poniedziałek, 30 marca 2015

Policja, schronisko dla zwierząt

Po przywitaniu wiosny nawiedziło mnie przeziębienie, widocznie zbyt intensywnie witałam wiosnę. Na szczęście katar i lekki kaszel nie były zbyt poważne i mogłam w ciągu dnia prawie normalnie funkcjonować, niestety wieczory były znacznie gorsze, co pokrzyżowało nasze weekendowe plany, postawiliśmy więc na spokój, drobne ogrodowe prace i odpoczynek. Jak zwykle nie do końca się to udało.

We środę Skrzat przyszedł z wielkim, wypukłym strupem na szyi. Na początku myślałam, że to kleszcz, potem okazało się że to rana. Jesteśmy już przyzwyczajeni, że Skrzat ciągle przychodzi podrapany, porysowany i jeśli zachowuje się bez zmian, to nie panikujemy i nie jedziemy do weterynarza. W czwartek znów oglądałam Skrzata, wyjmując mu tonę kleszczy. Skrzat zabezpieczony jest przeciw kleszczom, ale jakoś na niego za bardzo środki nie działają. Znów zaniepokoił mnie ten sam wypukły strup, po rozgarnięciu puszystego futerka coś błysnęło. Wielki, napity kleszcz z błyszczącym kuprem? Znów błysnęło. Był to jakiś metal. Szybko zawołałam Pana Właściciela Domu. Gwóźdź? Metal był mocno wbity, zarośnięty warstwą krwi i ropy. Baliśmy się ruszać, bo jeśli to gwóźdź i wbity jest głęboko, to przy wyjęciu może zacząć mocno krwawić. Skrzat jednak był przekonany, że nasza uwaga skierowana w jego kierunku i nasze oglądanie rany, to takie pieszczoty. Nie dał się włożyć do kociego domku, żeby pojechać do weterynarza. Wzięłam go znów na kolana i znów oglądałam strupa. Nie jest to takie proste, bo Skrzat kręci się i nadstawia różne fragmenty kociego ciałka do głasków. Zawołałam męża, żeby podał szczypce. Wzięłam głęboki oddech, podhaczyłam metal i wyciągnęłam ŚRUT. Jakim trzeba być człowiekiem żeby strzelać do kota?! Zawsze uważałam, że w naszej wsi ludzie lubią zwierzęta i że o nie dbają. Pewnie tak jest i nie chcę zmieniać teraz zdania, ale w naszej małej społeczności jest jednak ktoś, albo kilka osób, ale wolę wierzyć, że tylko jeden ktoś, kto wpadł na taki durny pomysł. Mógł przecież zabić Skrzata, mógł trafić mu w oko! W piątek postanowiliśmy pojechać z tą sprawą na policję. Nie liczyliśmy na zbyt wiele, ale wiedzieliśmy też, że nie można tak tego zostawić. Kiedy weszliśmy na posterunek w Jezioranach natychmiast obskoczyło nas trzech policjantów, którzy byli ewidentnie zaciekawieni naszymi osobami. Odnieśliśmy nawet wrażenie, że byli przejęci i oburzeni. Spisali od męża zeznania i powiedzieli, że przejadą się po wsi i popytają kto ma wiatrówkę, podobno na podstawie śrutu można też ustalić z jakiej broni był on wystrzelony. Nie wiem czy coś to da, ale mam chociaż cichą nadzieję, że tak. W każdym razie policjanci z sennego miasteczka Jeziorany, w którym zazwyczaj nic się nie dzieje, wyglądali na co najmniej ucieszonych, że wreszcie jest sprawa, że wreszcie coś się wydarzyło, jakaś broń, tajemnica, co prawda ofiarą jest kot, a nie człowiek, ale będzie można przejechać się służbowym samochodem. Czekamy teraz na dalszy ciąg wydarzeń.

