wtorek, 18 sierpnia 2015

urlopowo

Ostatnio coś długie mi przerwy wychodzą od internetowania, a co za tym idzie od bloga. To chyba dlatego,że ja po prostu nie jestem miłośniczkom komputerów. Mimo to do świata blogowego jakoś mnie ciągnie, więc jak już zasiądę do pisania to posty wychodzą bardzo długie.
Ostatnia moja długa nieobecność spowodowana była urlopem. Nie był to szalony czas wyjazdów i zabaw, a raczej czas umiarkowanego lenistwa, nadrabiania zaległości w czytelnictwie, wylegiwania się na leżaku, kocyku, łóżku, nad wodą, na łące, w lesie i w domu. Oczywiście trochę też pojeździliśmy, nie mogliśmy przecież nie pojechać do rodziców do Siemian z okazji naszej trzeciej już rocznicy ślubu, czy trochę pokręcić się po naszej pięknej okolicy bliższej i dalszej. Podczas pobytu w Siemianach tradycyjnie popływaliśmy kajakiem, wokół wysp na Jezioraku, pokąpaliśmy się w małych jeziorkach leśnych i powędrowaliśmy z psami po rezerwatach i całym obszarze Natura 2000, który obejmuje najbliższe lasy wokół wsi moich rodziców. Spotkaliśmy wiele znanych twarzy pośpiewaliśmy przy ogniskach i stołach.


Z okazji rocznicy ślubu postanowiliśmy przygotować kolację i zaprosić na nią rodziców. Chcieliśmy coś wyjątkowego pojechaliśmy więc do najbliższego miasta, a raczej miasteczka – Zalewa. Nie udało nam się jednak kupić nic tak wyjątkowego jakbyśmy chcieli, a palący upał pomógł nam podjąć szybką decyzję, że nie jedziemy do Iławy, gdzie pewnie wybór byłby większy. W menu były więc ciabatty z bakłażanem, pomidorami, bazylią i swojskim serem, półmisek wędlin (pan Właściciel Domu uparł się na ten półmisek) i w roli głównej makaron tagliatelle w sosie winno-śmietanowym z owocami morza. Usiedliśmy w tak zwanym "Domku nad Jeziorem" – małej altance, którą zbudował tata, a która niemal wcina się w taflę wody. Wieczorem przenieśliśmy się do domu i uwaga, uwaga! Mąż zrobił mi niespodziankę! Zawsze narzekałam, że nigdy nie miałam niespodzianek. Jako dziecko mama pytała co chcę od Mikołaja i zawsze to właśnie dostawałam, jako starsze dziecko szłam z rodzicami do sklepu i wybierałam sobie prezent na święta, czy urodziny, bo mama bała się że sama mi nie podpasuje, a byłam wybredna. Do tej pory prezenty od męża też sama sobie wybierałam, nawet pierścionek zaręczynowy kupiliśmy razem. Zawsze marzyłam o zaskoczeniu, a tu w trzecią rocznicę ślubu, o 12.00 w nocy mąż wyjmuje ukryte skrzętnie pudełeczko z piękną bransoletką z naturalnych kamieni.



Niestety za bardzo przyzwyczailiśmy się do ciszy na Wonnym Wzgórzu i w sezonie urlopowym w Siemianach przeszkadzał nam każdy dźwięk - przejeżdżający samochód, rozkładanie żagli na jeziorze, krzyki dzieci od rana, niezniszczalni śpiewacy ogniskowi, którzy potrafili grać i śpiewać 24 godziny na dobę, a już po kilku godzinach i kilkunastu piwach jakość gry znacznie malała, czy wreszcie rozładunek towaru w sklepie. Taki specyficzny szum, gwar miejscowości turystycznej. Skróciliśmy troszkę pobyt żeby wrócić do naszej sielskiej ciszy, "gdzie świerszcze liryczną zgrają z nocnych przygód się żabą zwierzają" - tak mi jakoś ten cytat pasował, bo chciałam napisać, że u nas słychać tylko żaby, świerszcze i ptaki, a te dźwięki zupełnie mi nie przeszkadzają.
W domu mieliśmy ambitne plany żeby pracować w ogrodzie i dużo zdziałać podczas tych wolnych dni. Niestety upał nie wypuszczał nas z domu. Można było spędzać czas albo w murach, w których było nieco chłodniej, albo nad jeziorem. Dlatego też te gorące dni spędzałam relaksując się przy książce, a na tapetę poszły kryminały.


