi, którzy w Studziance bywali już wcześniej. Zimą, zgubił nam się Anioł i wpadł za dziwny płot w lesie, okazało się, że to sad, ze starymi odmianami drzew, jednego z naszych nowych sąsiadów. Jestem przekonana, że spotkamy się na niejednej imprezie. Wieczorem napuściłam sobie wody do wanny, a Pan Właściciel Domu pomógł mi do niej wejść (wierzcie mi, to nie takie proste). Cudownie było popławić się w gorącej wodzie z pianą. Nie kąpałam się w wannie od trzech miesięcy, a przed wypadkiem odpoczywałam w ten sposób bardzo często. Nie wolno mi co prawda moczyć nogi w ciepłej wodzie, ale raz zrobiłam wyjątek i nie zaobserwowałam skutków ubocznych. Kiedy dopiero co zdążyłam owinąć się ręcznikiem usłyszeliśmy szczekanie przed chwilą zamkniętego Anioła. Przez sam środek podwórka, pod oknem naszej łazienki szło kilku mężczyzn z wędkami. Wracali z ryb znad stawu. Zagadka samochodu się rozwiązała. Pan Właściciel Domu wyszedł na zewnątrz i zobaczył wielokrotnie opisywanego na tym blogu Pana P., wraz z towarzystwem. Naprawdę nie mamy nic przeciwko tego, żeby ktoś brzegiem naszej działki chodził nad staw, skoro to najbliższa sensowna droga, ale bez przesady, nie przez środek podwórka! Na szczęście panowie szybko odjechali i znów zostaliśmy sami w naszej głuszy. Na koniec wrócę jeszcze do pieca. Jak już wspominałam wcześniej koronę znalazłam u naszych sąsiadów – Kasi i Piotra z Leśnej Doliny w krzakach. Bardzo im dziękuję, że pozwolili mi ją sobie zabrać. Całość korony naszego pieca sztukowaliśmy z połamanych fragmentów kafli z krzaków. Korona miała kolor zwykłej ceramiki wypalonej na biskwit. Na niektórych fragmentach po oczyszczeniu z warstwy błota i gliny pokazały się resztki farb, ciemnozielonej, srebrno - szarej i już praktycznie zdrapane złocenia (właściwie niewidoczne). Zagłębienia reliefu były zaciemnione ze starości, ale ładnie uwypuklało to wzór. Niektóre miejsca pokryte były glonami. Nie wiedziałam za bardzo jak zabrać się do zabezpieczenia kafli (część z nich była mocno spękana) i do ich pomalowania. Nie chciałam, żeby były w kolorze gliny, nie chciałam też przemalować ich tak, żeby straciły swój pierwotny urok. Teraz zaczną się podziękowania dla osób, które prosiłam o radę i które tak szybko mi odpowiedziały i pomogły. Dziękuję koleżankom z klasy z liceum plastycznego, które skończyły specjalistyczne studia i podpowiedziały jak profesjonalnie zająć się moimi kaflami Mireli i Kasi. Mirela zajmuje się konserwacją skóry i papieru, więc jeśli będziecie potrzebować kiedyś takich usług, to chętnie podam do niej kontakt. Ksia zajmuje się głównie ceramiką. Zapraszam na bloga Kasi, gdzie pokazuje swoje prace: http://katarzynamisciur.blogspot.co.uk/ Dziękuję Ilonie Lisieckiej z bloga http://mojamalazagroda.blogspot.com/ za szybką reakcję i pytania, które w moim imieniu zadała. Dziękuję Ewie z przytulnego Domu http://przytulnydom.blogspot.com/ również za konsultacje i link do odpowiednich środków. No i na koniec Sylwi Świercz, z bloga o decoupageu, do którego linka nie mogę znaleźć, ale nie jest to blogspot, która podpowiedziała mi jak stosować crackle dwuskładnikowe, którego użyłam do moich kafli (na zdjęciach nie za bardzo je widać, bo są słabej jakości). Większość jednak zrobiłam po swojemu: Odsoliłam i odtłuściłam kafle. Posklejałam niektóre pęknięcia. Pomalowałam kafle białą farbą i pocieniowałam brązową i czarną w zagłębieniach. W miejscach gdzie znajdowała się stara farba, białą farbę nałożyłam bardzo cienko, tak żeby stara prześwitywała. Następnie przetarłam wypukłości i miejsca ze starą farbą papierem ściernym, tak żeby odsłonić trochę koloru ceramiki i koloru starej farby. Potem pomalowałam werniksem postarzającym, który nadał kaflom lekko żółtawy kolor. Następnie nałożyłam crackle dwuskładnikowy, drobno pękający. Po pojawieniu się spękań wtarłam w nie czarny, matowy cień do powiek, a resztę umyłam mokrą szmatką i mleczkiem kosmetycznym. Na koniec nałożyłam kilka warstw lakieru nadającego mocny połysk. Kafle są już umocowane, będę musiała jeszcze je podmalować w miejscach łączeń, ale to za jakiś czas, jak będę mogła stanąć swobodnie na stołku, czy domowej drabince.
Początki budowy kominka
Pozdrawiam wszystkich ciepło!

