czwartek, 26 kwietnia 2012

Majowa zupa

Ponieważ na majówkę znikam od komputera i nie wiem, czy uda mi się zajrzeć tu choćby na trochę, to już zamieszczam mały majowy wpis.
Aby majówka była smaczna i aby w pełni skorzystać z dobrodziejstw natury, proponuję: ugotujcie zupę pokrzywową. Zupa ta, to naprawdę pyszna zupa. Znacznie zdrowsza od szczawiowej, którą większość uwielbia. Jedynym jej mankamentem jest pracochłonność, ale myślę, że warto, nie trzeba przecież zaraz gotować całego gara! Zupę tę przyrządzała moja mama odkąd pamiętam, a wcześniej  mój dziadek, którego niestety nie zdążyłam poznać, a od którego mamy wiele pysznych przepisów, które są popisowymi przepisami mamy i zaczynają być również i moimi sztandarowymi przepisami.



Aby ugotować zupę z pokrzyw należy najpierw przygotować wywar, jak na rosół, z tą małą różnicą, że do wywaru dorzucić trzeba dwie garście rodzynków, a marchewkę pokroić w plasterki. Podczas, gdy wywar będzie się gotował trzeba znaleźć dobre miejsce i nazbierać liści pokrzyw. Praca ta wbrew pozorom może być całkiem przyjemna, szczególnie kiedy świeci słońce, a pokrzywy zbiera się w towarzystwie. Kiedy ja dzisiaj zbierałam swoje pokrzywy, które rosną tuż przy domu, to Anioł odgryzł mi jeden palec od... rękawiczki, rwałam więc bez palca, poparzyłam się strasznie, dlatego proponuję zaopatrzyć się w kilka par, na wszelki wypadek, gdyby się jakiś stwór znalazł, co odgryzać palce lubi. Jeśli pokrzywy są młode, majowe, jak teraz można zbierać wszystkie liście, jeśli jednak urosną, do zupy nadawać się będą tylko cztery górne listki, te niżej stają się łykowate i zupa jest niesmaczna. Nazbierać trzeba przynajmniej cztery pełne garście, aby zupa była esencjonalna.



Teraz z rosołu wyjmujemy warzywa i mięso i zajmujemy się pokrzywami. "Sparz je, aby one nie parzyły ciebie" - mówiła zawsze moja mama. Pokrzywy należy zlać gorącą wodą i chwilę odczekać. Zielonkawy płyn można dolać do wywaru. Teraz musimy namoczyć w mleku bułkę, a kiedy zmięknie przemielić ją, razem z pokrzywami w maszynce do mielenia mięsa. Powstałą papkę przesmażamy na maśle i wrzucamy do wywaru.



Zagotowujemy, przyprawiamy śmietaną, lub jogurtem. Myślę, że lepiej śmietaną, ta zupa jest i tak bardzo mało kaloryczna. Na koniec wciskamy trochę cytryny, dodajemy cukru, ewentualnie jeszcze trochę octu. Sól i pieprz do smaku i już! Zupa powinna mieć zielony kolor i słodko - kwaśny smak. Podajemy ją, podobnie jak szczawiową z ugotowanym jajkiem.






Pychota, polecam! 

Życzę wszystkim miłej majówki, zapowiadają piękną pogodę, oby nas tym razem nie okłamali!

