czwartek, 30 czerwca 2011

Nigdy nie zapomnę pierwszej kąpieli w wannie z ciepłą wodą, po ponad miesiącu mycia się w tej podwórkowej starej wannie, w lodowatej wodzie z 80 - metrowej studni. Nigdy nie zapomnę zapachu tej piany, która tego wieczoru pachniała inaczej niż zawsze i płomienia świeczki, którego światło było cieplejsze niż kiedykolwiek, mimo, że wokół był jeszcze tynk i kurz, to była to najcudowniejsza kąpiel na świecie.

Dziś wreszcie mogę powiedzieć o łazience, że jest skończona i zrobiona najtańszym kosztem jakim się dało, bo w większości samodzielnie. Wiele przedmiotów wyszperaliśmy, wyszukaliśmy, zrobiliśmy sami. Stare domy są piękne, ale życie z łazienką to jednak wielki dar nowoczesności.

Wiele moich pomysłów wydawało się niektórym śmiesznymi... np. ogromny żyrandol ze staroci (większy niż w pokoju), czy półka na książki ( co ja poradzę, że lubimy czytać w różnych miejscach), ale teraz Ci sceptycy dziwią się, że to pasuje do tamtego i tak dalej... Przecież łazienka to nie tylko płytki i obudowana wanna, to też meble, też miejsce z duszą, nie rozumiem, czemu niektórzy takie przedmioty przypisują tylko do salonu, czy sypialni.

stoliczek od mamy (ze staroci oczywiście)

stary magiel od sąsiada rodziców

obudowę zlewu zrobił tata, za pomocą zardzewiałej piły i noża kuchennego (który zresztą się połamał), ja pomalowałam, niedługo dojdzie zasłonka.

trochę zeszło malowanie tych cegieł na biało. Szafa znaleziona na strychu w domu rodziców.

A tak było przed...


Zdjęcia mi słabo wyszły, bo na szybkiego robione wieczorem, jak zrobię przy dziennym świetle będzie lepiej. Pozdrawiam i dzięki za podpowiedzi przy poprzednim poście.

środa, 29 czerwca 2011

po prośbie...

Wiem, że też moi drodzy czytelnicy i odwiedzający remontujecie stare domy, albo mieszkacie w zabytkowych domostwach, dlatego też proszę Was o podpowiedź: Czym pociągnąć/zaimpregnować/zagruntować stare cegły na ścianie w kuchni, żeby się nie błyszczały i nadal były takie ładne i naturalne, ale żeby nie chłonęły wilgoci i żeby można je było czyścić, kiedy coś chlapnie przy smażeniu, czy gotowaniu? Na razie stawiamy tam dechę, ale to tymczaspowe rozwiązanie i nieładnie wygląda.

A kolor w łazience może jutro pokażę ;-)

Pozdrawiam!

środa, 22 czerwca 2011

Kobiece sztuczki i osiągnięcie celu murowane!

Kiedy malowaliśmy ściany w naszej łazience nie mogliśmy się zorientować, w którym miejscu jest farba, a w którym jeszcze sam tynk... Taki "piękny" kolor farby wybraliśmy, a co!

Wyszło paskudnie

Myśl o mojej pięknej wannie na lwich łapkach w otoczeniu ścian w kolorze tynku męczyła mnie przez kilka dni. Niestety w sklepie zostaliśmy poinformowani, że nie ma intensywnych/ciemnych kolorów farb do łazienek, więc z mojej wymarzonej czekolady nici...