poniedziałek, 30 września 2013

jesiennie

Jesiennie się zrobiło do granic możliwości. Przez kilka dni dom wyziębił się tak bardzo, że było w nim około dziesięciu stopni. Ratowałam się herbatami i ubiorem na cebulkę. Dzisiaj spałam z krótkim rękawkiem. Kominek ma już swój kształt i trwa obudowywanie kaflami. Wreszcie można było rozpalić. Nie od razu rozgrzały się nasze zimne, grube mury. Teraz ciepło dmucha rurami i w całym domu jest sucho i przyjemnie, czuć zapach drewna. U sąsiadów w ogródku znalazłam kolejną piękną koronę pieca. Nie wykorzystam jej już do naszego kominka, bo co za dużo to nie zdrowo, ale na pewno przyda się jako dekor gdzieś w domu, choćby w przyszłości. Rykowiska powoli się kończą, ale za to nasz kolega byk zajadał ostatnio gruszki z naszego sadu. Owoce pograbione są na kupki, a w powietrzu unosi się zapach wina, który chyba pasuje jeleniowi. Widziałam go też biegnącego po łące, a Pan Właściciel Domu spotyka go niemal codziennie na spacerach z Aniołem. Ucieszyła nas również wiadomość, że w Studziance mieszka siedem, może osiem takich byków, nie można do nich strzelać, bo to bardzo zdrowe samce rozpłodowe, dające dobre potomstwo. Trwają też sejmiki żurawi. Od kilku dni ptaki zbierają się na łąkach, ustawiają w klucze i szykują do odlotu. Kiedy tylko jelenie ucichły, to poranne krzyki żurawi wyrywają nas ze snu. Nie myślcie sobie, wcale się nie skarżę. To miłe dźwięki i na pewno milsze niż np. kasłanie sąsiada z drugiego piętra, czy studencka impreza obok. Podczas ostatniego spaceru z Aniołem, pies pobiegł swoimi drogami do lasu, a my zajechaliśmy, do mieszkających w lesie sąsiadów (tych u których w krzakach leży pełno starych kafli i chociaż bardzo zniszczonych, to sukcesywnie je wynoszę). Piotrek pracował na zewnątrz, a przy nim biegała mała Saba. Podbiegła do mnie z wielką radością i zaczęła podgryzać ząbkami, cienkimi jak igiełki. W najlepsze grzebaliśmy w stosie kafli, kiedy nagle zesztywnieliśmy. Nasz Anioł stał obok i obwąchiwał kilka razy mniejszą od niego Sabę. Wcześniej psy widziały się tylko przez szybę samochodu i raczej nie były nastawione do siebie pozytywnie, Saba chciała zjeść Anioła i na odwrót. Tym razem mała położyła się na plecach i dzielnie znosiła wszędobylski, anielski nos. Nagle zerwała się gwałtownie, skoczyła, na zdziwionego Aniołka i zaczęła uciekać. Nasz pies ruszył w pogoń, żeby za chwilę uciekać przed Sabą. Potem psy skakały na siebie, zaczepiały się łapkami, lizały po pyszczkach i wspólnie piły wodę ze strumienia. To chyba początek prawdziwej psiej przyjaźni. Mała nieźle zmęczyła naszego pupila i pod koniec Anioł tylko spacerował, za wiecznie żywym szczeniakiem. Po powrocie do domu spał jak zabity. Jeszcze jedna nowość. Od jakiegoś czasu w domu, nocą słychać było dziwne dźwięki. Stuki, puki, niby wiatr, niby jakieś kroki. Pogodziłam się już z myślą, o mieszkającym z nami duchu, myśl ta nawet trochę mnie cieszyła. W końcu to stary dom i kto wie, może jacyś jego dawni mieszkańcy postanowili się nie wyprowadzać? Sytuacja jednak rozwiązała się dość szybko. Mamy współlokatora i to całkiem żywego. Kiedy Pan Właściciel Domu, wraz z Jarkiem – budowniczym kominka weszli na strych po jakieś rury i zapalili światło, wiszący głową w dół, włochaty stwór zerwał się i postanowił polatać, udając że jest straszniejszy, niż goście w jego skromnych progach. Panowie szybko wycofali się z poddasza, dając nietoperzowi spokój. Niech sobie tam spokojnie przezimuje, w tym roku na pewno nie będziemy robić remontu. Na koniec jeszcze Atos - Miejski Pies, który udaje, że jest słodki i nasze szczęście - Anioł, gryzący w trawie kostkę.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i lecę (a właściwie kuśtykam) napić się herbaty ze studziankowym, wielokwiatowym miodem od Pana sklepikarza (zaopatrzyliśmy się już w dwa litry na zimę) i naszą przydomową pigwą. Pijąc herbatkę muszę pokroić czerwoną i białą kapustę z naszego ogródka.

piątek, 27 września 2013

Dziwny gość

Zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka z Irlandii, z informacją, że na drugi dzień do mnie przyjedzie. Ucieszyłam się niezwykle, bo ostatni raz widziałyśmy się w czerwcu, przy okazji Nocy Sobótkowej. W dzień przyjazdu zapytała, czy mogłaby przyjechać z przyjacielem, który jest bardzo spokojnym chłopakiem. Przyjaciele Kamilki są naszymi przyjaciółmi, więc starając się realizować naszą ideę domu otwartego zaprosiliśmy ich oboje, uprzedzając tylko, że w domu jest remont i dużo kurzu. Upiekłam bułeczki drożdżowe ze śliwkami, zrobiłam kopytka, a do nich pulpeciki zapiekane w sosie ze świeżych pomidorów, cebuli i cukini, z czosnkiem i ziołami, na wierzch posypałam serem naszej produkcji. Goście postanowili przyjechać autobusem do Frączek i pójść piechotą do Studzianki, gdzie już na wjeździe pod naszą górę zgarnął ich Pan Właściciel Domu. Oprócz biesiadowania i wspominania mieliśmy też za zadanie nagrać krótki filmik z naszym udziałem, o którego celu napiszę jeśli się powiedzie. My graliśmy główne role, a Kamila była operatorem kamery. Kolega Kamilki był bardzo nieśmiały i prawie się nie odzywał. Zapytał za to, czy może sobie pograć na komputerze... Nie chciał brać udziału w naszej zabawie. Nagle po kilku piwach i szklance wina jego usta otworzyły się i przemówił. Okazało się, że wszystko wie i to na każdy temat. Mógł nas doszkolić nie tylko z produkcji sera (który podczas imprezy właśnie powstawał), ale także z produkcji piwa, robienia weków, komputera, tańca itd. Dowiedzieliśmy się np. że słoików, przed wsadzeniem do nich jesiennych pyszności wcale nie trzeba myć, nie mówiąc już o „niepotrzebie” wyparzania. Następnym etapem naszego kolegi było uporczywe głaskanie zwierząt, które się go bały i uciekały przed nim. Miejski Pies, który uwielbia wszystkich gości, kulił się u moich stóp, chowając się przed nachalnym gościem. Wcale się mu nie dziwię, bo gość najpierw stwierdził, że nienawidzi psów. Na tapetę poszła też Wiedźma, uchylała się od jego ręki i prychała. Chłopak nie mógł zrozumieć jak to jest, że kot nie chce jego gwałtownych umizgów. Stwierdził, że mu smutno i czuje się zraniony. Powtarzał też, że przecież nic jej nie zrobi, bo tak kocha koty. - Ona nie wie, że nic jej nie zrobisz – powiedziałam kategorycznie. Próbował jeszcze kilka razy, na zmianę z obrażaniem się. Kolejną próbą zwrócenia na siebie uwagi było przekonywanie mnie, że Kamila i mój mąż mają romans. – To nie wymaga szerszego komentarza, było żenujące. Najbardziej jednak przegiął, kiedy stwierdził, że Sebastian ukradł mu piwo i ukrył je w naszej sypialni. Był tak zdesperowany, że chciał iść i je znaleźć, żeby nam to udowodnić. Biedna Kamila była zawstydzona jego zachowaniem, a on twardo brnął w swoje urojenia twierdząc, że jak się okaże, ze butelka po jego piwie stoi gdzieś przy stole to idzie na piechotę do Olsztyna. Butelka stała. Nie pozwoliliśmy jednak po nocy wybrać się nigdzie chłopakowi, uciszaliśmy go za to co chwilę, bo wydzierał się niemiłosiernie. Po raz kolejny się obraził, twierdząc że nie musi nic mówić, bo nie ma zamiaru mówić cicho, ponieważ tego nie lubi. Nie przejęliśmy się zupełnie. Film zmontowaliśmy i poszliśmy spać. Z pierwszego snu wyrwały nas hałasy. Sebastian poszedł zwrócić uwagę koledze, który postanowił w nocy zapalić i idąc na zewnątrz mocno obijał się o ściany i trzaskał drzwiami. Potem poszła Kamila. Chwila ciszy i znów trzaśnięcie drzwiami wejściowymi. Nie chciało się nikomu wstawać, jednak gdy zorientowaliśmy się, że kolega nie wraca, Kamilka i Pan Właściciel Domu poszli sprawdzić, co się dzieje. Sebastian przebiegł wokół domu, lunął straszny deszcz. Kolega obraził się na dobre i postanowił ruszyć w samotną, nocną podróż do Olsztyna. Zastanawialiśmy się tylko, czy przy takim braku zrównoważenia nie pójdzie gdzieś do lasu na bliskie spotkanie z rogatym Królem Lasu. Nad ranem napisał Kamili smsa, że ktoś po niego przyjechał, jest w Olsztynie i jedzie do domu (pod Białystok). Mamy teraz nauczkę, że owszem dom otwarty jest sprawą świetną, ale niestety nie otwieramy go dla każdego.