wtorek, 24 kwietnia 2012

Kwiecisty weekend

Ostatni weekend był prawdziwie majowy! Majowe stały się też nasze nastroje, bo nie od dziś wiadomo, że ładna pogoda wpływa na dobry humor! Nawet pierwsze wiosenne burze nie przeszkodziły nam w zrealizowaniu planów, a wręcz przeciwnie, podlały obficie nasz powoli tworzony ogródek, a wiosenne burze mają to do siebie, że zaraz po nich znów świeci słońce, które rozgrzało nasze roślinki. Jestem przekonana, że taka pogoda sprawi, że wszystko będzie rosło jak na drożdżach! Ale od początku...
W piątek mieliśmy zbyt wiele energii i chęci do działania. Zabraliśmy więc prowiant i ruszyliśmy na długi spacer z Aniołem, a nogi same poniosły nas do Leśnej Doliny - domostwa naszych sąsiadów, gdzie Piotruś jakby wyczuł, że się zbliżamy i wyszedł przed chałupę z wyciągniętymi ramionami. Posiedzieliśmy troszkę, wypiliśmy i zjedliśmy conieco i umówiliśmy się na późniejszy obiad u nas, następnego dnia.
A następnego dnia w Olsztynie odbywały się targi rolnicze, więc nie mogło nas tam zabraknąć! Targi rolnicze, to troszkę takie wiosenne dożynki. Oprócz obfitości kwiatów, ziół i krzewów na sprzedaż były też wyroby warmińsko - mazurskich rolników jak kiełbasy, wędliny, miody, alkohole... Nas to jednak nie interesowało, bo mamy pełną spiżarkę swoich własnych wyrobów, skupiliśmy się więc na czym innym. Każda gmina województwa miała swoją wystawę. Na niektórych były kuchenne i rolnicze zabytki, na innych domowe wyroby właśnie, na jeszcze innych sztuka i biżuteria. Zaskoczyło nas bardzo stoisko Olecka, gdzie za laptopem siedziało trzech panów i... i to wszystko. Oj się Olecko nie popisało. Oprócz tego całej imprezie pięknie przygrywał pan na akordeonie. Była też scena, na której odbywały się liczne konkursy (dla dorosłych nie dla dzieci, a pytania jak dla dzieci) z jakimiś tam nagrodami. Chcieliśmy wysłać Panią Miejskiego Psa do konkursu, wszak biologiem jest i w szkole całe życie uczyła, ale przestraszyła się kompromitacji i nie poszła, a szkoda, bo może dostalibyśmy jakiegoś krzaka, bo na pytanie czy dżdżownica użyźnia ziemię, to chyba każdy potrafi odpowiedzieć, prawda?
Po konkursach był niezwykły występ ludowego tańca... brzucha! Taniec brzucha na takiej imprezie? No nie zrobiło to na nas pozytywnego wrażenia, chociaż oczywiście dziewczęta śliczne. Rzuciliśmy się więc na stoiska z kwiatami. Naszym zadaniem na ten wyjazd było niskim kosztem zapełnić doniczki przed domem. Nakupowaliśmy więc pelargonii, begonii, bratków, w naszych zakupach znalazły się też róże. Zjedliśmy po lodzie włoskim i wtedy właśnie zaczęło kropić. Ruszyliśmy do domu, gdzie zajęłam swoje ulubione miejsce w kuchni, przy garach ;-) Obiad prosty - karkówka w sosie chrzanowym, młode ziemniaczki w mundurkach i kolorowa sałata, mam nadzieję, że gościom smakowało, bo wieczór jak zwykle był przemiły!
Niedzielny poranek obudził nas promieniami słońca wpadającymi przez okna naszej sypialni. Po spacerach z psami trzeba było się więc zabrać za sadzenie kwiatków. Pod domem mamy zbudowany podest ze schodkami, który jest podstawą pod przyszły ganek w stylu warmińskim, jednak póki ganku nie ma, jest to świetnie miejsce na ustawienie doniczek. Doniczką może być wszystko, tak więc u nas oprócz kilku tradycyjnych donic znajduje się stara kanka na mleko, czy hełm wykopany kiedyś przez tatę Pana Właściciela Domu (na zdjęciu głównym Pan Właściciel Domu ma go na głowie ;-)
Wieczorem popaliliśmy jeszcze troszkę gałęzi i suchych traw. Posiedzieliśmy z Aniołkiem przy ognisku, nakarmiliśmy głodomora, który już sam próbował dobierać się do garnka z jedzeniem i poszliśmy na zasłużony odpoczynek, bo znów burza się zbliżała i zaczęło złowrogo wiać i grzmieć.


Zwiastuny wiosny na tle burzowego nieba
Trochę doniczek i jedno wykopalisko, w tle róża. Róże będą stały po obu stronach wejścia do domu.

W tej glinianej doniczce rośnie piękny kwiat, który dostałam w prezencie. Myślałam, że nie przeżył zimę, bo wiedziałam że na zimę trzeba go schować, ale nie widziałam, że trzeba podlewać. Na szczęście przeżył. Ma malutkie widoczne zalążki listków.