Postanowiliśmy też zrobić sobie wycieczkę. Naszym celem stała się Orneta, Pieniężno, Krosno i przede wszystkim Rezerwat Dolina Wałszy, gdzie zamierzaliśmy pojechać najpierw. Oczywiście pobłądziliśmy, bo na mapie wyglądało jakby do rezerwatu wjeżdżało się przed Pieniężnem. W Pieniężnie też nie wiedzieliśmy jak jechać, bo oznaczenia były marne, a mieszkańcy nie potrafili nam wytłumaczyć. Wreszcie trafiliśmy na miłego Pana, który powiedział nam jak pojechać.


Zatrzymaliśmy się pod klasztorem, w którym także mieści się muzeum. Rozległa mapka na parkingu pokazywała rezerwat, ale oprócz informacji, że mamy do niego 300 metrów nie mówiła nic. Na drzewach oznaczony był szlak spacerowy, ale jedna strzałka prowadziła w prawo, druga w lewo. Nie było kogo zapytać, a żeby wejść do muzeum klasztornego trzeba było dzwonić dzwonkiem. Muzeum postanowiliśmy zostawić sobie na inny raz, więc nie chcieliśmy niepokoić mieszkańców klasztoru tylko po to, żeby pytać o drogę. Poszliśmy tak na oko. Wreszcie trafiliśmy na tabliczkę z napisem "REZERWAT PRZYRODY PRAWEM CHRONIONY", a po chwili naszym oczom ukazał się leśny parking i ścieżka dydaktyczna "Czarci jar", czyli coś co uwielbiam. Buzia natychmiast zaczęła mi się uśmiechać, bo kocham spacerować po pięknym, wyjątkowym lesie, a w rezerwatach lasy zazwyczaj są wyjątkowe.


Ten właśnie taki był. Zresztą nie na darmo jest to jeden z najstarszych rezerwatów w Europie utworzony już w 1907 roku. Kiedyś podobno przyjeżdżali tu turyście z całych Prus Wschodnich od Berlina po Królewiec, w lesie ukryta była muszla koncertowa, kort tenisowy i cała infrastruktura. Wszystko się rozpadło, zginęło i wszystko pochłonął las. Mimo to przez część lasu prowadzi stara, wybrukowana ścieżka (czytałam na stronie rezerwatu, że leśnicy starają się część kompleksu przystosować do potrzeb niepełnosprawnych) i dało się zauważyć starodrzew, charakterystyczny dla założeń parkowych. Powyginane dęby, lipy i strzeliste sosny dumnie stały wśród znacznie młodszych drzew. Po chwili ścieżka z kamienia zakręcała, a mnie nogi poniosły prosto do drewnianej kładki przecinającej strumyk i wyraźnie podmokły teren. Prawdopodobnie w bardziej mokrych porach roku stoi tu woda. Kładki na terenie rezerwatu pokryte były antypoślizgową kratką, widocznie więc okresowo woda musi się przez nie przelewać. Tym razem można było spokojnie przejść suchą stopą, w lesie panował lekki chłód, a przez gęstwinę liści przebijały tylko lekko tańczące plamki słońca. Wreszcie doszliśmy do rzeki Wałszy. Najpierw usłyszeliśmy jej szum, a już po chwili zobaczyliśmy rzeczkę – niczym górski strumień przecinającą stromy wąwóz.


Rzeka to płynęła ostrym nurtem, to łagodniała meandrując między drzewami. Wreszcie zaczęły się wzgórza i strome podejścia. Schody z korzeni drzew ułatwiały wejście pod górę do licznych punktów widokowych, które odsłaniały pejzaż doliny Wałszy – drzewa na stromych zboczach wąwozu, kamieniste brzegi i wąskie dróżki wzdłuż brzegu porośnięte paprociami. Wreszcie weszliśmy w piękny leszczynowy las. Dojrzewające orzechy wisiały na naprawdę imponującej wielkości leszczynach, a my wciąż wspinaliśmy się do góry. Kusiło nas żeby wrócić i pójść dalej kamienną ścieżką, ale ja zawsze lubię wiedzieć, dokąd prowadzi każda z dróg, a że w rezerwacie oprócz tablic dydaktycznych nie było żadnych oznaczeń musiałam iść dalej.