wtorek, 24 września 2013

Ostatnie dni na Wonnym Wzgórzu mijają dość pracowicie. Czuje się już całkiem dobrze (na szczęście, bo zamierzam niedługo wrócić do pracy), dlatego też mogę działać. Trzeba zająć się naszymi tegorocznymi plonami. Nie robię słoików, bo wymaga to długiego stania, a stać jeszcze nie mogę, ale za to kroję i ciacham i mrożę. Przygotowuję gotowe mieszanki warzyw: na rosół i jako baza do każdej zupy, zupę jarzynową, warzywa na patelnię. Nasza ogromna zamrażarka, stojąca w piwnicy pęka już w szwach, a do pokrojenia została jeszcze wielka dynia. Sporo warzyw zostało też jeszcze w ziemi. Część dyni na pewno od razu pójdzie do zupy mlecznej, którą uwielbiam, większość jednak zostanie zamrożona i wykorzystana za jakiś czas. Mamy też w tym roku zatrzęsienie malin. Robiłam już kilka razy tarty malinowe, a ostatnim razem dla odmiany postanowiłam zrobić drożdżówki z malinami. Kiedy się je rozłamywało na pół, to ze środka wypływały pachnące, lekko kwaskowate malinki. Pyszne były. Troszkę się ratuje wypiekami i pracą w kuchni, bo w domu bałagan i chłód, a kiedy w domu pachnie ciastem, to od razu robi się cieplej na sercu. Trwa budowa kominka. Kominek wymarzyłam sobie stylizowany na piec kaflowy. Wkład już mamy, bo stał już podłączony, kiedy kupiliśmy ponad dwa lata temu nasz dom. Stał jednak na dwóch brzydkich słupkach z cegły i bardzo krzywo, a z wkładu sterczała okropna rura (która niestety dalej będzie lekko widoczna, bo tak źle jest wszystko zorganizowane). Nie było też rozprowadzenia ciepła, bo poprzedni właściciele mieli je tak zrobione, że nie działało i rozebrali twierdząc, że rozprowadzenia to zło. Nasz kominek będzie również stał na podmurówce z cegły, jednak znacznie większej i z uroczym łukiem pod kominkiem (który już jest!). Obudowany będzie białymi kaflami, a na jego szczycie będzie stara korona z pieca, którą sztukujemy (wraz z Jarkiem – naszym sąsiadem - fachowcem) z połamanych fragmentów, które wyciągnęłam z krzaków u Kasi i Piotra z Leśnej Doliny. Tu odzywa się moja miłość do staroci i do tradycji danych miejsc. Można kupić nową koronę, albo zamówić na allegro starą, ale w lepszym stanie niż te moje połamane kafle. Nowa odpada, bo chcę mieć coś wyjątkowego, co ma swoją historię, a ta korona jest wyjątkowa, bo jest znaleziona w domu niedaleko nas. Prawdopodobnie więc i w naszym domu na piecach kiedyś mogła być właśnie taka korona i dlatego też nie chcę innej. Może nasz piec nie będzie wyglądał idealnie, ale będzie miał duszę. Na pewno po zakończeniu prac pokażę ich przebieg i efekty, jednak na pewno jeszcze trochę to potrwa, bo Jarek i czasem również jego brat Darek pracują u nas głównie po południu. Zabawnie z nimi jest. Gaduły i żartownisie. Darek mówi do Jarka „Ten Młodszy”, a Jarek do Darka „Ten chudszy” – mimo że jest wręcz przeciwnie. Miejski Pies, który chętnie pójdzie z każdą obcą osobą i wcale nie będzie się oglądał na swoich opiekunów zapałał do nich wielką miłością, a oni? Jarek nazwał go Teodor, a Darek Herman. Miejskiemu Psu, który przy okazji posiada nieszczególnie oryginalne imię Atos, zmiana imienia na tak dostojne w ogóle nie przeszkadza i cieszy się do nich, jak do najlepszych wujków. Jarek i Darek zrozumieli już moją miłość do staroci i budując podstawę z cegieł, wybierali z naszych cegieł rozbiórkowych te starsze i te bardziej powykrzywiane. Przynieśli mi też stare żeliwne drzwiczki, które znaleźli na jednej z budów. Drzwiczki umieścimy na kominie, zamiast brzydkich srebrnych, które były tam do tej pory. Tak zwana „wyczystka” (drzwiczki) pokryte były grubaśną warstwą farby olejnej i starego wapna. Wzięłam dłutko i delikatnie zaczęłam je ostukiwać. Pojawiła się warstwa zielonkawej farby. Stukałam dalej i... Zaczął wyłaniać się wzorek. Oczyściłam dokładnie całe drzwiczki i okazało się, ze to bardzo ładne przedwojenne i dobrze zachowane drzwiczki. Woluty na nich przypominają odrobinę woluty na koronie naszego przyszłego pieca. Wszystko więc dopasowuje się idealnie.
Na drugim zdjęciu są drugie drzwiczki, które przynieśli, po zerwaniu pierwszej warstwy. Te oczyszczone wyglądały tak samo, ale zabrałam się szybko do pracy i nie pomyślałam o zrobieniu zdjęć przed. Na pierwszym zdjęciu widać jak powoli wyłaniał się wzorek (blogger jak zwykle robi problemy z ustawieniem zdjęć w odpowiedniej kolejności i z ich dodawaniem), dalej już prawie oczyszczone drzwiczki. Uwielbiam takie przedmioty! Tyle na dzisiaj. Pozdrawiam ciepło i lecę znów zająć się kuchnią.

poniedziałek, 16 września 2013

Słodkie wolne dni i rozmowa z Królem Lasu.