Zrobiliśmy mini ogrodzenie z kamieni polnych, a za nimi powoli sadzimy kwiaty i krzewy. Przy starej sieczkarni stoi znalezione stare korytko, w którym miejsce znalazły pelargonie.

Widok z daleka na miejsce na ganek i nasz płotek z kamienia

troszkę kolorków

Anioł trochę się zabawą zmęczył...
Po pracy należy się odpoczynek, z kotem na kolanach. Fotel, to prezent ode mnie pod choinkę.  



Pozdrawiam wszystkich żabio, ślimaczo, bocianio, kwiatowo, wiosennie!

piątek, 20 kwietnia 2012

Minął rok...

Osiemnastego kwietna minął rok od oficjalnego przekazania kluczy do domku na Wonnym Wzgórzu, a co za tym idzie również mój rok na blogu. Blog o Wonnym Wzgórzu, miał być na początku sposobem na zabicie czasu w bardzo nudnej pracy, którą wtedy wykonywałam, nie spodziewałam się że tak mnie wciągnie i że odkryję, że naprawdę lubię pisać, a tu zanim się obejrzałam minął już rok... Z tej okazji zrobiłam sobie prezent w postaci nowego "looku", "designu", czy po prostu nowego szablonu (bo to określenie jednak bardziej do mnie przemawia), mam nadzieję, że i Wam się podoba?
Rok temu jednak było zupełnie inaczej i inne zupełnie było też moje spojrzenie na otaczający nas świat. Mogę więc bez kozery stwierdzić, że życie na wsi zmienia człowieka. Inna była również pogoda. Świeciło słońce, latały motyle, pszczoły, bąki, krajobraz był sielski, anielski. Takim go przynajmniej widziałam, a kleszcze obskakujące moją długą spódnicę zupełnie mi nie przeszkadzały. Od pierwszego wejrzenia pokochałam każdy skrawek tej ziemi, każde źdźbło trawy, a nawet każdą spróchniałą deskę stodoły. Patrzyłam na całość tej krainy, na moje odnalezione miejsce na ziemi i zachwycałam się jej pięknem. Przykro mi było tylko patrzeć na łzy w oczach byłych właścicieli, którzy remontowali ten dom i również chcieli żeby ten dom został ich domem na zawsze...
Dziś dalej kocham wszystko co mam, codziennie bardziej. Zachwyca mnie każdy szczegół i to chyba właśnie ten szczegół stał się dla mnie ważny. Przyzwyczaiłam się już do otaczających mnie pięknych pejzaży, a to przyzwyczajenie pozwala mi patrzeć i obserwować dokładniej.
Po sadzie szaleją ptaki, które wiją u nas gniazda. Miałam w planie powiesić budki lęgowe, ale w tym roku się spóźniłam. Mimo to liczne dziuple w starym drzewostanie są świetnym schronieniem dla dzięciołów, sów i wielu malutkich  ptaszków. Wysoko w gałęziach pojawiają się magiczne sploty domostw wielu gatunków. Aż dziw bierze ile tu ptactwa i jaki rozśpiewany jest ten świat. Wprowadziliśmy się siedemnastego maja, więc cały ten cudny moment żurawich tańców i ganiania się wiewiórek po jabłonkach rok temu nas ominął. Dzisiaj mimo szarości i słońca, które zachodzi gdzieś za chmurami, a nie jak wtedy ozłacając i "oczerwieniając" całą krainę, to czuję się szczęśliwa i cieszy mnie nawet każda z tych chmur, na naszym własnym przecież niebie.
Droga do Wonnego Wzgórza usiana jest żabami w miłosnych uściskach, trzeba lawirować tak, aby żadnej nie zrobić krzywdy i zerkać na Anioła, u którego już raz znalazłam ledwo dyszącą, wysuszoną żabę w budzie. Na szczęście jednak trochę czystej wody i zacienione miejsce uczyniły cudna i za chwilę żaba "pokicała" na łąkę. Odkąd byłam mała, to mimo śmiechu innych kierowców zatrzymywałam się z mamą na drodze i zabierałam z niej żaby, jakoś jednak nie pomyślałam nigdy żeby je całować. Mimo to, chyba były mi wdzięczne, bo i bez pocałunków księcia z bajki mi załatwiły.
A propos księcia z bajki, to szyje mi się już sukienka ślubna. Większość normalnych kobiet powie pewnie, że termin oddania sukienki na koniec lipca, to trochę późno, zważywszy na to, że ślub jest na początku sierpnia, ale ja nie czuję ciśnienia, a żadna naładowana cyrkoniami, cekinami, taftami i brokatami suknia z salonu sukien ślubnych nie przemówiła do mnie, bo chcę w groszki i już!
Trochę odbiegłam od tematu, ale przygotowania do ślubu, to również część naszego życia na Wonnym Wzgórzu, a przecież przez ten rok wydarzyło się jeszcze wiele niezwykłych rzeczy, przygód tych wesołych i tych smutnych, nie tylko szykowanie sukienki, czy zaproszeń...
Pożar, karetka, zamarznięta pompa, grill na wielkim mrozie, kąpiele w wannie na środku łąki, nauka fugowania i szpachlowania, czy znalezienie wygłodniałego, wychudzonego Anioła... Więcej chyba było tych pozytywnych chwil, a co najważniejsze, nawet z tych negatywnych udało nam się wyjść  obronną ręką, dzięki sobie nawzajem i dzięki naszej rodzinie, która zawsze służyła pomocą.
Dziękuję bardzo wszystkim czytelnikom, którzy tu zaglądają, a szczególnie tym, którzy są ze mną od początku. Wasze komentarze i wsparcie w wielu sytuacjach, nadają sens pisaniu tego bloga i często wywołują uśmiech. Również Wasze blogi, które odwiedzam z wielką przyjemnością, kształtują moje myślenie i pozwalają wierzyć, że jest troszkę bratnich dusz na tym świecie, które tak jak ja zauważają kropelki rosy na źdźble trawy i to, że otaczający nas widok się w nich odbija... 
Troszkę chaotyczny wpis mi wyszedł, ale ciężko opisać mi wszystko co czuję i całą radość, która mimo kłód pod nogi, mimo deszczu prosto w twarz, wciąż w nas jest i miejmy nadzieję zostanie!