Od jakiegoś czasu nosimy się z zamiarem adopcji suczki, żeby nasz Anioł nie był samotny. Poza tym wychodzimy z założenia, że jeśli mamy możliwość wzięcia jeszcze jednego psa, to powinniśmy pomóc jakiejś biednej istotce. Okazało się jednak, że to wszystko nie jest takie proste jakby mogło się wydawać. Jak większość z Was wie, mamy w tej chwili dwa psy – Miejskiego Psa, który nie lubi bardzo innych psów, jest ukochanym pupilem Pani Miejskiego Psa – mamy Pana Właściciela Domu i przyjechał już z nami na Wonne Wzgórze. Aniola znaleźliśmy już mieszkając na wsi i ze względu na niechęć Miejskiego Psa musiał zamieszkać na podwórku. Ma jednak wygodny kojec, pokoik w murach stodoły wyłożony siankiem, ciepłą budę, codzienne długie spacery, pieszczoty, dobre jedzenie, czesanko i generalnie jest rozpieszczony.
Zaczęłam szukać w internecie suczek, które (jak wynikało z opisów) mają podobny temperament do Anioła i mają odpowiednią sierść do mieszkania na zewnątrz. Byliśmy już nawet umówieni na wizytę przed adopcyjną, ale piesek wcześniej został wzięty przez kogoś innego. Potem słyszałam wiele odpowiedzi typu: "Nie oddajemy psa do kojca" – OK. Rozumiem, "Ten pies nie nadaje się do kojca" – OK. Rozumiem. "To, że pani chce tego psa, nie znaczy że go pani dostanie" – OK. Rozumiem (mimo niemiłego tonu rozmówczyni). Chętnie przejdę wszystkie procedury w tym wizytę przed adopcyjną. "Jak dwa psy się nie lubią, to po co pani trzeci pies?" - żeby Anioł nie był samotny, żeby pomóc jeszcze jednemu psu, jeśli możemy. Kilka razy jednak nie wytrzymałam. Pani najpierw powiedziała, że sunia może mieszkać na podwórku, a po chwili się wycofała i powiedziała, że może na podwórku, ale nie w kojcu. Moje tłumaczenia nie miały znaczenia. Inna pani powiedziała, żebym poczekała do lata, to może jakiś kolejny pies się do mnie przybłąka, to sobie go wezmę. Dowiedziałam się też, że dziewczyny, które szkoliły kiedyś Anioła (nie wymieniłam przecież ich nazwisk, a nawet imion) na pewno się nie znają, a moja rozmówczyni jest lepszą specjalistką, w końcu dowiedziałam się, że robię krzywdę psu i chcę zrobić krzywdę kolejnemu i że na pewno moje psy będą się gryzły i chorowały z tęsknoty – tu padły fachowe nazwy chorób na które mogą zapaść moje zwierzaki przez moje złe traktowanie. W końcu nie powiedziałam jednej pani, z którą jak się okazało rozmawiałam już drugi raz co myślę: że u nich psy też mieszkają na podwórku i że jestem przekonana, że u mnie każdy pies będzie miał lepiej niż w najlepszym schronisku i że to nie jest mój kaprys, że chcę mieć pieska. Powiedziałam też, że chciałam wziąć psa z dobrego schroniska, właśnie dlatego żeby znający się na tym ludzie pomogli mi dobrać psa do charakteru Anioła, żeby ktoś do nas przyjechał z psem i żeby powiedział nam jak powinniśmy się zachować, ale mimo mojej mocnej wiary, że dzwonię do miejsc, w których pracują ludzie kochający zwierzęta, to mam wrażenie, że ci sami ludzie bardzo nie lubią innych ludzi. Rozumiem też, że wiele razy ludzie zawiedli, ale niech mnie sprawdzają do woli, przecież ja się przed tym nie bronię! Życzyłam pani ze schroniska miłego dnia i zakończyłam rozmowę. W mojej głowie pojawiło się tysiące myśli i wątpliwości, tysiące pytań, czy nasza decyzja o wzięciu kolejnego psa jest dobrą decyzją. Zaczęłam