Uwielbiam weekendy, kiedy Pan Właściciel Domu jest w domu i spędzamy razem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mimo, że często mamy sporo pracy, bo przecież przy domu wciąż trzeba coś robić, to dni te są bardzo leniwe. Nigdzie nie musimy się spieszyć, a jak czegoś nie zdążymy to robimy to w następnym tygodniu. Zazwyczaj oczywiście nie realizujemy nawet połowy naszych planów. Jeździmy za to razem na spacery z psem, robimy sery, gotujemy obiady, jemy kolację w łóżku. Jest cudnie. W tym tygodniu też wiele nie zrobiliśmy. Nie przesadziliśmy drzewka, nie pokroiliśmy papryki, której czas już się kończy i nie zrobiliśmy kilku jeszcze rzeczy, ale co tam! Byliśmy za to, co prawda w strugach deszczu, ale byliśmy na imprezie „dziedzictwo kulinarne” we Frączkach, gdzie wystawiało się dziesięć wsi z gminy Dywity. Mimo pogody, z której powodu nie robiłam zdjęć była to przednia impreza. Cudne stoiska na których można było kupić rozmaite specjały, wędliny, przetwory, świeżo smażone naleśniki i placki, mnóstwo ciast, kiszki ziemniaczane, kotlety z kaszy, ryby i wiele innych cudnych rzeczy. Każdy „stragan” był pięknie przystrojony, a konkretne wsie zbierały pieniążki na cele społeczne. Napatrzyliśmy się na serwety i serwetki, stare meble - te ludowe i bardziej mieszczańskie, na wspaniałe świeże warzywa czy kwiaty, tworzące dekorację stoisk. Moją uwagę zwróciła piękna stara kuchnia emaliowana, taka jaka mi się kiedyś marzy w mojej kuchni. Na imprezie zabrakło nam serów i miodów, na które po cichu liczyliśmy. Miałam nadzieję popróbować nowych serowych smaków i być może poradzić się co do receptur, czyli po prosty trochę się doszkolić. Chcieliśmy też kupić miód od pana sklepikarza, który ma małą pasiekę, ale nie zdążyliśmy do sklepu (jest otwarty do 11.00), miałam więc nadzieję zaopatrzyć się w miód na zimę na którymś ze stoisk. Niestety. Za to „stety” szczególnie w ten deszczowy, chłodny dzień trafiliśmy pod daszek stoiska z Różnowa, gdzie przemiły pan z „Wrzosowego Wzgórza” oferował pyszne, mocne i rozgrzewające nalewki. Spróbowałam tej na pigwie i malinówki, Pan Właściciel Domu za to wypił odrobinę krupniku i śliwkówki. „Producent” z pasją opowiedział nam o produkcji nalewek i win, a wybór trunków przyprawiał o zawrót głowy, jeszcze przed ich spróbowaniem. Kupiliśmy jeszcze coś słodkiego na stoisku z Frączek (lepiej dać zarobić tym najbliżej nas, stoiska ze Studzianki niestety być nie mogło, bo chociaż dwa kilometry od Frączek, to już gmina Jeziorany) i ze względu na pogodę nie doczekaliśmy na kolejne atrakcje. Ziemia robiła się błotnista, bałam się, że znów „zaliczę glebę”, tłum gęstniał, a grupa przebranych w kolorowe peruki chłopców udawała, że kopie w moje kule, co wydawało im się niezwykle zabawne. Pojechaliśmy do domu. Czekał nas spacer z psem i przygotowanie późnego obiadu. Niedziela upłynęła bardzo leniwie. Wpadł do nas sąsiad, który mamy nadzieję zrobi nam rozprowadzenie i obuduje kominek, tak jak sobie wymarzyłam, czyli kaflami. Pod wieczór zabraliśmy się za robienie kolejnej partii serów. Niedziela choć wilgotna była ładna i od czasu do czasu nawet prześwitywało słońce. Lekka mgła unosiła się nad łąką, a przez uchylone okno dochodziły przeraźliwe dźwięki trwających rykowisk. Nagle niskie nawoływanie wydało nam się bardzo bliskie, jakby dochodziło dosłownie zza krzaków. Pan Właściciel Domu wystawił głowę przez okno i zaczął naśladować dźwięk, który natychmiast mu odpowiedział. Staliśmy tak chwilę i nagle: jest! Sam król studziankowych lasów przybył nam na spotkanie. Stał patrząc na nas i wydając swoje ryczące dźwięki. Patrzyliśmy jak wryci. Pomyślałam sobie, że możliwość obserwowania Jego Wysokości jest nagrodą za to, że on i jego szanowni poddani mogli częstować się do woli burakami i kapustą z naszego ogródka, tak że właściwie nic nam nie zostało. Pan Właściciel Domu znów poczuł zew natury prawdziwego samca i wydał z siebie dźwięk rogacza (nie wiem czemu tak go do tych rogów ciągnie, ale muszę to przemyśleć), Król nieco zdziwiony odpowiedział. Tak chwilę trwała ta rozmowa. O czym mówili, tylko oni wiedzą. Jeleń powoli, pełen majestatu, bez strachu, świadomy swojej siły i mocy odszedł. W nocy jednak znów pojawiły się bardzo blisko i mimo szczelnych, drewnianych okien słychać było ich jęki tak głośno, że myślę, że mogły być nawet w naszym sadzie.
Pozdrawiam serdecznie!