środa, 11 kwietnia 2012

żurawie, ciasta, pożar, kiełbasa i czerwony pies!

Święta minęły nam dość spokojnie, ale działo się zanim się zaczęły, bo u nas zawsze coś się dzieje!

Pozazdrościłam sąsiadom z Leśnej Doliny, że żurawie darły się w niebo głosy pod samiuśkimi ich oknami, co zauważyłam spacerując niedaleko ich domostwa.
Pozazdrościłam i mam. W piątek rano chwila spokoju, ciszy i samotności w domu przerwana została żurawim "śpiewem". Podbiegłam do okna, stałam jak zaczarowana. Wielkie, majestatyczne ptaszyska przechadzały się po naszej łące, trzepocząc ogromnymi skrzydłami. Miałam wrażenie jakby bawiły się w berka, albo tańczyły jakiś ptasi taniec, truchtały po polu i to całkiem szybko, kluczyły ósemkami. Piękne to było widowisko. Po krótkim deszczu  wyszło słońce i żółte jeszcze trawy zaiskrzyły się srebrzystymi kropelkami, a na ich tle równie srebrzyste, skrzydlate postaci. Wydawało mi się, że niemal wrosłam w podłogę, zapatrzona w ten piękny widok, w końcu nieczęsto ma się okazję oglądać takie cuda z tak bliska i to przez okno swojej sypialni. Nagle gdzieś z nieba rozległ się kolejny krzyk, echo odpowiedziało mu głucho, "odkrzyczały" mu również i nasze żurawie, po czym przegalopowały przez całą łąkę, zatrzepotały skrzydłami i wzniosły się w powietrze, lecąc na początku nisko nad ziemią, jakby chciały jeszcze przez chwilę pozwolić mi podziwiać swoje piękno. Gdzie aparat? - obudziłam się z chwilowego snu. Już było za późno. Słyszałam jeszcze tylko ich rozmowy, odbywane gdzieś w przestworzach.
Wróciłam do moich wypieków. Zawsze na święta to ja jestem tą osobą od ciast, mimo że za ich jedzeniem nie przepadam i mogłyby dla mnie nie istnieć, to cieszę się jak widzę, zajadającą się nimi moją rodzinę. Upiekłam więc sernik, który polałam galaretkę, a w galaretce zatopiłam maliny, z naszego krzaka, które miałam jeszcze w zamrażarce, a maliny to chyba jedne z moich ulubionych owoców. Z żalem przypomniałam sobie ile było ich latem i ile się zmarnowało, bo nie dawaliśmy rady ich zjadać.
Postanowiłam też upiec muffinki. Te jednak okazały się kompletną klapą. Zacznijmy od tego, że mam kłopot z miarami. Kiedy ktoś w przepisie napisze mi, że mam dodać szklankę, czy dwie, to zawsze dam sobie radę. Kiedy jednak podawane mam miary, to zaczyna się mój problem. Zadzwoniłam więc do mamy, która zawsze służy pomocą.
- Mamo, ile to będzie 75 ml oleju? - mama zastanowiła się chwilkę, po czym odpowiedziała:
- trzy szklanki córeczko. - ło matko! trzy szklanki! Ciasto robię z podwójnej porcji, więc muszę wlać aż sześć szklanek! Nie mam nawet tyle oleju w domu! Jednak rozsądek dał górę. Zadzwoniłam raz jeszcze!
- Mamo, ile to będzie 75 ml oleju?
- trzy szklanki córeczko.
- Nie - odpowiedziałam, ze złośliwą satysfakcją. - to mniej niż szklanka. Nie 750 ml, a 75! - dumna byłam ze swojego mistrzowskiego odkrycia, jednak muffinki i tak skazane były na niepowodzenie.