Tak naprawdę szukałam kapliczki, która podobno miała być w lesie przy cudownym źródle. Legenda głosi, że podczas zawieruch wojennych mieszkańcy Pieniężna uciekali z miasta, część z nich ranna i chora nie mogła iść dalej i została właśnie w miejscu dzisiejszej kapliczki. Jedząc leśne rośliny i pijąc wodę ze źródełka w bardzo szybkim tempie doszli do siebie i udało się im przeżyć, swoje ozdrowienie przypisali cudownej wodzie ze źródła. W roku 1826 wybudowano tam kapliczkę. Wreszcie zeszliśmy gwałtownie w dół do końca drogi nad brzeg rzeki i zobaczyliśmy ruiny mostu, a po drugiej stronie kapliczkę. Woda była dość płytka i od biedy można by było przejść na drugą stronę, ale dno pokryte było śliskimi kamieniami, a drugi brzeg nieprzyjazną roślinnością. Jak się potem dowiedzieliśmy od pracownika leśnego (jedynej żywej duszy jaką spotkaliśmy na terenie, a właściwie przed wejściem do rezerwatu) bobry zbudowały tamę, która puściła i nawał wody zerwał most. Podjęłam szybką decyzję o szukaniu innej drogi do kapliczki i ruszyłam niemal pędem z powrotem pod stromą górkę. Mąż do tej pory nabija się z tego jak biegałam po rezerwacie, udaje moją rozanieloną minę, postawę pełną podskoków i piskliwym głosem mówi "zobacz kładka, spójrz mostek! Jakie piękne drzewo! O kolejna tablica dydaktyczna!". Śmieje się też, że wystarczy zamknąć mnie w rezerwacie, żebym sobie trochę pobiegała i poskakała, a już mam dobry humor na dłużej. Nic na to nie poradzę, że w trakcie kontaktów z tak cudowną przyrodą odczuwam euforię i nie staram się jej ukrywać. Biegłam więc dalej w poszukiwaniu innej drogi. Wpadłam znów na kamienną ścieżkę i trafiłam do nowego mostu. Po drugiej stronie rzeki znaleźliśmy się jakby w zaczarowanym, leśnym ogrodzie.


Tym razem szliśmy nisko, wzdłuż wody. W spokojniejszych meandrach rzeki i zatamowanych przez bobry oczkach rosły lilie wodne i kosaćce, co jakiś czas prowadziły wąskie zejścia do rzeki, gdzie można było przysiąść na kamieniach i zamoczyć zakurzone stopy w chłodnym, bystrym nurcie. Potem szliśmy wąską ścieżką pokrytą dywanem mchu, a po naszych obu stronach rosły ogromne rośliny o wielkich liściach. Paprocie giganty i jakieś mało mi znane liściaste olbrzymy, a w następnym piętrze znów leszczyny. Poczułam się jak w jakimś lesie równikowym, albo w jakbym przeniosła się w czasy dinozaurów, zwierzęta jednak były stanowczo z naszej szerokości geograficznej i jak najbardziej współczesne. To sarna przebiegła nam drogę, to wiewiórka dała nam się podejrzeć zrzucając pod nasze nogi szyszkę, nie mówiąc już o setkach ptaków. Wciąż, chociaż teraz gdzieś w oddali słychać było szum wody. Ciągle byłam przekonana, że kapliczka będzie tuż za rogiem, ale niestety czas uciekał i musieliśmy wracać. Przyjedziemy tu znów na jesień, kiedy las będzie złoty i wtedy dojdziemy do kapliczki, a także do wieży widokowej, która ponoć kryje się gdzieś w lesie. Ruszyliśmy do Krosna pod Ornetą gdzie znajduje się sanktuarium , które jest kopią bardziej znanej Świętej Lipki, ale dużo bardziej klimatyczne, bo stoi w szczerym polu i jest podniszczone i mało znane. Miałam okazję być tam trzy lata temu na ostatnim roku studiów z moim rokiem, chciałam jednak pojechać raz jeszcze. Znów oczywiście pobłądziliśmy, bo choć przed wjazdem do Ornety znak był, dalej już nie było oznaczeń. W końcu jednak ktoś powiedział nam jak dojechać i... okazało się, że sanktuarium możemy obejrzeć tylko z zewnątrz, bo zmarł proboszcz i brama jest zamknięta.