niedziela, 15 września 2013

Piątek trzynastego

Po ostatniej wizycie u lekarza, zostałam poinformowana że powinnam pojawić się za miesiąc. Zadzwoniłam i umówiłam i siebie i moją mamę (mama nie leczy się już w Iławie, bo po prostu strach). - Nie ma żadnego problemu – powiedziała przemiła dyspozytorka – trzynasty września, pasuje pani? - Oczywiście, że pasuje. - Ale to jest piątek, na pewno może być ta data? dużo ludzi rezygnuje... - Oczywiście, że może być. Nie jestem przesądna. Nadszedł dzień wizyty lekarskiej. Żeby Pan Właściciel Domu nie musiał brać wolnego w pracy, umówiłam się z rodzicami, że jadąc do Olsztyna przyjadą po mnie i pojedziemy na wizytę razem, zawieść mieliśmy też Panią Miejskiego Psa do cotygodniowego fryzjera. Zadzwonił telefon. - Natalia, jest problem, nie przejedziemy, jest rozkopana droga! – w Studziance kładą wodociąg, jakieś dwa tygodnie temu informowali, że przez kilka godzin droga będzie nieczynna, ale miało to być w już dawno temu i to w poniedziałek. No, nie... Przecież nie mogła przepaść mi wizyta lekarska. Zadzwoniłam do gminy. Kiedy dość nerwowo wyraziłam swoje racje, dostałam numer do prezesa firmy kładącej wodociąg w naszej wsi. Na szczęście odebrał. Przedstawiłam się i grzecznie powiedziałam o co chodzi. W między czasie rodzice zadzwonili z informacją, że panowie robotnicy powiedzieli, że droga nie zostanie zbyt szybko otwarta. - Proszę Pani, jak pani ma takie problemy to my możemy nie robić wody w Studziance.- chyba ten pan sobie żartuje, tu już naprawdę się wściekłam. - Proszę Pana, ja nie powiedziałam, żeby Pańska firma nie kładła tych rur, ale oczekuję informacji, kiedy takie wykopy będą się odbywać, teraz mam złamaną nogę, a za pół godziny mam być u lekarza w Olsztynie, na wizycie, na którą jestem umówiona od miesiąca i nie obchodzi mnie jak to zrobicie, zasypiecie wykop, czy przyjedziecie po mnie traktorem i mnie dowieziecie do samochodu, który czeka na mnie po drugiej stornie, ale to ma być zrobione, bo inaczej naprawdę zrobię aferę. - Proszę jeszcze raz powiedzieć jak mogę pani pomóc – głos prezesa się zmienił. - Proszę zadzwonić do pracowników i poprosić ich żeby jakoś to załatwili, bo ja nie przejdę piechotą o kulach kilku kilometrów. - Oddzwonię do pani. – zadzwoniłam szybko do Piotra z Leśnej Doliny mieszkającego z tej samej strony wsi co my. Mógłby mnie dowieźć do wykopu, a potem niech mnie nawet przez niego przeniosą. Piotrek wychodził już z domu, kiedy dostałam telefon od rodziców, że już jadą. Za chwilę zadzwonił też prezes i szef robotników z przeprosinami. Grzecznie podziękowałam za pomoc. Jak się chce to można, prawda? Z mocnym spóźnieniem ruszyliśmy do lekarza, zjeżdżając z górki, nagle Pani Miejskiego Psa zawołała: - Zatrzymajcie się, zapomniałam portfela. - Nie mamy czasu, pożyczymy ci pieniądze. – Zgodziła się i ruszyliśmy. - Jednak musimy się zatrzymać, zapomniałam dokumentów od ubezpieczalni, a muszę dzisiaj opłacić ubezpieczenie. - Zapłacisz, kiedy indziej spóźnimy się do lekarza. – mimo to pobiegła. No wreszcie znów jechaliśmy. Nie za długo. W Tuławkach kładą asfalt. Droga zamknięta na kilkanaście minut, bo akurat wylewają, a na suchym pasie stoją maszyny. Pan powiedział, że trochę to potrwa. Otworzyłam drzwi. - Bardzo Pana proszę, spóźnimy się do lekarza, może da radę przejechać, przecież stoimy tylko my. – Pan powiedział coś przez krótkofalówkę i pokazał, żebyśmy jechali. Przejeżdżając złożyłam ręce w podziękowaniu i posłałam panu mój najsłodszy uśmiech kulasa. O godzinie wyznaczonej na wizytę wjechaliśmy do miasta, wysadziliśmy Panią Miejskiego Psa i po postojach na wszystkich światłach dojechaliśmy pod przychodnię. Tym razem piątek trzynastego zaskoczył nas pozytywnie. Korytarze były puste, a przede mną był tylko jeden pan z nagłego wypadku. Nikt nie chce umawiać się do lekarza w pechowy dzień. Teraz wszystko poszło jak z płatka, zrobili mi i mamie zdjęcie, powiedzieli, że wszystko w porządku i ruszyłyśmy do kolejnego lekarza (żeby sprawdzić, czy na pewno wszystko dobrze, bo pierwszą diagnozę wystawił ten, który wcześniej nie zauważył, że śruby są źle wkręcone). Kiedy wychodziłyśmy, korytarz zapełniał się i wszyscy jak się okazało byli z nagłych wypadków – piątek trzynastego. W szpitalu miejskim, gdzie, jak powiedział doktor po operacji, mamy dożywotnią gwarancję na nasze nogi byłyśmy za późno. Wszyscy lekarze operowali. Sympatyczne pielęgniarki poznały nas, uśmiechały się i zagadywały co chwilę. Mama dała im swoje książki i podobno ustawiają się w kolejce do ich przeczytania i mają w tym celu zrobiony grafik. Lekarze pojawili się, ale musieli chwilkę odpocząć przed kolejnym zabiegiem. Znaleźli jednak chwilę żeby zerknąć na rentgenowską sesję zdjęciową naszych nóg i potwierdzić, że goi się dobrze. Jeszcze tylko oddać telewizoro-monitor do naprawy i do domu. Wszyscy starzy mieszkańcy Olsztyna, ale drogi się nam pomieszały i na około w końcu dojechaliśmy pod zakład naprawczy, gdzie okazało się, że telewizor działa i nic mu nie jest. U nas jak na złość nie działa. Wyszłam z tatą, który niósł sprzęt i mnie asekurował z zakładu. Padał deszcz. Tata poleciał z telewizorem, a ja postanowiłam być samodzielna i sama zejść ze stromych schodów. BUM! Spadłam. Kule poleciały, a ja wylądowałam schodek niżej (na szczęście nie dziesięć schodków niżej), tyłkiem w kałuży. Resztę stopni pokonałam z asekuracją. Chodzę o kulach już dwa miesiące, a jeszcze się nie przewróciłam, a w ten nieszczęsny piątek akurat musiałam klapnąć i chlapnąć (wodą z kałuży). Dojechaliśmy już spokojnie do domu. Nic się już nie wydarzyło. Chodzić bez kuli i bez buta, którego noszę zamiast gipsu będę mogła dopiero dwudziestego trzeciego października. Liczyłam na to, że trochę wcześniej. To wszystko przez ten piątek trzynastego. Jak tu nie być przesądnym?