We środę chciałam pojechać z Panem Właścicielem Domu do sklepu i kupić sobie odpowiednią formę na moje babeczki, ale Pan Właściciel Domu powiedział, że jest zmęczony i  że sam pojedzie we czwartek i mi kupi. Kupił. Same tak zwane papilotki, czyli takie papierki do muffinek, które wkłada się do formy (tłumaczę, bo sama nie wiedziałam, że te papierki nazywają się papilotki).
- Kupiłem sto sztuk, więc możesz włożyć ciasto w kilka, wtedy foremka będzie sztywniejsza  i na pewno dasz sobie radę! - powiedział mój kuchmistrz. Podjęłam się więc tego zadanie i o dziwo miał rację... niestety tylko przez chwilę. Babeczki udało się włożyć do piekarnika, ale niestety zanim zaczęły rosnąć, papilotki nie wytrzymały, ich ścianki oklapły, a ciasto rozlało się po blasze, tak że mogłam moje muffinki tylko z niej zeskrobać.
- Muffinek nie będzie - powiedziałam wściekła przez telefon i odłożyłam słuchawkę. Tym razem uratowała mnie Pani Miejskiego Psa, która po powrocie od cotygodniowego fryzjera i postanowieniu, że na święta zostanie w domu z Miejskim Psem, a nie pojedzie z nami, ani do dziadków, uznała, że upiecze sobie ciasto, którego kawałeczek i nam odkroiła.
Pan Właściciel Domu wrócił w świetnym humorze do domu, bo jak powiedział zobaczy wreszcie swoich kochanych teściów. Mi też się humor poprawił, poszłam więc się w wannie pławić, a zadowolonego, co by za bardzo się nie cieszył, wysłałam na wieczorny spacer z Aniołem "do krzyża i z powrotem".
Leżałam sobie z mokrymi włosami w świeżo zmienionej pościeli kiedy przyleciał zdyszany Pan Właściciel Domu, z informacją, że u Pana X. chyba się pali. Ubrałam więc kurtkę i kalosze, które pięknie pasowały mi do satynowej piżamy i pobiegliśmy. Już z daleka zobaczyłam łunę, na szczęście jednak nie u Pana X, a w zupełnie innym miejscu ( Sebastian i jego mistrzowska orientacja w terenie są czasem zawodne). Płonął cały horyzont, jednak mimo światła dającego przez ogień nie widać było czy jest tam jakiś dom... Komórkę miałam przypadkowo w kieszeni, za telefon więc i na straż. Strażak nieszczególnie był zainteresowany.
- To trawy wypalają, czy las się pali, czy dom?
- Nie wiem. Pali się wszystko co widzę, jakieś dwa kilometry od miejsca w którym stoję, nie widać wyraźnie co się pali.
- to może jest z panią jakiś mężczyzna, żeby pojechać i zobaczyć co się pali? - Jeszcze tego brakowało, tam się pali, a oni nam każą jeździć i patrzeć co. Bo jak pojadę i się okaże, że to dom, to do nich zadzwonię i powiem, że nie ma już co zbierać... - bo ja nie wiem ile jednostek wysłać... - a co jak ja im powiem, czy nawet Pan Właściciel Domu, to po naszej "fachowej" ocenie będą wiedzieć ile jednostek wysłać?!
- Proszę pana, narzeczony wypił piwo i nie będzie jeździł, pali mi się cały horyzont, cała góra, nie wiem co jest za górą, może jakiś dom. Może dom się pali w tej chwili. Może pali się las, a może to tylko pole! Wyślijcie jednostkę, a jak się okaże że trzeba więcej to wyślecie jeszcze. - Zanim wróciliśmy do domu, wioskę w dole obudziły syreny. Chwilę później przyjechały kolejne jednostki. Nikt już do mnie nie dzwonił, nikt o nic nie pytał.