wątpić. Nie chciałam brać psa ze schroniska w Olsztynie, bo słyszałam nienajlepsze opinie o tym schronisku i głosy, że oddają psy każdemu bez jakiejkolwiek weryfikacji. Mam jednak nadzieję, że to nie prawda, a schronisko zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Pani przez telefon zaproponowała mi pieska o odpowiednim charakterze, powiedziała, że jak przyjedziemy w sobotę, to będzie o mnie pamiętać i że możemy przyjechać z Aniołem, że ktoś nam pomoże pieski poznać, a potem będziemy mogli przyjeżdżać i brać sunię na spacer z Aniołem i nawet zabrać ją na cały dzień do siebie, żeby zobaczyć jak zachowa się na miejscu, a jak będzie dobrze, to od razu ją zostawić. Umówiłam więc nas na sobotę, a przy okazji dostarczyliśmy do schroniska karmę zebraną podczas Przywitania Wiosny. Na początku przeraziły, a potem bardzo ucieszyły nas tłumy, które zobaczyliśmy. Cały parking samochodów. Pełno wolontariuszy z psami. W biurze schroniska wielka kolejka, wszyscy chcą wyprowadzić psy na spacer. Niektórzy przychodzą wziąć na spacer tego samego czworonoga co zawsze, inni biorą za każdym razem innego psa, niektórzy przychodzą pierwszy raz, przychodzą też całe rodziny z dziećmi i proszą o spokojnego pieska, żeby dzieci mogły trzymać smycz. W schronisku w salce edukacyjnej odbywają się też warsztaty dla dzieci, jest to więc prężnie działająca instytucja, w której panuje naprawdę fajna atmosfera. Pani, z którą rozmawiałam przez telefon rzeczywiście mnie pamiętała i od razu poprosiła jedną z dziewczyn o przyprowadzenie suni. Poszliśmy za drobną dziewczyną i nagle zobaczyliśmy wulkan, burzę, szajbę, która prowadziła blondynkę na smyczy. Czarna, spora sunia o dłuższej sierści szarpała dziewczyną to na prawo to na lewo, po czym skoczyła na nas z jęzorem. Wyszliśmy poza teren schroniska. Mąż zapiął Anioła na linkę i ruszyliśmy w na szalony spacer. Oba psy ciągnęły jak szalone, zerkając czasem na siebie, obu nie można było utrzymać, a tu wokół jeszcze dziesiątki normalnych, spacerujących na smyczach psów. Kiedy psy podeszły do siebie Anioł zaczął warczeć i próbował skoczyć na swoją nową koleżankę. Padła szybka decyzja – idziemy z nimi na wybieg. Żeby jednak trafić na wybieg trzeba było przejść przez całe, szczekające schronisko. Naszym błędem było nie wzięcie smyczy, mieliśmy tylko linkę, którą Anioł skutecznie obcierał mężowi ręce ciągnąc jak szalony do przodu. Wreszcie wybieg. Spokój. Psy zaczęły się wąchać, chodzić w kółko. Anioł warczał. W końcu puściliśmy linę, tak żeby w razie czego móc ją złapać i odciągnąć naszego szalonego psa. Sunia biegała jak dzika i co chwilę podskakiwała do swojej opiekunki, prosząc ją o wsparcie. W końcu odpięliśmy linkę. Psy zaczęły skakać na siebie, Anioł owszem warczał, ale nie był to wark agresywny, próbował zdominować dziewczynę. W końcu ta położyła się na plecach i dała mu się obwąchać. Zabawa polegała trochę na zasadzie: psy chciałyby, ale trochę się bały. W każdym razie jak się okazało, wszystko było na dobrej drodze. W końcu mała musiała wrócić do swojego kojca, a my pełni emocji wróciliśmy do samochodu. Nie obyło się bez łez, ale mam nadzieję, że następne spotkanie będzie łatwiejsze i że niedługo uda nam się zabrać ją do domu. Znów przekonałam się, że to jednak dobra decyzja i oby tak było.