wtorek, 10 września 2013

koncert, koncert, koncert jesienny...

Było magicznie i niech żałują Ci, którzy nie dotarli.
Takiej imprezy jeszcze u nas nie było. Nagle na podwórko wjechało kilka zapełnionych ludźmi samochodów, a my z tego tłumu znaliśmy tylko Karolinę i Maćka. Chwila konsternacji i naszej i przyjezdnych, żeby po chwili rozmów stwierdzić, że na pewno się dogadamy i że swojscy ludzie przyjechali. Zaczęły się przygotowania, ustawianie. Zjeżdżali i schodzili się kolejni goście. Samochody nie mieściły się przed domem i trzeba je było przestawiać, a kolejne stały w połowie góry i u jej szczytu. Dobry Anioł Stróż latał między stolikami witając merdaniem ogona gości i licząc na drapane, bo połączone stoły, ustawione pod baldachimem z gałęzi starej gruszy zaczęły uginać się od swojskich potraw. W dole sadu zapłonęło ognisko i wreszcie rozpoczęło się biesiadowanie. Pan Właściciel Domu biegał to do ognia, to do stołu, to do mnie żeby sprawdzić, czy mi czegoś nie potrzeba, ale sąsiedzi i pozostali goście troszkę przejęli inicjatywę i kiedy przesiadałam się w kolejne miejsca, żeby zamienić z każdym kilka słów zaraz ktoś podawał mi kubek i resztę akcesoriów. Zespół próbował, tworząc cudne tło dla rozmów i dyskusji i dając nam przedsmak tego co za chwilę się wydarzy. Kiedy pomarańczowe promienie zachodzącego słońca oświetliły scenę, którą była polanka w naszym starym sadzie, tworząc najpiękniejszą sceniczną oprawę świata, powietrze przecięły dźwięki skrzypiec, gitar, klawiszy... Różnego rodzaju „przeszkadzajki” i ćwierkające na dobranoc ptaki dodawały smaku całości. Zaczął się prawdziwy koncert. Publiczność zasłuchała się w muzykę, która brzmiała tak jakby została specjalnie napisana dla takiej oprawy, dla tego sadu, trawy, gruszek, które co chwilę spadały na stół i nasze głowy, roztrzaskując się o ziemię i opryskując gości sokiem i dla takiej bezkresnej łąki, pachnącej już jesienią. Każdy szum wiatru, każdy dźwięk dochodzący z lasu współgrał w stu procentach i można było mieć wrażenie, że był zaplanowany. W chwili przerwy i Marek z Frączek, namówiony przez Kasię z Leśnej Doliny (i trochę przeze mnie) zagrał i zaśpiewał kilka swoich przebojów ;-), tworząc miłą odskocznię, pośpiewaliśmy więc i my!
Druga część koncertu była już po zmroku. Na stole zapłonęły świeczki w słoikach, a polną scenę oświetlały prześwitujące przez gałęzie gwiazdy i delikatne światło dochodzące z okien naszego domu. Choć czuć już w powietrzu jesień noc była ciepła, a niebo rozgwieżdżone istnie sierpniowo. Krople rosy osiadały się na trawie, stole, kieliszkach, ale ciepła atmosfera, muzyka i brawa, sprawiały, że atmosfera była ciepła, przyjazna, rodzinna (bo i kilka całych rodzin było i rodzice prowodyra imprezy – Maćka też przyjechali). Po oczywistych, bisach (było tak pięknie, że nie mogło ich zabraknąć), muzyka ucichła i było już tylko słychać ryczące w lesie zwierzęta dające nam znać, że zaczęły się rykowiska. Koncert zrobił ogromne wrażenie nie tylko na nas, ale również na naszych sąsiadach, którzy wielokrotnie powtarzali nam, jaka cudowna to była muzyka, jak świetnie panowie grają i jak się cieszą, że mogli uczestniczyć w takim wydarzeniu. W zupełnym mroku na ścianie naszego domu Maciek wyświetlił teledysk zespołu, który nagrał jako swój dyplom magisterski. Teledysk również zrobił wrażenie na gościach, a i na mnie, bo pierwszy raz widziałam go w takich warunkach i na „dużym ekranie”. Tym razem znów rozległy się brawa, a w pewnym momencie usłyszeliśmy głośny i pełen dumy krzyk: „to mój syn!” – w teledysku zagrało między innymi dwóch chłopców ze Studzianki i jeden z Frączek, a ich rodzice pojawili się na widowni. http://www.youtube.com/watch?v=P7IJULkWW5s nie chce mi się film wstawić, więc chociaż sam link, zobaczcie bo warto. Goście powoli zaczęli się żegnać, podwórko zgasło, ucichło i słychać już było tylko żaby i świerszcze. Posiedzieliśmy jeszcze chwile w domu, z moją Małą Sylwią od Starych Mebli i jej Kochanym, przy jednej świeczce, butelce i muzyczce i grzecznie poszliśmy spać. To pierwsza taka poważna impreza od mojego wypadku i noga mocno już dawała się we znaki. Dziękujemy bardzo Maćkowi Łojewskiemu za zorganizowanie takiej cudnej imprezy i za przesłanie zdjęć (Maciek jest autorem zdjęć i teledysku) i zespołowi Fade Out za stworzenie tak fantastycznej atmosfery i w ogóle za to że chcieli zagrać w takich warunkach i dać nam tyle frajdy! Impreza ta dała nam wiele inspiracji do kolejnych działań. Mamy więc głowy pełne pomysłów!
Pozdrawiam wszystkich ciepło!