Następnego dnia rano zobaczyliśmy dopiero jak wielka połać traw i młodników leśnych paliła się tej nocy i że gospodarstwo stoi tuż obok...
Po śniadaniu i półgodzinnym ganianiu Anioła wokół domu, który myślał, że nie chcemy go ze sobą zabrać, a zamknąć w boksie i dlatego uciekał, wreszcie zapakowaliśmy się do autka i ruszyliśmy na święta, gdzie spotkała nas miła niespodzianka.
Dzieci chcecie domowej roboty kiełbasy na święta? To sobie je zróbcie! Kiedy weszłam do domu rodziców, po nakarmieniu Anioła zobaczyłam całą zadowoloną rodzinkę - mamę, tatę, brata, bratową i mojego narzeczonego z rękami po łokcie w mięsie na kiełbasę, które mieszał i doprawiał, ku wielkiej uciesze swojego teścia. Potem święta potoczyły się tak szybko, że nie zauważyliśmy nawet kiedy nastał wreszcie słoneczny poniedziałek (w Boże Narodzenie jedliśmy rodzinne śniadanie na zewnątrz, a teraz pogodzie coś się pomyliło i Wielkanocny poranek był zimny i śnieżny), a kiedy pakowaliśmy się i szykowaliśmy do powrotu do domu, przyszedł tata i poprosił, czy nie moglibyśmy jeszcze zostać i powędzić z nim kiełbas. Szybka decyzja, wolne w pracy i zostaliśmy. Jednak kiełbasy przed wędzeniem trzeba było jeszcze zrobić. Nabraliśmy więc nowej umiejętności i kiedy tata szykował wędzarnie, my ramię w ramię nakładaliśmy flaki i przepuszczaliśmy mięso przez maszynkę. Mamy już więc za sobą pierwszą w życiu wspólną kiełbasę i jeśli każda rzecz będzie nam tak dobrze szła, to tylko sobie pogratulować! Cały dzień spędziliśmy przy nalewce, wdychając aromatyczny dym, kiełbasę jednak zdjęliśmy dopiero na drugi dzień rano przed samym wyjazdem. Aniołek podskakiwał do drzwiczek wędzarni, próbując ukraść pętko kiełbasy, nie udało mu się to, jednak udało mu się coś innego.
Rano przed wyjazdem przyszedł do nas cały czerwony pies! Uszy, nos, grzbiet, ogon, łapska - wszystko czerwone, rudawe, purpurowe i brudzące! Kiedy przyjeżdżamy do rodziców, to pies mieszka w tak zwanym Domku nad Jeziorem. Kawałek płotka z małym domeczkiem nad samym jeziorkiem. W domku tym znajduje się dużo moich rzeczy jak glina czy szkliwa. Widzieliście kiedyś szkliwo ceramiczne, przed dodaniem do niego wody? A widzieliście kiedyś czerwone szkliwo ceramiczne przed dodaniem do niego wody? Takie właśnie czerwone sproszkowane, pylące szkliwo wygrzebał Anioł (mimo, że zamknięte było w pojemniku z pokrywką) i postanowił się w nim wytarzać. Zanim więc spakowaliśmy go do samochodu, ku jego wielkiej uciesze czekało go obowiązkowe wyczesywanie, które wprost uwielbia. Czerwień nie starła się do końca, czeka więc psa niebawem kąpiel, musi się tylko troszkę pogoda poprawić. Póki co, mamy jedynego i niepowtarzalnego czerwonego psa!