środa, 25 marca 2015

Koncert i IV PRZYWITANIE WIOSNY NA WONNYM WZGÓRZU



Cały tydzień pogoda nam dopisywała. Było po prostu pięknie – ciepło, świeciło słońce, a krokusy w ogrodzie zaczęły się otwierać – po prostu idealnie. Zaczęły jednak dochodzić do mnie słuchy, że w sobotę może być brzydka pogoda. Po co się jednak martwić na zapas, nie brałam myśli o złej pogodzie do siebie, przecież i tak będzie fajnie. Środa czwartek zorza polarna na Warmii, w piątek zaćmienie słońca – rzadkie atmosferyczne zjawiska – dobre znaki na niebie. Ostatni dzień przed weekendem także był przepiękny. Po pracy ruszyliśmy więc pod Lidzbark Warmiński do Pilnika, gdzie odbył się wernisaż artystów tworzących "rzeźby monumentalne i sakralne" – jak przeczytałam w informacjach o wydarzeniu. Wernisażowi towarzyszył koncert Apolinarego Polka, znanego pewnie niektórym jako Neowieśniak Codzienny, czy Nocny Grajek ( naszego sąsiada z Czarnego Kierza), a także Czerwonego Tulipana i Marka Majewskiego, całość prowadził Andrzej Brzozowski z Kaczek z Nowej Paczki. Oczywiście jak to my, postanowiliśmy pojechać polnymi drogami i okazało się to po raz kolejny świetną decyzją! Jechaliśmy przez wyjątkowy las, cały porośnięty przebiśniegami i przylaszczkami, mimo że nie było już tak jasno jak w ciągu dnia, to widać było, że runo leśne bieli się i niebieszczy, a nad nim stare, powyginane drzewa. Teren także dziwnie był ukształtowany – charakterystyczne doły, jakby wykopane przez człowieka i niewielkie powierzchniowo, ale dość wysokie górki. Dopiero po powrocie do domu przeczytałam, że w tych lasach znajdują się ruiny wsi, której mieszkańcy umarli na Dżumę, jest tam też pomnik przyrody (nie było napisane co to za pomnik), a w pobliżu przepływa Łyna, której jednym z dopływów jest też Kirsna, rzeczka ze źródłami w naszej Studziance. Może doły, które widziałam w lesie to ślady po tej zapomnianej wsi? Dojechaliśmy jednak na koncert – bo to koncert był naszym celem, a nie wernisaż. Rzeźby owszem obejrzeliśmy, ale mimo iż jestem wielką miłośniczką sztuki ludowej, to raczej nie poruszyły one mojego serca, muzyka za to jak najbardziej tak! Najpierw zagrał Paweł – Apolinary Polek, który zagrać postanowił piosenki, których nigdy nie gra. Okazało się jednak, że czasem je gra, bo kilka z nich grał, kiedy byli wraz z jego żonką – Karoliną i synkiem Wojtusiem na Sylwestra na Wonnym Wzgórzu. Piosenka "Tamtej nocy miałem sen" do tej chwili chodzi mi po głowie. Następnie wystąpił Czerwony Tulipan. Mam do nich wielki sentyment, bo wychowałam się na ich muzyce. Kiedyś Tulipan miewał próby w moim rodzinnym domu, dawali występy podczas naszych domowych imprez, a rodzice zabierali mnie na koncerty, kiedy byłam nawet bardzo mała i zazwyczaj zasypiałam na ich rękach, czy kolanach, przy dźwiękach muzyki. Kiedy byłam już duża Tulipan zrobił mi ogromny prezent - niespodziankę i zagrali na naszym ślubie. Znam na pamięć chyba wszystkie teksty, buzia więc sama rwała mi się do śpiewania.
Po Tulipanie chwila przerwy i rozmowa z rzeźbiarzami, szczerze mówiąc trochę za długa, prowadzący rzucał jak z rękawa żartami, ale i tak byliśmy na tyle zmęczeni, że poczuliśmy gwałtowną senność. Czekaliśmy jednak na koncert Marka Majewskiego, który jak zwykle na nowo rozruszał publiczność i znów mogliśmy troszkę pośpiewać nowe i starsze kawałki i przypomnieć sobie jak cudnie Marek grał i śpiewał nam w altance czy przy stole w domu moich rodziców w Siemianach. Po koncertach artystów, których poziom był niewspółmiernie wyższy niż poziom artystyczny wystawy na scenę wszedł pan z Kaczek z Nowej paczki z muzyką z podkładu. Nie przepadam za tym zespołem, a poza tym oczy nam klapały. Pojechaliśmy więc do domu, a ponieważ było już ciemno, to tym razem asfaltem. Kiedy tylko podjechaliśmy pod dom zadzwonił przemiły telefon:
"Natalko, wszystkie ciocie i wujkowie są oburzeni, że nie przyszliście się z Sebastianem przywitać!". No cóż, musiałam się tłumaczyć, że nie wiedzieliśmy gdzie jest jakieś tajne wejście do nich i padaliśmy ze zmęczenia, bo po pracy nawet nie zajechaliśmy do domu. Ciocia z Tulipana powiedziała, że w takim razie rozumieją i że miło było nas zobaczyć chociaż ze sceny. Nam też było bardzo miło – przecież wiadomo!
Kiedy wracaliśmy do domu, za oknem było bardzo ciemno. Nie było widać księżyca, ani gwiazd.