Już prawie pogodziłam się z tą myślą, kiedy nagle... W zasobach internetu znalazłam farbę tej samej firmy, co reszta farb (łącznie z tą w kolorze tynku)  w kolorze "ziarnko kawy", oznaczoną napisem "nowość" - piękna!Zachorowałam na nią. Zadzwoniłam do sklepu. Jest od kilku dni (kilka dni temu, to byliśmy kupić farbę i kupiliśmy tę co wygląda jak tynk)! Tylko jak tu namówić zmęczonego i pewnie złego mężczyznę, jeżdżącego cały dzień po urzędach i załatwiającego domowe sprawy, żeby jeszcze pojechał do sklepu, kupił (jesteśmy strasznie spłukani i każde kilkadziesiąt złotych to majątek) i przemalował mi ściany (znów rozkładanie folii, obklejanie taśmami i sprzątanie)?
- Cześć kochanie - zaczęłam słodkim głosem - jak poszło ci z naszymi sprawami? - odpowiedź była dla mnie mało ważna, bo byłam przekonana, że Dzielny Pan Właściciel Domu na pewno ze wszystkim sobie poradził. - bo wiesz - ciągnęłam - znalazłam taką farbę do łazienki, jaką chciałam... yyy chcieliśmy i ona jest w sklepie, więc może pojechałbyś ją kupić? - końcówka zdania była już tak słodka, że aż ociekała lukrem... Chwila napiętej ciszy i:
- dobrze, to zaraz pojadę i kupię, w takim razie może wrócisz autobusem?  Mógłbym od razu pojechać i przemalować łazienkę? - Powiedział Najdzielniejszy Pan Właściciel Domu. To było zbyt piękne, żeby było prawdziwe, ale jednak! Cuda się zdarzają!  Szkoda tylko, że nie widział jak trzepotałam rzęsami mówiąc swoją wcześniej misternie obmyśloną kwestię, wtedy pewnie zrobiłby jeszcze kolacje!

poniedziałek, 20 czerwca 2011

sklepowe rozmowy

Na wielu blogach czytam ciekawostki dotyczące kontaktów z miejscową ludnością. Fantastyczne jest to, że każda wieś jest inna i w związku z tym ludzie również. W jednej bardziej przyjaźni, w drugiej z dystansem, w jeszcze innej szukający okazji do łatwego zarobku, w związku z wprowadzką nowych i na pewno mających kupę kasy mieszkańców.

Nasza wieś, to właściwie dwie wsie. Studzianka, gdzie stoi nasz dom to malutka wieś, znajduje się tu kilkanaście domów, wodę czerpie się ze studni, jest polna droga, po której jeździ się bardzo wolno, żeby nie przejechać spacerujących kur. We wsi są tylko cztery samochody, ale za to przy każdym domu pasie się przynajmniej jeden koń, stoi wóz i rower. Wieś jest na końcu świata, a droga prowadzi tylko do okolicznych domów i nigdzie dalej...
Dwa kilometry od nas znajdują się Frączki i tu już mamy sklep i szkołę, oraz przystanek na którym zazwyczaj śpi kilku panów. Nawet w internecie pod hasłem Frączki pojawia się informacja, o głównym problemie wsi - alkoholizmie. Rzeczywiście, kiedy nie przyjedzie się pod sklep, stoi tam stały zestaw panów, a najzabawniejsze w tym jest to, że wszyscy nas znają, wszyscy wiedzą kim jesteśmy, a my nie znamy nikogo. Ze sklepem też najczęściej związane są spotkania z tubylcami ( którymi też powoli się stajemy), nie licząc oczywiście zdawkowych spojrzeń, podejrzliwych rzutów oka i kiwnięć głową na znak powitania, kiedy przejeżdżamy przez Studziankę.