Mam nadzieję, że przebrnęliście przez mój nieco przydługi tekścik, ale jak zwykle nie mogłam się zdecydować, co opisać, a z czego zrezygnować, chociaż i tak zrezygnowałam ze zbyt wielu rzeczy ;-)

Pozdrawiam Was cieplutko!

środa, 4 kwietnia 2012

narzekań garstka.

 I ja ponarzekać czasem lubię...

Wiosna przyszła (tak przynajmniej się nam zdawało), trzeba więc zabrać się za szykowanie warzywnego ogródka. W tym celu udaliśmy się do Pana od Kunia z prośbą o zaoranie kawałka poletka. Zanim jednak nasz spacer do owego Pana się odbył, znacznie jeszcze wcześniej zaczęło się poszukiwanie, kto we wsi ma traktor? Odpowiedzi były przeczące i już zastanawialiśmy się, czy ludzie nie mają traktora, czy po prostu nie chcą "nowym" pomóc, a pomoc ta przecież nie za darmo miała się odbyć... Pola zaorane mają, to jakiś sprzęt w tej wsi na końcu świata przecież być musi.
- A zaorać chcecie? No to co mówita, że traktor potrzebny? - powiedział jeden z wąsem. Owszem sprzęt we wsi był, jak się okazało, ale taki zupełnie żywy w postaci Kunia właśnie. Zanim więc jeszcze na spacer do Pana od Kunia poszliśmy, Pan od Kunia niespodziankę nam zrobił i przyjechał do nas pole zaorać ( jednak chcą pomóc "nowym"!). Pani Miejskiego Psa niestety sama w domu była wtedy i choć mimo strachu wyszła, to nie wiedziała gdzie zaorać trzeba i Pan od Kunia smutny odjechał.
Wiosna przyszła (tak przynajmniej się nam zdawało), trzeba więc już na pewno zabrać się za szykowanie warzywnego ogródka. Po drodze do Pana od Kunia, Pana X spotkaliśmy, któremu nosimy obierki i stary chleb dla zwierząt (jeśli pamiętacie, to Pan X to Pan, co miał psa na bardzo krótkim łańcuchu i wydawał się niereformowalny, a jednak po naszej interwencji łańcuch przedłużył). W miłej rozmowie Pan X stwierdził, że planuje kojec psu zrobić. Kiedy zaoferowaliśmy swoją pomoc przy pracy, czy podarowanie siatki, która nam została, po budowie anielskiego mieszkanka, to Pan X z uśmiechem odpowiedział, że bardzo dziękuje, ale już ma siatkę przeznaczoną na ten cel i z synami sami uradzą, a synów ma sporo.
Potem obszczekały nas Burek jeden, Burek dwa, krótkołapym zwany i o dziwo burek nr trzy, który chyba jest zwiastunem wiosny, bo zimą nie było go widać. Anioł szedł dzielnie i dumnie, dając Burkom do zrozumienia, że kicha na ich szczekanie, bo jak on szczeknie swoim basem, to zagłuszy te ich syrenie śpiewy.
Pana od Kunia spotkaliśmy przed domem. Podszedł do nas życzliwie i z charakterystycznym grymasem na twarzy, który w jego przypadku oznacza uśmiech. Jego chałupina mała, niska, przekrzywiona, dziurawa, słowem: biedna straszliwie.
- Ile będzie kosztowało to zaoranie? - zapytałam. Pan zrobił wielkie oczy i popatrzył na mnie zdziwiony. - Chcielibyśmy wiedzieć proszę pana ile pieniążków przygotować?
- eeee - powiedział tylko Pan od Kunia i uśmiechnął się do nas szczerze, pustymi dziąsłami.
- wie pan nie trzymamy pieniążków w domu i musimy się przygotować.
- Jakie tam pieniążki... - zaczął wreszcie i urwał zdanie, pełen wyczekiwania.
- to co, może za flaszkę? - zasugerowałam wreszcie. W tym momencie lekko zmącone oczy Pana od Kunia pojaśniały, a bezzębny uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. No to się dogadaliśmy i jak tylko pogoda dopisze to Pan i jego Kuń przyjadą i załatwią sprawę.
Jednak jak na razie pogoda nie dopisuje.