Obudziłam się rano w sobotę. Bardzo rano i nie mogłam zasnąć. Za oknem było szaro i ponuro – była brzydka pogoda. Po jakimś czasie okazało się jednak, że to jeszcze poranna szaruga i za jakiś czas promienie słoneczka, choć nie tak mocnego jak choćby dzień wcześniej, oświetlają pokój. Potem jednak było gorzej. Zaczęliśmy przygotowywać ognisko, ustawiać stoły i ławki, a horyzont się chmurzył i burzył coraz bardziej, w radiu też nam grozili śniegami i deszczami. Podjęliśmy decyzję o ugotowaniu kociołka znacznie wcześniej, tak żeby po przyjściu gości tylko podgrzać go w ognisku, lub w razie bardzo złej pogody w domu. Udało mi się jednak rozchmurzyć choć trochę bardzo złego na pogodę Pana Właściciela Domu i na nowo zaczął się uśmiechać mimo deszczu, który właśnie zaczynał siąpić. Deszcz nie zmoczył nam jednak ogniska, które ładnie już płonęło. Zaczęli zjeżdżać się goście, którzy NAPRAWDĘ mimo pogody dopisali. Nie jestem w stanie wszystkich wymienić, nie chcę nikogo pominąć, ale wszystkim jestem bardzo wdzięczna za obecność. Goście poustawiali na stole pyszne, przygotowane przez siebie potrawy – pieczone w domu chleby, z mąki, która rano była jeszcze ziarnem, pasty warzywne, sałatki i różniste przekąski, my dodaliśmy sery i kilka swoich wyrobów - wszystko swojskie i domowe. Niestety nie wszyscy pamiętali o zbiórce karmy dla zwierząt, którą przekażemy potrzebującym pieskom i kotkom, ale mam nadzieję, że zapominalscy sami poczują się zobowiązani i we własnym zakresie przekażą dowolnemu potrzebującemu zwierzakowi, choćby w swojej wsi, czy w mieście paczuszkę zwierzęcego jedzonka.
Wszystkie przywiezione przez gości pyszności zaczęły mocno moknąć w deszczu, mocny wiatr zaczął zrywać folie i ściereczki, którymi poprzykrywaliśmy potrawy. Hasło "PRZENOSIMY SIĘ DO DOMU!" zostało rzucone, wrzuciliśmy jeszcze Marzannę do ognia, a właściwie zrobił to Wojtuś – synek Apolinarego Polka i szybko do domu, bo właśnie wkurzona, że próbujemy ją spalić Zima sypnęła z nieba śniegiem. Wtedy dopiero się zaczęło. Każdy coś chwycił, a nasz niewielki domek musiał się mocno rozciągać żeby zmieścić taką ilość gości. Domowy stół ugiął się od potraw, krzesła, fotele zostały zajęte, z podwórka mąż przyniósł ławki. Zrobiło się gwarnie jak w jakimś obleganym pubie, ale bardzo ciepło, klimatycznie, rodzinnie. Większość ludzi to mieszkańcy siedlisk, ludzie zainteresowani sztuką, ekologią, mam więc nadzieję, że wszyscy się ze sobą dogadywali. Oprócz oczywiście przemiłych wrażeń, kilku zdjęć, nowych znajomości po imprezie zostało nam wiele misek, naczyń, a także damski szaliczek w paski, metalowy kieliszeczek i kilka innych gadżetów, po które można się zgłaszać, a także nakręcony dwustuletni zegar na ścianie (wcześniej wisiał jako ozdoba), który teraz pięknie bije nam co godzinę (chociaż trochę się późni). Było inaczej niż zawsze, nie pośpiewaliśmy za bardzo, nie słychać było gitar, gwar na to nie pozwolił, ale nie ma się co dziwić kiedy na tak małej przestrzeni pojawia się nagle koło czterdziestu osób! Zabawa skończyła się w nocy – nie wiem o której, ale mimo zmęczenia byliśmy bardzo zadowoleni. Na razie nie myślimy o kolejnym przywitaniu wiosny, przed nami przecież jeszcze cztery całe pory roku!

Pozdrawiam wszystkich ciepło i do zobaczenia!