Wróciliśmy do Ornety w poszukiwaniu jakiejś restauracji. Miasteczko urocze, piękne kamieniczki, katedra, informacja turystyczna w gotyckim budynku w centrum miasta, w którym mieściły się też wszystkie ważne instytucje jak Urząd Miasta, a także muzeum, do którego też nie mogliśmy wejść bo zajmowało jedną dużą salę, w której akurat policjanci wygłaszali jakiś wykład. Z restauracji znaleźliśmy pizzerię, bar typu fast food i kuchnie tradycyjną. Ostatnia propozycja nas zainteresowała, ale niestety restauracja wyglądała dobrze tylko z zewnątrz. W środku typowy PRL i w karcie i w wystroju. Pojechaliśmy w stronę domu, czyli Dobrego Miasta szukając czegoś po drodze. Znów się nie udało. Gospoda w Lubominie z wierzchu nie wyglądała źle, ale kiedy weszłam do środka uerzył mnie smród papierosów i bar zastawiony butelkami po piwie. Miła starsza Pani, która gotowała zapewniała mnie że w drugiej sali nie czuć tak bardzo dymu i że właśnie odlała ziemniaki do obiadu. Gdyby nie ten dym, na który jestem bardzo wrażliwa pewnie skusiłabym się na szczawiową, ale niestety nie mogłam tam zostać. "Tak bardzo" nie wystarczyło. Co można zjeść w Dobrym Mieście? Znów lody i pizza. W końcu jakaś zapytana Pani skierowała nas do restauracji Tawerna. Naprawdę było nam już wszystko jedno. Do domu niby już bardzo blisko, ale nie chciało nam się wracać i gotować obiado-kolacji. Postanowiliśmy więc zaryzykować. Wnętrze restauracji dość nowe, nie w moim stylu, ale czyste i schludne, zupełnie nie pasujące do nazwy Tawerna. Elegancka tkanina, niczym kotara oddzielała przejście, na ścianie białe płytki imitujące cegłę i jakieś dziwne sklejkowe krzesła z lat 90', jakby z innej bajki niż reszta. Postanowiliśmy zostać. Na obiad czekaliśmy bardzo długo, spokojnie dojechalibyśmy już do domu. W końcu otrzymałam moją rybę w sosie pieczarkowo-śmietanowym. Spodziewałam się duszonego fileta, a tu smażona w głębokim tłuszczu, w grubaśnej panierce ryba, którą w sumie ciężko było znaleźć pod panierką, a sos podany obok i w ogóle nie śmietanowo-pieczarkowy, a majonezowo-koperkowy. Powiedziałam, że to nie ten sos, może bym nie dyskutowała, ale od dziecka nie jadam koperku. Kiedy przycisnęłam widelec do ryby, cały talerz zalał się tłuszczem. Za to surówki były smaczne, a ziemniaki pyszne i świeże. Pani zabrała sos i się nie odezwała na stole nie było też soli, a mąż zamówił frytki. Na sól czekał 20 minut, a w restauracji było pusto. W końcu i ja dostałam, właściwy sos, tyle że z proszku i nawet nie za dobrze rozmieszany, a obok śmietany nie leżał. Piszę o tym wszystkim ze szczegółami, bo w karcie zafrapował nas jeden napis: "Magda Gessler POLECA!". Znów przez myśl mi przeszło, że skoro odbyły się tu sławione kuchenne rewolucje, to mogli wymienić, albo zakryć czymś krzesła, nie mówiąc już o tym, że jedzenie było mniej niż przeciętne. Podeszliśmy do baru, żeby zapłacić rachunek i jak najszybciej wyjść. Trafiliśmy jednak na właściciela. Ponieważ wcześniej jęczeliśmy trochę z tą solą i sosem (który dostałam jak ryba była już zimna), to nie chcieliśmy wyjść na takich gburów, zaczęliśmy więc zagadywać pana o kuchenne rewolucje, jak się udały, jak wyglądał program. Pan dziwnie pobladł. Na moją uwagę o wypływającym tłuszczu z ryby, stwierdził, że było to jajko. O kuchennych rewolucjach powiedział nam: "A jakbyście państwo się czuli, gdyby to do państwa do domu ktoś wszedł i kazał robić wszystko tak jak on chce?", dodał też: "Tak mi pokrowce do krzeseł poprzyczepiali, że krzesła mi poniszczyli!". Czyli jednak okropne krzesła były zakryte – pomyślałam złośliwie. Nie chcieliśmy już z panem dyskutować pojechaliśmy do domu z myślą, że sprawdzimy sobie co tam Magda Gessler nawyczyniała w tym Dobrym Mieście i co się okazało? Jak już musieliśmy trafić na knajpę po kuchennych rewolucjach, to akurat trafiliśmy na rewolucję nieudaną. Właściciel nieprawnie więc używa nazwiska Magdy Gessler. Tawerna została przechrzczona na Bar Familijny, ale wróciła do poprzedniej nazwy. Podobno były też jakieś dziwne historie, ale nie oglądałam odcinka, tylko skrót. Obiecaliśmy sobie, że jakoś sobie to niedobre jedzenie odbijemy w najbliższym czasie i pójdziemy w jakieś smaczne miejsce.
Wszystko co dobre szybko się kończy, trzeba było wrócić do pracy, a powrót okazał się gwałtownym skokiem do rzeczywistości. Jakby się chciało tak pięknie żyć i pracować wśród przyrody u siebie i dla siebie...
Pozdrawiam ciepło!