Z nieba kapie wciąż i kapie, z nosa też kapie. Zawieje, śnieżyce, grad... Co chwilę pada śnieg i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ten śnieg to ewidentnie nasza wina. Mówiąc nasza, mam na myśli wszystkich gości co to 24.03. Wonne Wzgórze odwiedzili. Ci, którzy byli, pewnie się oburzą, że obarczam ich winą. Ci którzy dojechać rady nie dali zapytają pewnie czemu o Zimę obwiniam Bogu ducha winnych ludzi?
Odpowiedź jest prosta. Co to za przywitanie Wiosny, bez pożegnania Zimy? Wiosna w tym roku przyszła dość wcześnie i wszyscy stwierdziliśmy pochopnie, że Zima dała za wygraną, a nasza wiosenna impreza na cześć tej sympatyczniejszej pani to tylko proforma. Zimę jednak trzeba postraszyć i Marzannę utopić, bądź spalić (jak to na Warmii czyniono) i wtedy pewność jest, że ta paskuda nie wróci. Bez wykonania egzekucji, jaką niewątpliwie jest ten barbarzyńsko brzmiący zwyczaj, biedna Wiosenka zmagać się musi wciąż, ze swoją, o sercu zlodowaciałym i usposobieniu nieprzyjemnym siostrą starszą i brzydszą - Zimą.
Zimowy właśnie i melancholijny nastrój mnie dopadł. Nie polepsza go na pewno to, że siedzę w mieście i to, że od poniedziałku jeżdżę na uczelnię i od poniedziałku jeżdżę bez sensu, bo po przyjeździe okazuje się, że zajęć nie ma bo coś tam coś tam..., a Pan Właściciel Domu pracę o 17 dopiero kończy, więc muszę siedzieć i czekać (do naszej wsi jeździ tylko jeden autobus szkolny) i nie bardzo mam co z sobą zrobić i gdzie się podziać.
Mimo to troszkę zajęta jednak byłam, bo chałturzyłam co nieco, jak się jednak okazało i to na marne... Jakaś Pani przyszła i powiedziała, że obrazy z kormoranami chce kupić i że tysiąc złotych za taki obraz da. Więc naprodukowałam jej tych kormoranów, bo tysiąc na drodze nie leży, a szczególnie jak ktoś jest studentem. Myślałam już radośnie co mogę za te pieniążki kupić. Pani miała być po południu, a kiedy przyszłam z obrazami o 11.00 to okazało się, że już była, kupiła kilka obrazów i poszła, a moje sześć płócien to tylko niepotrzebnie wydane na chałturkę kilkadziesiąt złotych. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że profesor dzwonił do mnie, ale ja na wykładzie byłam i widziałam, że numer nieznany dzwonił,  nie odebrałam... Teraz sobie myślę, że za kulturalna jestem, bo mogłam wyjść z sali  i odebrać, ale to przecież nie po mojemu... Bo nie odbieram telefonów na wykładach...Właściwie to nie odbierałam, bo od dziś będę. Trudno!
W domu, z kolei nie za ciepło, bo rozprowadzenia kominkowego jeszcze nie mamy, a piec dymi i nie osiąga odpowiedniej temperatury. Czekamy więc na kominiarza i póki co dogrzewamy się kominkiem, który ogrzewa tak naprawdę tylko jedną izbę naszej chałupinki, najlepiej więc ciepłą herbatę (wodę gotujemy w garnku, bo ceramiczny czajnik pękł na pół - jak pech, to wszystko na raz) i pod kołdrę i pod kota, który chętnie korzysta z nas jako z materacy.
Tak się kręci wszystko i byle do świąt... Jutro nie muszę już nigdzie jechać i mogę się za wypieki brać i za sprzątanie, z naciskiem na wypieki.
Życzę wszystkim troszkę wiosny tej zimy i aby spacery świąteczne były przyjemnością, a nie obowiązkiem, spowodowanym chęcią nieprzyrośnięcia do stołu i nieprzybrania na wadze...
Tym dla, których natomiast co innego jest w  świętach ważniejsze życzę dobrego przeżycia tych świąt, tak jak zwyczaj nakazuje.
Trzymajcie się cieplej niż ja!