- dzień dobry, poprosimy skrzynkę piwa - była to jedna z naszych pierwszych wizyt w sklepie we Frączkach
- a państwo ze Studzianki? - po naszym zdziwionym przytaknięciu  pani dodała zadowolona - poznałam po samochodzie, to może ja wam zapiszę na zeszyt butelki i transporter? - znów przytaknęliśmy zszokowani takimi zwyczajami , a zadowolona pani zapytała nas o nazwisko i tym sposobem zaczęliśmy mieć swoją krechę w zeszycie, a pani dowiedziała się któż to wprowadził się do domku na wzgórzu.
Poza tą przemiłą sytuacją, zawsze w sklepie jesteśmy dyskretnie podpytywani  (na tyle dyskretnie, że orientujemy się - chodzi o wyciągnięcie z nas informacji o nas samych) dlaczego Studzianka i skąd się wzięliśmy?
Z koli stały bywalec sklepowej ławki i przystankowego łóżka, soczyście całujący ( a właściwie śliniący) moją rękę zawsze ma worek pytań: Czy nie potrzebujemy go do pomocy w remoncie ?(ledwo trzyma się na nogach, a co dopiero gdyby miał np. stanąć na drabinie?) Czy nie chcemy kupić od niego ziemi? Czy nie znamy kogoś kto kupi...? i tak dalej...
Również ciekawą rozmówkę przeprowadził ze mną w sklepie jeden zawadiacko kołyszący biodrami pan:
- a pani to mieszka tam gdzie mieszkał Kowalski? - moją odpowiedzią była zdziwiona mina, a pan pytał dalej - no tam, gdzie przed Kowalskim mieszkał ten Niemiec?
- Wie pan... nie bardzo się orientuję...
- Tam gdzie obok mieszka Stasiek?
- Niestety nie znam jeszcze sąsiadów... -  (z naszego domu widać jeden dom w dole i jeden jak wejdziemy trochę wyżej, więc bliskich sąsiadów nie ma).
- No tam gdzie kiedyś ogiera mieli? - znów moja niesatysfakcjonująca odpowiedź, jednak sytuacje uratowali inni "mieszkańcy sklepu" (akurat padał deszcz i ławka była mokła, więc siedzieli na skrzynkach w rogu pomieszczenia, popijając winko).
- Panie XXX - tam gdzie mieszkał Rysiek drwal - odezwał się tłumek, a pan znów zwrócił się do mnie:
- Czyli mieszka pani tam, gdzie obok Stasiek?
Tak - uratowała mnie tym razem pani sklepowa
No, to ja tam z klaczą do ogiera jeździł - zakończył pan.

Wczoraj również pod sklepem zauważyłam panów ścinających dorodne gałęzie kwitnącej i słodko pachnącej lipy. Zagadnęłam więc, po cóż im ta lipa i dowiedziałam się, że mało brakowało, a pan byłby naszym sąsiadem, ale sprzedał dom pod lasem, a lipa to na herbatkę. Dostałam również dorodną gałąź, żeby spróbować herbatki, ale jak na razie stanęła w wazonie, szkoda mi obrywać te cudne kwiatki.
 Tyle naszych kontaktów z mieszkańcami Studzianki i Frączek, ale myślę, że to nie koniec opowieści z serii, spod spod sklepu.

piątek, 17 czerwca 2011

kuchenne serce

Kuchnia to cudowne miejsce, w którym zostawia się serce przyrządzając posiłki dla bliskich. Jestem jedną z tych kur domowych, które najchętniej (gdyby miały czas) codziennie pichciłyby obiadki, piekły ciasta i gotowały kompociki dla swojej rodziny. Dlatego też nie podobają mi się nowoczesne sterylne kuchnie, gdzie wszystko się świeci. Kuchnia powinna mieć duszę. Powinna pachnieć chlebem, najlepiej domowym, szałwią, miętą, majerankiem... Zawsze marzyłam o dużej kuchni, zawsze marzyłam o tym żeby zapraszać przyjaciół i sadzać ich przy wielkim, pięknie, acz prosto nakrytym kuchennym stole i gotować dla nich, przy nich. Zawsze złościło mnie uciekanie do małej kuchenki i donoszenie potraw. Wspólne jedzenie to magia, podobnie zresztą jak wspólne gotowanie. Zawsze też chciałam mieć dużą kuchnie, aby właśnie móc wspólnie gotować, kroić, ciachać, przyprawiać, mieszać. Wtedy w zwykłym obiedzie jest już nie tylko jedno serce ;-) Moje marzenie spełniło się za pomocą kilku używanych sprzętów i dużego blatu. Jeszcze nie jest idealnie, ale zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby było tak jak w moich marzeniach - prawdziwa, prosta, wiejska kuchnia. Będą tu stały dzbany i dzbanuszki, gliniaki i gliniaczki, przetwory i butelki z nalewkami,  będą wisiały bukiety suszonych ziół, cebule i czosnki, ręcznie haftowane obrazki i kolorowe talerze, a wszystkie te przedmioty codziennie będą uśmiechać się do nas i tworzyć nam Nasz DOM.