poniedziałek, 2 września 2013

Nie jest tak, że nie dzieje się nic

Oczywiście leżę w łóżku i hoduję sadełko, tak też mniej więcej minął mi ostatni miesiąc i tak minie następny. Jest brzydka pogoda, może to dziwne, ale trochę mnie ona cieszy. Przykro jest oglądać słoneczne dni przez okno i wiedzieć, że za bardzo nie można z nich skorzystać. Za szybą duje silny wiatr, ptaki pochowały się w budkach i dziuplach naszego starego sadu, co chwile widzę spadające gruszki, słodkie i jędrne, których w tym roku, podobnie jak śliwek jest zatrzęsienie. Krew mnie zalewa, że większość z nich się zmarnuje, nie jestem na siłach, żeby przerobić je na aromatyczne powidła, dżemy czy musy ba, dość dużym wysiłkiem jest ugotowanie obiadu, którego bez pomocy niestety nie dam rady zrobić, bo pozycja siedząca powoduje silny ból w kostce i natychmiastowy obrzęk, nie mówiąc już o staniu. Nie jest jednak tak źle. Leki pomagają, więc staram się umilać życie pieczeniem prostych ciast, głównie tart ze świeżymi owocami, z naszego ogrodu. Mąż ustawia mi fotel przy stole, krzesło pod nogę i podaje wszystkie składniki, a ja ugniatam ciasto i wylepiam nim cudną ceramiczną formę z Bolesławca, którą dostałam od mamy na dwudzieste szóste urodziny. Krem mąż musi przygotować już sam, pod moim czujnym okiem, a najprzyjemniejsza część, czyli ozdabianie jak zawsze pozostaje moim zadaniem. Szukam teraz ciekawych przepisów na ciasta z gruszkami, więc jeśli ktoś takowym dysponuje to poproszę. W słoneczne dni staram się wychodzić na zewnątrz, żeby zobaczyć się z Aniołem. Chociaż na chwilkę wypuścić go w ciągu dnia. Kładzie się wtedy pod moim leżakiem na plecach, a ja głaszczę go po brzuszku, pies czuje że coś jest nie tak i delikatniej się ze mną obchodzi. W weekendy jeżdżę z Panem Właścicielem Domu i Aniołem na dalszy spacer. Oni idą się przejść, a ja siedząc w samochodzie przy otwartych drzwiach wsłuchuję się w bzyczenie lasu i czekam, aż na górce zobaczę psa i będę mogła go zawołać, ciesząc się z jego wariackiego biegu w moją stronę. Ostatnio spróbowaliśmy spaceru na wózku inwalidzkim, drogi jednak u nas nierówne i piaszczyste, kilka razy mało co nie wypadłam z siedziska, zahaczając o kamień. Bardzo mi żal, że nie mogę pracować w ogrodzie, sporo moich sadzeniowych planów odłożyć trzeba na przyszły rok. Mimo aktualnej sytuacji staramy się też utrzymywać kontakty towarzyskie. Zrobiliśmy piżama party w naszej sypialni. To znaczy ja byłam w piżamie, a Sebastian i nasi goście mieli party. Pan Właściciel Domu przy łóżku ustawił mały stolik z talerzykami, przekąskami i napojami. Furorę zrobiły nasze sery, które teraz produkujemy dwa razy w tygodniu. Było bardzo miło, aż w końcu film mi się urwał, bo po prostu zasnęłam, a goście po cichutku poszli spać. Świętowaliśmy też urodziny Piotrka z Leśnej Doliny, który niedługo po moim złamaniu nogi mało co nie obciął sobie kciuka siekierą i ma rękę w gipsie (albo miał, bo chyba dzisiaj mieli mu to ustrojstwo ściągnąć). Na grila w dolinie przyszło sporo mieszkańców naszej wsi i było przesympatycznie. Anioł też był na urodzinach i był zaskakująco grzeczny, najadł się pieczonych smakołyków i został wygłaskany przez wszystkich gości. Potem była akcja o kryptonimie „Lola”, a już teraz „Saba”. Zobaczyłam to maleństwo na tak zwanym „fejsie” i chociaż wciąż staram się pomagać biednym zwierzakiem, to tym razem poczułam, że albo sami ją weźmiemy, albo znajdziemy dom. Sebastian jak ją zobaczył, to poczuł dokładnie to samo. W mojej sytuacji nie jest to najlepszy moment na wzięcie psa. Rozsyłałam jej zdjęcie przez Internet i mmsami. Wtedy zadzwonił z pracy mój kochany mąż, który wpadł na pomysł bardzo prosty i bardzo dobry, który mi nie przyszedł na myśl: „A dzwoniłaś do Kasi i Piotrka?” – no nie dzwoniłam. Jakiś czas temu odeszła ich Pimpka (znajda, której uratowali życie). Zawsze warto spróbować. Namawiałam ich chociaż na dom tymczasowy, żeby mała nie trafiła do schronu, bo znajoma która ją miała ma już swoje trzy psy i nie mogła jej dłużej trzymać. Oddzwonili niedługo potem z informacją, że żaden dom tymczasowy. Biorą psa! Milena z Lolą, która została Sabą przyjechała jeszcze tego samego dnia. Suczka ma około trzech miesięcy, ktoś ją porzucił pod drzwiami rodziców Mileny. Miała różową obróżkę z dzwoneczkiem i bardzo uśmiechnięty, dziecięcy pyszczek. Obszczekała moje kule, dostała łapką od Kotusia – kota Kasi i Piotrka i po odjeździe Mileny, szczęśliwa i bezpieczna zasnęła na ułożonej dla niej kołderce, którą trzeba było przysunąć blisko ludzi, bo kilka metrów dalej spać nie chciała. Teraz Saba, bo takie imię dostała przyzwyczaja się do nowych opiekunów. Na pewno będzie bardzo szczęśliwa. W przyszłą sobotę (7.09.2013) w naszym sadzie odbędzie się koncert zespołu Fade Out i oficjalna premiera ich teledysku, który powstał w naszej wsi i w którym zagrały dzieci z naszej wioski. Gdyby ktoś miał chęć nas tego dnia odwiedzić i posłuchać fajnej muzyki, to serdecznie zapraszamy! Zespół gra muzykę instrumentalną, trochę jazu, trochę słowiańskich klimatów. Teledysk nagrał mój kolega ze studiów, jest to bardzo ciepły i trochę sentymentalny film. Jak zawsze prosimy każdego, kto się skusi o przyniesienie czegoś do jedzenia i picia, dobry humor oraz zabranie ciepłych ubrań i kocyków. Zaznaczam, że nie jest to impreza dla tych którzy nie lubią zwierząt, robaków, natury. Pozdrawiam wszystkich ciepło i bardzo Wam dziękuję za słowa wsparcia pod poprzednim postem, są dla mnie ważne szczególnie teraz kiedy czuję się taka bezsilna, bo nic nie mogę zrobić zupełnie sama i wtedy kiedy chcę. Jestem na etapie rozmów z gazetą i prawnikiem i mam nadzieję, że sprawa nie zostanie zamieciona pod dywan.