środa, 18 marca 2015

Telefoniczna naprawa światła i trochę obrazków

W weekend szykuje się impreza. IV już Przywitanie Wiosny na Wonnym Wzgórzu! Pojawił się jednak pewien problem. Światło zmierzchowe przed domem zaczęło szaleć. Szalało już tak od końca ubiegłego roku (kiedy to zaczął się nasz pech), zawsze jednak, kiedy wezwać mieliśmy mechanika od prądu, to lampki ze strachu same się naprawiały. Tym razem długo już się nie naprawiały, a że mieszkamy z dala od zabudowań i od kilku latarni, które mamy we wsi, to na dworze jest ciemno jak... No wiadomo jak. W każdym razie jak tu imprezować na podwórku po ciemku. Dzielny Pan Właściciel Domu dostał od Tomka z Pasieki nr do elektryka i umówił się na wieczór, a tu telefon od pana, że nie ma czasu, że coś tam i żeby rozkręcić stację (cokolwiek by to tajemnicze słowo znaczyło, w każdym razie mi kojarzyło się tylko ze stacją kosmiczną i tak też po rozkręceniu wyglądało) i przesłać mu zdjęcie, a on powie co dalej. Z duszą na ramieniu mój bohaterski mąż zabrał się za szukanie śrubokręta. Udało się! Pierwszy sukces miał za sobą. Teraz wystarczyło rozkręcić stację kosmiczną, ale po poszukiwaniach niezbędnego sprzętu był to już mały pikuś.
Pan elektryk oddzwonił, kazał odłączyć prąd, miałam w związku z tym w naprawie światła też swój mały udział, bo oświetlałam Pana Właściciela Domu i jego złote ręce latarką. Potem już tylko Pan elektryk powiedział, że należy wyciągnąć dziesiąty z brzegu kabel, połączyć go kostką z sześćdziesiątym z brzegu, następnie jakiś tam odłączyć i wyłączyć, coś tam przeciąć, zakręcić i... włączyć światło i prąd - najlepiej w odwrotnej kolejności. Działa! Nie mogę nie wspomnieć o mojej wielkiej dumie, jaka natychmiast zakiełkowała w moim sercu, aby zamienić się po chwili w wielkie, DUMNE Drzewo!
- No to mogę już naprawiać światła zmierzchowe - skwitował z uśmiechem Pan Właściciel Domu i po chwili dodał trochę poważniej - Wreszcie coś nam się udało w tym roku! - ta druga opinia spotkała się z moim małym oburzeniem. W końcu już aż tak źle przecież nie jest. W każdym razie światło działa, a my mamy czujemy już wiosnę pełną parą, teraz tylko czas ją przywitać!


Teraz trochę z innej beczki. Ostatnio bawiłam się w przygotowywanie ilustracji do książki mojej mamy "Kocim okiem". Książka to opowieść trochę dla dzieci, ale i dla dużych dzieci. Narratorką książki jest kotka Frida (kotka moich rodziców), która uważa, że jest najpiękniejsza i najmądrzejsza, a ludzie muszą jej usługiwać. Kotka opisuje swoje relacje z ludźmi i innymi zwierzętami, a co ciekawe są to głównie prawdziwe historie, które wydarzyły się zwierzętom moich rodziców. Mam nadzieję, że niedługo książka będzie wydana. Ilustracje są czarno-białe ze względu na koszty druku, które są znacznie mniejsze, jeśli nie ma koloru.



Frida się rodzi i po paru dniach zauważa, że może widzieć:


Frida szuka domu:


Odchodzi Pablita, mała koteczka, która po kocim katarze była ślepa na jedno oko, miała słaby słuch i węch:


Frida chce zobaczyć co to jest las i ukradkiem pakuje się do samochodu:


Frida dogaduje się z Toffi - kotką bez łapy, która mimo kalectwa była bardzo agresywna i ciągle biła Fridę:


Opiekunowie Fridy grają w scrabble i opiekunka oszukuje, Frida pyta Berty - psa, czym jest oszustwo?:


Fridę pogonił obcy pies:


Berta odeszła, pojawił się nowy pies - Jogurt, który był ciągle oddawany przez kolejnych ludzi. Był bardzo zagubiony:


Pojawia się nowa kotka Mięta:


Ludzie ustawili kotom choinkę do zabawy, a pod nią Frida znajduje dziwną paczkę, którą rozrywa pazurem, a w środku zabawka:


Specjalnie dla kotów ludzie stawiają koci telewizor - akwarium. Nie wiadomo dlaczego postawili kotom akwarium a zasłonili górę szybą i koty nie mogą łowić rybek:


Historia nowego kota - Wodnika:


Opiekunowie Fridy znaleźli srokę, zajmowali się nią i niepozwalali kotom do niej wchodzić, a te biedne patrzyły przez szybę:


Jogurt zobaczył z pomostu płynącą żaglówkę, na której był pies i skoczył za nim do wody. Pies nie zwracał na niego uwagi, ale Jogurt niestety nie lubi wody i jest jednym z nielicznych psów (jak nie jedynym?), który nie umie pływać:


Koty i pies rozmawiają o swoich imionach i o tym skąd się wzięły? Każde ze zwierząt stwierdza, że ich imię jest bez sensu, Frida za to uważa, że jej imię pasuje do niej doskonale:


Fridzie śni się sen, trafia do kociego nieba, po którym oprowadza ją Berta przedstawiając jej zwierzęta, które mieszkały w domu Fridy przed nią. Frida spotyka też swoich przyjaciół, którzy odeszli:

wtorek, 10 marca 2015

WIejskie zebranie i przedwiośnie na Wonnym Wzgórzu


W piątek zanim trafiliśmy po pracy do domu zajechaliśmy przed wiejską świetlicę, żeby zobaczyć jak poradzi sobie nasz nowy sołtys ze swoim pierwszym zebraniem. Jak później mówił miał tremę, ale w ogóle nie było tego widać. Na zebranie zostali zaproszeni przedstawiciele gminy – wiceburmistrz, pan od dróg i wody, a także nasza radna z mężem też radnym i strażakiem jednocześnie oraz Ala – nasza sąsiadka ze wsi obok i przewodnicząca Rady Powiatu. Oczywiście dowiedzieliśmy się od przedstawicieli gminy, że ani z drogami we wsi, ani z brakiem wody na koloniach nie mogą pomóc, bo gmina nie ma pieniędzy (gmina zadłużona jest na około 17 milionów). Potem rozgadał się jeden pan na temat drogi z Radostowa do Studzianki. Nie wiem dlaczego ten temat tak mocno poruszany jest na zebraniach w naszej wsi. Słyszeliśmy już o nim na jednym ze spotkań przedwyborczych, na których obiecywał tę drogę jeden z kandydatów na burmistrza i aktualna już pani radna, która podczas piątkowego zebrania dumnie siedziała za długim stołem wśród gości zaproszonych przez sołtysa. Słyszeliśmy o tej drodze także na spotkaniu podczas wyborów na sołtysa wsi. Tak naprawdę jednak droga ta Studziance nic nie da, nie wiem więc czemu mówi się nam, że to droga dla Studzianki. Nic nie da, a wręcz pogorszy jakość życia niektórych mieszkańców. Kiedy kończy się asfalt przy wjeździe do naszej wsi zjeżdża się na urocze kocie łby – drogę do Radostowa właśnie. Droga ta ma cztery kilometry. Nie da się nią jechać szybko, ale może to i dobrze, bo widoki po drodze są piękne. Siedliska zgubione wśród pagórków, często bardzo rozległe widoki na doliny, bo niekiedy droga położona jest dość wysoko. No i oczywiście drzewa, którymi trasa jest obsadzona. Co jakiś czas pojawiają się warmińskie krzyże – po prostu kwintesencja warmińskiej drogi. Kiedy położą na tej drodze asfalt, to pewnie wytną część alei, jak nie całość, może poprzestawiają krzyże, bo przecież są one bardzo blisko wąskiej, kamiennej drogi, no i drogą tą będą jeździć ludzie z Radostowa, Potryt, Studnicy, a nawet Orzechowa do Olsztyna. Studzianka stanie się więc wsią przelotową, a mieszkańcy, którzy mieszkają z brzegu wsi będą mieszkać przy bardzo ruchliwej drodze. Narażeni będą więc na hałas, a także na niebezpieczeństwo, bo jak pytałam na chodnik, czy na śpiących policjantów nie będzie szans. Przy wjeździe do wsi będzie leżało pełno martwych kur, królików, psów i kotów – bo chodzi ich tu pełno luzem. O drogę jednak najbardziej walczy nasza pani radna, która mieszka W Radostowie właśnie i jak sama kiedyś powiedziała codziennie jeździ tą drogą. Tym razem jednak Pani radna nie powiedziała nic przez całe spotkanie. Kiwała tylko z aprobatą głową, kiedy wypowiadali się inni zaproszeni goście. Nie powiedziała, że postara się pomóc mieszkańcom, którzy nie mają wody, że będzie mówić o problemie na radach, po prostu nie powiedziała nic. Gdyby nie to, że słyszałam, że umie mówić, podczas spotkania przedwyborczego, to chyba zwątpiłabym w tę u niej umiejętność. Wracając jednak do drogi, to na szczęście jak się dowiedziałam nieoficjalnie nie ma szans na jej zbudowanie i generalnie możemy położenia na pięknych kocich łbach asfaltu nie dożyć. Są za to pieniążki – 60 tysięcy, na projekt, który będzie sobie leżał gdzieś w szufladach przez lata. Gdyby jednak coś, to zawsze drogę może obronić jeszcze konserwator zabytków – przecież jest wyjątkowa i coraz mniej takich na Warmii. Pan, który o owej drodze się rozgadał to nawet miał wizje ronda i świateł, ale chyba nikt nie potraktował go poważnie. W każdym razie mimo braku dobrych wieści z gminy na temat finansów, które możemy, a raczek których nie możemy otrzymać, to zebranie było bardzo profesjonalne.