czwartek, 9 czerwca 2011

Mam nadzieję, że najgorszy czas dobiega końca. Oczywiście układanie rzeczy i sprzątanie trwać będzie jeszcze długo, ale powoli działamy. Nauczyliśmy się szpachlować, na ścianach własnej łazienki, które (ku naszej dumie i uciesze) wreszcie stoją i są pięknie krzywe i chropowate, ale nasze! Pan Darek podłączył wannę i wszystkie baterie. Mój prze zdolny tata przyjechał i zrobił obudowę zlewu, o której Leśny Filozof chyba zapomniał w swoim całym niedbalstwie, a że tata prze zdolny jest wiemy nie od dzisiaj. Obudowa zlewu zasługuje więc na głębszą uwagę, ponieważ tata został na naszym Wzgórzu, aby budować obudowę (takie tam masło maślane), a my pojechaliśmy do Olsztyna po niezbędnik małego budowniczego, czyli to, czego zabrakło, albo czego nie mieliśmy wcale. Niestety moja szkoła (trwa sesja) i wiele spraw Pana Właściciela Domu sprawiły, że wróciliśmy dopiero wieczorem, zmartwieni, że nie dowieźliśmy narzędzi na czas. A tu niespodzianka! Tata zrobił obudowę za pomocą starej podrdzewiałej piły i kilku gwoździ i jest tam urocza półeczka na różne babskie badziewia! Teraz tylko nauczymy się fugować  i będzie można pławić się już nie tylko w tej wannie z sadu, ale też we własnej - domowej! Z gotowaniem jest ciężko, bo kuchenka podłączona na słowo honoru, a blatu w kuchni nie ma, więc nawet nie ma gdzie czegoś przygotować, a jeść przecież trzeba. Nie mogę tu, w związki z tym  zapomnieć o zasługach mamy, która przywozi nam pyszne domowe obiadki, więc nie jemy już tylko tostów, a taka mamina kuchnia dobrze wpływa na moje samo poczucie. Wstaję więc codziennie o czwartej rano, żeby uczyć się filozofii na egzamin, na leżaczku wśród trawek i kwiatków, ganiać po polu, w piżamie i kaloszach (pewnie wyglądam zabawnie) Belzebuba, który mieszka sobie w naszej stodole i bije Wiedźmę i grabić pole, które dumny Pan Właściciel Domu skosił nową kosiarką, sprezentowaną nam przez tatę na dzień dziecka. Ach, jak dobrze być czyimś dzieckiem i to nie tylko z powodu kosiarki!
Od wczoraj są burze i niebo popłakuje rzewnymi łzami nad naszymi remontowymi poczynaniami, ale w sobotę będziemy mieć blat w kuchni i wodę i nawet zmywarkę (ach ten cudowny luksus nowoczesności!) i nie będzie trzeba myć naczyń pod szlauchem, więc nawet ten deszcz i zbliżający się wielkimi krokami egzamin z filozofii XX wieku i ten z historii sztuki nowoczesnej nastrajają mnie pozytywnie.
Wspomniana wyżej Wiedźma niestety skaleczyła sobie łapkę w bardzo wrażliwym miejscu i kuleje, ale kiedy łapka tylko trochę się goi, to z przyjemnością rozwala ją znów.  Drze po nocach pyszczydło, że chce wyjść i bić się z Belzebubem ( i to pewnie na jego głowie te łapkę rozwala) i potem ja muszę te konflikty gasić, bo "jak trwoga to do Boga", chociaż, może to przysłowie idealnie nie pasuje, bo ona myśli i daje nam do zrozumienia, że to ona jest Bogiem i wymaga od nas bezwzględnego posłuszeństwa: "Daj mleka", "nie lubię tej karmy, jeszcze o tym nie wiesz?", " wypuść", "wpuść", "wypuść", "wpuść", a wszystko za pomocą jednego znaczącego i skrzekliwego MIAAAAŁŁŁŁ. No cóż i tak się jej słuchamy, bo jak nie spełnimy zachcianki, to to MIAAAAŁ będzie takim MIAAAAŁŁŁŁ, że szyby powypadają!
I tyle na dzisiaj, kończę pracę i wracam na Wonne Wzgórze, do mojego MIAAAŁŁŁ i kochanego Pana Właściciela Domu, zjemy maminy chłodnik i cuś tam jeszcze co nam przygotowała i naładujemy energię na kolejny dzień pełen wrażeń, pracy, szkoły, remontu...