czwartek, 15 sierpnia 2013

szpitalne perypetie

Dawno nic nie pisałam, nie komentowałam też postów na Waszych blogach, ale powód mam niebłahy. Wyjazd na festiwal nie skończył się dla mnie pomyślnie. Ba, nawet za dobrze się nie zaczął. Po koncercie Raz Dwa Trzy i kilku miłych chwilach, które udało mi się spędzić na bankiecie szłam sobie po terenie pola namiotowego, kiedy to zobaczyłam zbiegowisko. Ku mojemu przerażeniu na ziemi leżała moja mama. „Natalia leć po tatę, złamałam nogę i jedzie po mnie karetka”. Pobiegłam szybko, niestety brama od podwórka rodziców była już zamknięta. Płot jednak nie dochodzi do samego jeziora i na teren można dostać się wzdłuż linii brzegowej. Jedyną przeszkodą jest strumień, który w tym miejscu wpada do Jezioraka. Jak zwykle zwinne skoczyłam przez wodę, jednak i mnie, podobnie jak mamę zawiodła mokra trawa i wylądowałam w strumieniu. Po chwili już obie leżałyśmy w karetce i jechałyśmy na tortury na najgorszy oddział chirurgii urazowej na świecie. Czemu najgorszy? O piątej rano obudziło mnie gwałtowne wyrwanie poduszki spod głowy, przestraszona usiadłam z wrażenia, tym czasem pielęgniarka szybko ustawiła mi łóżko do pozycji siedzącej, odsłoniła też rolety i zapaliła światło, ze słowami, że o ósmej jest obchód i musimy odpowiednio być przygotowane na wizytę ordynatora. Pisząc przygotowane, mam na myśli siebie i mamę, bo trafiłyśmy do jednej sali z dokładnie takim samym urazem (teraz możecie się śmiać). Świta pana ordynatora, ordynusem zwanego przychodziła niczym mroczni rycerze, bez słowa i uśmiechu (nie usłyszałyśmy nawet nazwisk lekarzy prowadzących, nie mówiąc już o zwyczajnym dzień dobry). Leki przeciwbólowe dostawałyśmy nawet cztery godziny od zlecenia, na oddziale panowała też atmosfera strachu, która nie pozwoliła prosić o inne rzeczy. Kilka osób wypisało się na własne żądanie, nas przy zdrowych zmysłach trzymało to, że byłyśmy razem. W pewnym momencie przyszły białe anioły, o twarzach ponurych i zimnych jak kamień i zabrały mnie z sali razem z łóżkiem. Powiedziały, że jadę do innej sali. Na moje pytanie, co z mamą powiedziały, że niewiedzą. W tym czasie moja mama bez słowa wyjaśnień trafiła do gipsowni. Leżała tam kilka godzin przy wciąż otwartych drzwiach i świecących prosto w twarz jarzeniówkach. Nikt nie wyjaśnił dlaczego tam się znalazła i jak długo to potrwa, ponure postacie w gumowych rękawiczkach przemykały tylko bez słowa. W rogu sali stały wózki inwalidzkie. Moja dzielna mama z nogą zapakowaną w gips od stopy po udo wdrapała się na wózek i znalazła mnie w innej sali. Wtedy wpadła „siostra miłosierdzia” drąc się, że jesteśmy terrorystkami i sterroryzowałyśmy oddział, bo mama bez pozwolenia wzięła wózek i stworzyła zagrożenie w ruchu, na szpitalnym korytarzu (gipsownia i sala gdzie leżałam ja były niemal naprzeciwko siebie). Przyleciał też ordynus, który również zaczął się na nas wydzierać. Krzyków zresztą nie było końca. Kosmetyczka nie może stać na podłodze, po szpitalu nie można chodzić w sandale (nie miałam nic innego, w końcu pojechałam do rodziców na weekend, a sandał był sportowy i dobrze trzymał zdrową nogę), można być tylko w koszuli nocnej, lub piżamie, a ja byłam w sukience (jaka jest definicja koszuli nocnej i dlaczego luźna sukienka bez zamków i guzików nie może pełnić roli koszuli nocnej?). Nadszedł wreszcie dzień operacji. Cały dzień na czczo i bez leków przeciwbólowych, a tu po południu okazuje się, że operacji jednak nie będzie. „Może jutro, a może któregoś dnia” – powiedział ordynus (był to poniedziałek, a do szpitala trafiłyśmy w piątek). Wreszcie jednak nadszedł oczekiwany dzień operacji. Pani anestezjolog była u nas, jednak również się nie przedstawiła i nawet nie wiedziałyśmy, że to ta osoba, która będzie nas znieczulać do zabiegu, bo nie różniła się niczym od pielęgniarek, dała nam ankietę do wypełnienia, nic nie powiedziała i wyszła, nie czekając na żadne pytania. Rano weszła pielęgniarka i powiedziała do mamy podając jej lek tonem bardzo rozkazującym i oschłym: „proszę to połknąć, rozebrać się do naga, a ja zaraz przyjdę i sprawdzę czy dostosowała się pani do moich poleceń”, za chwilę wpadł ordynus i powiedział (oczywiście wykrzyczał, a nie powiedział, bo chyba inaczej nie umie), że nie będę miała operacji, bo mam nie zmyte paznokcie. Na próżno były moje tłumaczenia, że mąż zapomniał zmywacza dowieść i że zaraz przyjedzie i powinien zdążyć przed operacją. „Zabiegu nie będzie!” – wyszedł, zostawiając mnie ze łzami w oczach, a mamę płaczącą zabrali na blok. Nasz koszmar jednak dopiero się zaczynał. Po operacji nasze dwukostkowe złamanie razem z kilkoma pęknięciami i zwichnięciami (aż dziw, że wszystko trafiło nam się identycznie) bolało jeszcze bardziej, a leków przeciwbólowych bardzo skąpili. Kiedy mama płakała z bólu, pielęgniarka krzyczała na nią że nie ma czasu się nią zajmować i żeby szybko mówiła co jej jest, a nie się mazała. Inna pielęgniarka powiedziała, że zło wraca, bo dwa lata wcześniej jej mąż (pastor) złamał nogę na podwórku u moich rodziców i ewidentnie cieszyła się, że teraz my tu leżymy (pastor ma wrodzoną łamliwość kości), obwiniała też o wypadek swojego męża mojego tatę (pastor spadł ze schodka) i mówiła jakby mój tata dosłownie pastora popchnął, nie wspominając już, że pastor przyszedł do mojego taty, bo tata chciał dać mu pieniążki na zorganizowanie zabawy dla dzieci. Przetrwałyśmy, chociaż w bardzo złym stanie psychicznym, to przetrwałyśmy. W całym szpitalu była tylko jedna miła pielęgniarka, cudownie ciepły i sympatyczny rehabilitant, dwie sympatyczne salowe i jeden miły lekarz, na którego akurat ja trafiłam. Był sympatyczny bardzo, ale jak się miało okazać później tylko sympatyczny... Mamie niestety trafił się ordynus, który nawet nie poinformował jej jak przebiegła operacja. Doczekałyśmy się powrotu do domu. Po mamę przyjechał tata, po mnie brat, bo ma większy i wygodniejszy samochód niż my, a w końcu na Wonne Wzgórze miałam ponad sto kilometrów. W domu czekał już mąż, który wziął tydzień wolnego w pracy, żeby pomóc mi oswoić się z nową sytuacją, jaką są kule. Myślałam, że wszystko jest na dobrej drodze. Byłam na kontroli, zrobili zdjęcie, wyjęli szwy, w przychodni w Olsztynie wszyscy byli sympatyczni. Mama trafiła gorzej, bo w Iławie wciąż przyjmował ją Ordynus, który nie odzywał się do niej nawet słowem. Na domiar złego okazało się, że w jednej z ran (obie byłyśmy cięte z dwóch stron stopy) zrobiły się krwiaki. Bałam się tylko o pracę, w końcu dopiero pracować zaczęłam i byłam jeszcze na okresie próbnym. Z tym jednak też się ułożyło i Pani Dyrektor powiedziała, że nie będzie szukać nikogo na moje miejsce i w październiku, jak skończy mi się zwolnienie mogę wracać do galerii. Pani Dyrektor właśnie namówiła mnie również, na pójście na prywatną wizytę, do najlepszego specjalisty w województwie, u którego sama się kiedyś leczyła. „Co mi szkodzi?” – pomyślałam i z dobrym nastawieniem umówiłam siebie i mamę i pojechałyśmy do sławnego ortopedy. Tego samego dnia rano, mama w Iławie miała wyciągane szwy. Pan doktor nauk medycznych zobaczył zdjęcie mojej nogi i od razu zapytał. „Czy może pani jutro przyjechać do szpitala? Musimy jak najszybciej reoperować, bo inaczej noga będzie niesprawna” – przeraziłam się. Jak to? Mogę zostać kaleką? Mama nie miała nawet zdjęcia, bo święty pan ordynus uznał że robienie zdjęcia nie jest zasadne, za to okazało się, że w nogę wdała się martwica, której również ordynus nie zauważył. Następnego dnia rano stawiłyśmy się obie w szpitalu i mimo, że operowało nas dwóch różnych lekarzy, okazało się, że w nodze mamy jest taki sam błąd. Jedną z mocujących kość śrub, zamiast właśnie w kość wbito nam w chrząstkę stawową rozrywając staw i sprawiając mocne skrzywienie stopy. Pan doktor nie chciał oficjalnie przyznać, że to błąd lekarski, ale zawołał od razu kilku lekarzy pokazując zdjęcia. Wszyscy milczeli i kręcili głowami. Mamę też przyjęli od razu na oddział i znów wylądowałyśmy na jednej sali. Tu wszystko nas zdziwiło. Uśmiechnięte salowe, pielęgniarki, lekarze. Wszyscy życzliwi, gotowi pomów. Każdy mówi dzień dobry, tłumaczy co i jak. Można być w sukience, sandale, trzymać kosmetyczkę na podłodze, siedzieć razem na jednym łóżku ( w Iławie, pani piguła chciała nas za to zabić), można też spać z zamkniętymi drzwiami, tak żeby nie budziły hałasy z korytarza, a rano pielęgniarki wchodzą na paluszkach sprawdzając czy czegoś nie potrzeba, nie budząc jednak śpiących pacjentów, lekarze przedstawiają się, a anestezjolog obejrzał nas, osłuchał i pozwolił wybrać rodzaj znieczulenia, dokładnie opisując na czym każde z możliwych polega. To bardzo stary szpital, ale wolę stare łóżko i salę, niż nowoczesne łóżko na pilota, które się zacina, a pielęgniarki mówią, że tak ma być i śpi się na siedząco (jak oczywiście w Iławie). Natychmiast odbyła się operacja. Nikt nie każe nam czekać na leki przeciwbólowe, dlatego też jestem w stanie pisać. Najgorsze jednak jest to, że po trzech tygodniach od poprzedniej operacji, całą drogę dochodzenia do siebie musimy obie znów przejść od początku. Ponieważ zarówno rodzice, jak i ja większą część życia spędziliśmy w Olsztynie, to mamy tu pełno znajomych i przyjaciół, dlatego wciąż mamy gości, odwiedzili nas przyjaciele rodziny, koleżanka z mojej pracy (co mnie tak pozytywnie zaskoczyło, że aż się wzruszyłam, bo przecież zdążyłam tam popracować raptem miesiąc, ale tak bardzo ją polubiłam, że sprawiła mi ogromną radość), kolega z uczelni mojego męża z synkiem, no i oczywiście nasza najbliższa rodzina, co bardzo dodaje nam sił i otuchy. Mam nadzieję, że na weekend obie pojedziemy już do swoich domów, za co i Wy, bardzo proszę trzymajcie kciuki. PS. Niedawno minęła nasza pierwsza rocznica ślubu, spędziliśmy ją w łóżku, a właściwie ja, bo nie mogłam jeszcze wstawać po operacji, ale kochany mąż nazbierał mi polnych kwiatów, które przypominały mi, że wciąż jeszcze jest lato. Jak tylko trochę dojdę do siebie na pewno ponadrabiam zaległości na Waszych blogach.