czwartek, 16 czerwca 2016

Echo i Kuna-Gunda


Tak ciężko ostatnio się zebrać, do pisania, tak mało czasu na wszystko, ale tak naprawdę to dobry znak. DZIEJE SIĘ!
Najważniejsza z informacji jest taka, że jestem dzisiaj ostatni dzień w starej pracy. Zaczynam nową drogę i bardzo się z tego cieszę. Zła informacja jest taka, że testowałam internet domowy i niestety nie działa u nas, będę więc miała bardzo utrudniony kontakt ze światem. Czeka mnie wiele wyzwań związanych z Wonnym Wzgórzem, ale i z moją wielką pasją, jaką są sztuki wizualne. Dostałam Artystyczne Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego i dużo czasu poświęcam na realizację projektu. Ostatnio miałam też okazję być gościem kanapy kulturalnej, co można określić jako wywiad z udziałem publiczności, dziwnie czułam się w tej roli, ale z wystąpieniami publicznymi nigdy nie miałam problemu. W każdym razie dzieje się, a na bloga brak czasu. Tymczasem sporo osób molestuje mnie mówiąc przeciągając mocno samogłoski "Naaaaapisz coś, noooo naaaaapisz". Jestem więc i piszę!

Tyle o echu, bo w tytule chodziło po prostu o to, że moje pisanie jest ostatnio tak nieregularne, że posty to właściwie nie świeże wieści z Wonnego Wzgórza, a zwykłe echa.

Teraz krótka bajka o Kunie, którą Pan Właściciel Domu nazwał Gunda.
Kuna Gunda.
Tej zimy mieliśmy w domu bardzo mało myszy. Czasem gdzieś jakaś przemknęła, ale to nie ta sama plaga co w poprzednich latach. Tym, którzy nie mieszkają na wsi wyjaśnię od razu, że dla wieśniaków myszy to normalka, szczególnie dla tych, którzy ich nie zabijają, bo im żal i dla tych, których kot gustuje tylko w myszach polnych, a te domowe... no cóż - nie je się domowników.
Był taki rok (a już mogę coś o tym powiedzieć, bo w maju minęło 5 lat jak mieszkamy na Wonnym Wzgórzu), w którym myszy było nieco mniej, wtedy jednak królowały szczury, a to nie było miłe towarzystwo, już wolę myszy, które sieją spustoszenie, ale można nauczyć się z nimi żyć nie śpiąc po nocach, bo wciąż słychać skrobanie, jednak można tworzyć z nimi wspólny dom. Ze szczurami znacznie ciężej się zaprzyjaźnić, bo mysie spustoszenie, to przy szczurzym pikuś. Te moje długie dygresje mogą Was zanudzić, wrócę więc do tematu zimy 2015/2016 i zaskakującego braku myszy. Zastanawialiśmy się czy to może zasługa naszej Wiosny (która notabene też jest z nami już nieco ponad rok - jak ten czas leci!), czy może zabudowanego ganku, który Pan Właściciel Domu dzielnie wymurował? Na strychu było słychać jakieś "łubu-dubu", czasem dziwny, skrzekliwy dźwięk w stylku phhhrrrrrr, póki jednak te szczury i nietoperze nie schodziły piętro niżej, to mogły tam sobie żyć, a my tymczasem upajaliśmy się w nieposiadaniu myszy i zdarzało się nam nawet czasem zostawić na wierzchu jakieś jedzenie, którego nikt i nic nie tknęło. Wiecie jakie to cudowne uczucie?
Zaczęła się wiosna, zapomnieliśmy dawno o pladze myszy i o zastanawianiu się jak to cudnie jest bez nich. Strych wciąż był i jest dla nas nieodgadnioną przestrzenią, którą odwiedza się rzadko, ale w której to jak na razie my czujemy się obcymi, albo (lepiej brzmi) gośćmi, chociaż raczej nieproszonymi. Tak doszliśmy prawie do lata, a tu nagle Pani Miejskiego Psa woła, że znalazła jakiegoś kreta na ziemi pod dachem i że to to chyba nie żyje. Upał jak diabli, lecimy zobaczyć stwora, w głowie mam tysiąc myśli jak ratuje się kreta, a tu leży pod dachem słodki kłębek wielkości wiewiórki z puszystym ogonkiem - na pewno nie kret, ale co to nie wiemy, żyje w każdym razie. Ruszyć to, czy zostawić? Pójdzie, czy nam tu zdechnie? Wyglądało jakby spało. Słodkie, mokre stworzenie (Pani Miejskiego Psa oblała je wodą, bo myślała że w ten sposób przepędzi potwora). Zadzwoniłam do ośrodka dzikich zwierząt w Jerzwałdzie i zaczęło się wiszenie na telefonie z bardzo miłym Panem. Okazało się, że zwierz, jak się już pewnie domyślacie, bo trudno się nie domyślić po moim wstępie to kuna. Pierwsze jej imię brzmiało jednak Fretka (zanim została Kunegundą). Pan kazał zwierza zabrać, umieścić w pudełku i nakarmić ciepłym mlekiem ze strzykawki, powiedział, że pozycja w której w tej chwili leżała pod naszym dachem to pozycja agonalna. Serce mało co mi nie wyskoczyło z piersi, kiedy brałam pazurzastą przez rękawiczki. Nie chciała pić mleka, tak naprawdę to bardziej wlewałam je w nią siłą. Wreszcie jednak mały języczek zamlaskał i coś trafiło do kuniego brzuszka z nieprzymuszonej woli. Potem było pierwsze oblizywanie się, pierwsze stawanie na łapki i jeszcze bęc, aż w końcu chwytanie strzykawy w pazury i łapczywe picie i tak co dwie godziny dzień i noc. Były też dźwięki znajome pomrukiwanie i znajome "phhhrrrrrr". Spokojnie, aż taką bohaterką nie byłam, prawdziwym świętym Franciszkiem okazał się Pan z ośrodka, który bez wahania Kunegundę pod swój dach przyjął i karmi ją w oczekiwaniu, aż mała trafi do Pani, która kun ma już kilka i zajmie się nią najlepiej na świecie. Pan z ośrodka vel Simona Kossak w męskim wydaniu to człek niesamowity. W siedlisku w lesie jakieś 100 km od nas zajmuje się zwierzyną wszelaką. Za oknem spacerowały sarenki i dziki, a bociany i żurawie niemal ocierały się o nas. W specjalnym pomieszczeniu było drobnego ptactwa bez liku. Widzieliśmy karmienie dzięcioła pęsetą, a kiedy Pan Opiekun Zwierząt odkrył pokrywkę dużego emaliowanego gara wyskoczyło z niego kilka otwartych, piszczących dziobów, wołających "mama jeść!". Po zakryciu pokrywki, natychmiastowa cisza i znów "mama jeść" i znów cisza. Nie zawracaliśmy długo głowy temu niezwykłemu człowiekowi, bo on wszystko sam, bo nikomu z okolicy nie powierzyłby swoich małych przyjaciół, a do domu kawał drogi jeszcze mieliśmy. W każdym razie Gunda ma się dobrze, jest w coraz lepszej formie i niedługo będzie jeść mięsko - myszynę na przykład. I ot - tajemnica braku myszy rozwiązana. Mama Kuna łapała je dla swojej rodziny, a my mieliśmy spokój. Żyjcie sobie kunki z nami żyjcie. Życie z kunami jest znacznie lepsze niż z myszami!