piątek, 3 czerwca 2011

Łazienka i historia Leśnego Filozofa


Jak to jest z fachowcami w naszym kraju wszyscy wiemy. Wiem, że piją, że nie przychodzą do pracy, że się nie starają... Podobna sytuacja trafiła się i nam, kiedy to umówiony od dwóch miesięcy na termin 4.05.2011, uroczy pan, zapisany w mojej komórce "Seba łazienka", nie pojawił się, pisząc mi rano smsa, że dziś nie da rady. Niestety nie dał też rady przez następne kilka dni, a jego telefon "ogłuchł" na moje dryndanie.
Przeprowadzka zbliżała się wielkimi krokami, a łazienki jak nie było... Cóż, wzięłam się w garść i zaczęły się telefony. "Pani, mam termin we wrześniu" - usłyszałam miłą odpowiedź pana fachowca. "W czerwcu możem podjechać" - powiedział następny... Ci z polecenia nie mogli, ci z ogłoszeń też nie. I wreszcie jest! Pan przez telefon wydał się miły i powiedział, że może przyjechać jeszcze tego samego dnia i zobaczyć naszą przyszłą łazienkę. Pan Właściciel Domu skwitował go potem: "taki leśny człowiek, ale wydaje się OK". Tak więc cali szczęsliwi postanowiliśmy, że najwyżej troszkę pomieszkamy bez łazienki, a Leśny Człowiek powoli (nie wiedzieliśmy, że aż tak powoli) będzie sobie "budował".
Już po kilku dniach wiedzieliśmy, że trafił się nam CUD! Leśny Człowiek podczas pracy nie chciał wypić nawet piwa, nie palił, nie brudził, można było z nim porozmawiać nie tylko o szpachli i gipsie. Jako gościnna pani domu częstowałam go więc moimi nalewkami, obiadkami, pierogami, a ten żarliwie modlił się przed każdym posiłkiem i nawet jego święte oburzenie, na wieść o jedzonych przez nas pierogach z mięsem w piątek i to, że potem pałaszował je z apetytem razem z nami, po tym jak powiedziałam, że są własnej roboty, nie zachwiało naszej wiary w jego uczciwość. Do czasu...
Miano Leśnego Filozofa zyskał Leśny Człowiek, kiedy zaczął nas bardzo namiętnie nawracać, między innymi przywożąc nam propagandowe filmy na DVD, czy głosząc swoje filozoficzne teorie. Leśny Filozof nie lubił też zbyt wcześnie wstawać, często zaczynał pracę o 13, ale za to wiercił nam pod oknami po nocach. "Jakoś przetrwamy, to przecież tylko kilka dni" - mówiłam jadąc niewyspana do pracy. Jednak kilka dni zamieniało się w kolejne tygodnie. Pan miał skończyć do 20 maja, potem do końca maja, potem był chory, potem żona dzwoniła, że trzeba wykąpać dzieci i tak dalej i tak dalej.
Aż tu nagle pewnego dnia rano Leśny Filozof mówi, że chciałby się rozliczyć za pierwszą część pracy i dowiedzieliśmy się, co musiał robić kiedy go nie było w pracy, naszym oczom ukazała się bowiem przecudnej urody, staranna tabelka z wyliczoną każdą pracą (łącznie z kosztem paliwa kiedy będąc w Olsztynie z żoną i dziećmi, w dniu, w którym akurat nie mógł być w pracy, przy okazji wziął nasze płytki) i sumą wszystkich prac, a suma ta, dumnie figurująca pod tabelką była dwa razy większa niż ta na którą się z nim umawialiśmy. Oczy wyszły nam z orbit i dopiero kiedy wsiedliśmy do samochodu z grobowymi minami, uświadomiliśmy sobie, że można się pomylić o 500 zł w swoich obliczeniach, ale nie o 100%!
Historia skończyła się bardzo smutno. Leśny Filozof spakował swoje zabawki i wrócił do swojej leśnej chatki, śmiertelnie obrażony, z 2/3 sumy na którą się umawialiśmy (bo praca nie skończona) i 1/5 tej, której sobie zażyczył. Pakując się rozpaczliwie obniżał żądaną sumę, o tysiąc złotych, dwa tysiące, w końcu trzy... Niestety po wypowiedzi "okradacie moje dzieci!", nie mieliśmy ochoty już na jakąkolwiek współpracę i zostało tylko niemiłe wspomnienie i kilka zapleśniałych kubków po kawie, jakie znalazłam w różnych kątach podwórka. Łazienki jak nie było, tak nie ma...