Weekend minął nam na pracach podwórkowych, a był prawdziwie wiosenny. Krokusy wreszcie zaczęły przebijać się spod twardej ziemi w sadzie, a my zajęliśmy się sprzątaniem gałęzi po ostatnim przycinaniu drzew i przygotowywaniem opału na ognisko, które planujemy na rozpoczęcie wiosny, jeszcze drobną kosmetyką tychże drzew, kładzeniem agrowłókniny na nierosnące od trzech lat krzewy owocowe, a ja dodatkowo wzięłam się za rozsadzanie siewek porów i aksamitek, a także za przygotowywanie rozsad dyniowatych.


W pracach ogrodowych pomagały nam zwierzęta. Najpierw pojawił się Skrzat, który posiedział mi trochę na kolanach, kiedy przy ogrodowym stole rozstawiłam się z moim małym kramikiem – paczkami nasionek, doniczkami i ziemią ogrodową, potem położył się w cieniu i obserwował jak nosimy gałęzie. Anioł też pomagał. Włóknina to fajny materiał do szarpania zębami, można było też ukraść czapkę, która zdjęta ze zgrzanej głowy leżała chwilę na trawie. Najfajniej jednak było, kiedy na rozłożoną już agrowłókninę posypaliśmy mokry piasek. Pies bardzo się ucieszył, że akurat dla niego wilgotny piaseczek rozsypaliśmy i teraz może się wygodnie położyć i odpocząć.




Słońce świeciło co najmniej jak w kwietniu i przyjemnie po ciemnym zimowym czasie raziło w oczy. Cały sad szumiał, szeleścił, ćwierkał, jakby chciał nam oznajmić, że budzi się do życia. Nad naszymi głowami co chwilę przelatywały klucze gęsi i kaczek. Gdzieś daleko ze wsi słychać było dźwięki pił i czuć zapach palonych liści. Klangor żurawi ten nad naszymi głowami i ten tylko odbijający się jakby echem gdzieś spod lasu był co chwilę wyraźnym kontrapunktem wśród tej ferii dźwięków.


W lesie natomiast trochę ciszej. Ziemia w zacienionych miejscach jest jeszcze zmarznięta, jednak wśród szarych liści, w plamach słońca można już było zauważyć zieleniące się źdźbła trawy, czy miniaturowe pokrzywy. W tych słonecznych plamach zobaczyliśmy także... cytrynki! Pełno motylków fruwało między drzewami, omijając chłodne cieniste miejsca. Przysiadały na moment na gałęziach i szybko odlatywały dalej nie dając się sfotografować. Cóż to był za przemiły widok!
Te dwa dni były bardzo intensywne nie tylko dla nas, ale także dla naszego Anioła, który od dawna nie spędzał aż tyle czasu biegając. Kiedy bardzo już zmęczona poszłam z nim na popołudniowy spacer w niedzielę, to aż się przestraszyłam, bo pies zamiast biegać i szaleć jak zawsze, to po prostu człapał. Kiedy wieczorem Pan Właściciel Domu wyszedł z nim na wieczorną przebieżkę było dokładnie tak samo. Nawet zaczęłam się trochę martwić, ale już po nocy w poniedziałek rano Anioł znów był wulkanem energii.
Dodałam dwa do dwóch i wyszło szydło z worka – sobota – długi spacer z koleżanką Sabą po lesie – bieganie non stop. Potem prace ogrodowe i bieganie po podwórku, jeszcze jeden długi spacer po lesie i krótki wieczorny. Niedziela – spacer po lesie, potem do trzynastej bieganie po podwórku i przeszkadzanie, a o 14 znów długi spacer. Nie ma się co dziwić, że nam się pies zmęczył tą wiosną!



Pozdrawiam Was ciepło!