czwartek, 29 stycznia 2015

Skrzat - ciąg dalszy.

Wczoraj popołudniu Skrzat poczuł się odrobinę lepiej. Nawet sam wskoczył mi na kolana i otarł się pyszczkiem o moją twarz, serce zmiękło mi tak bardzo, że jeszcze chwilę, a spłynęłoby gdzieś do otrzewnej. Mimo wszystko był bardzo słaby i po chwili pieszczot położył się w kąciku i leżał tak jak nie leżą zdrowe koty.
Po 16.00 przyjechał Pan Właściciel Domu i znów zaczęła się nieprzyjemna zabawa w zamykanie kota w kocim domku. Bardzo nie chciał, wyrywał się biedak i bardzo się bał. Mimo to po ucieczce, kiedy go wołałam znów do mnie podchodził pełen zaufania, a ja znów próbowałam go włożyć do domku pełna wyrzutów sumienia. Trudno – zdecydowałam w końcu, mimo protestów męża, który obawiał się, czy mój pomysł jest bezpieczny. Będzie jechał na moich kolanach, a ja jakoś spróbuję go przytrzymać. Wzięłam kota na ręce. Był spokojny. Musiałam jednak przenieść go przez całą galerię, w tym przez wielka salę wystawową. Pan Właściciel Domu popędził pierwszy, żeby pootwierać mi drzwi, a ja z kotem na rękach, który z silnego i niezależnego, wielkiego kocura stał się nagle małym przestraszonym kotkiem ruszyłam za nim. Po drodze szeptem poprosiłam kolegę z pracy, żeby zamknął za mną drzwi od zaplecza budynku. Kolega nie spodziewając się reakcji od razu zerwał się swoją dwumetrową posturą do pomocy, z jednoczesnym basowym stwierdzeniem: „Już idę!”. Biedny Skrzat ze strachu chciał wyskoczyć z moich ramion, udało mi się go przytrzymać i szybkim krokiem ruszyłam w stronę wyjścia. Kocisko uspokoiło się w samochodzie, wtulone w moje ramiona z zaciekawieniem obserwowało uciekające domy, ulice i drzewa. Kolejna chwila krytyczna: Pan Właściciel Domu idzie do sklepu po miękkie jedzenie dla Skrzata, bo domowe zapasy mogły nie wystarczyć. Otwieranie drzwi, szelest kurtki – to naprawdę straszne dźwięki. Skrzat wbił mi pazurki w ramię, ale został w moich objęciach. W końcu zbliżamy się do domu. Kot jest spokojny, przysypia i nagle wjeżdżamy na drogę polną. Samochód podskakiwał co chwilę, a kot bardzo się bał, być może odczuwał też ból. W końcu na zakręcie przed wjazdem na nasze podwórko nie wytrzymał i wyrywał się z moich rąk. Usiadł na podłodze pod nogami. Kiedy samochód zatrzymał się Skrzat zaczął latać jak szalony, raz siedział w bagażniku, to znów pod siedzeniami. Pan właściciel Domu poszedł do domu zamknąć Miejskiego Psa i Wiedźmę, a ja próbowałam złapać Skrzata. Na nic to się zdało. Nie chcieliśmy go dłużej stresować, postanowiliśmy więc po prostu otworzyć drzwi od samochodu i go wypuścić. Pobiegł w stronę sadu, ale zawołany wrócił – znów nam zaufał. Wreszcie znalazł się na ganku – w miejscu, które sam sobie wybrał, w miejscu, w którym czuł się bezpiecznie, a my znów kota na ręce i w obce miejsce – do domu, do łazienki. Przerażony Skrzat chwilę po łazience pochodził, wysunęłam się delikatnie za drzwi, żeby przynieść mu jedzenie i posłanie. Kot wyleciał i zaczął latać po domu jak szalony. Miejski Pies zamknięty w jednym pokoju zaczął ujadać, Wiedźma w drugim miauczeć i warczeć, tak przeraźliwie i skrzecząco jak to tylko ona potrafi. Decyzja została podjęta bardzo szybko – Skrzat wraca na podwórko, bo chyba mimo naszych dobrych chęci i zaleceń Pani wet. tam będzie mu lepiej. Otworzyliśmy drzwi od domu, a umęczony i zestresowany kot od razu wybiegł na zewnątrz i położył się na ganku. Po chwili odpoczynku poszedł spokojnie do swojej budy w stodole spać. Niestety okazało się, że rany na łapach podkrwawiają, bo na podłodze w łazience zostało sporo krwawych śladów. Kiedy Pan Właściciel Domu wyszedł na spacer z psem, Skrzat znów był na ganku. Dał się pogłaskać i był we w miarę dobrej formie. Rano niestety go nie było. Nici więc z wyjazdu z kotem do weterynarza na zastrzyk. Pojechaliśmy więc sami i dostaliśmy tabletki. Podobno są słabsze i gorzej działają, ale lepsze chyba to niż nic? Trafiliśmy tym razem na sympatycznego lekarza, który powiedział nam także czym przemywać rany, żeby jednocześnie nie szczypało, a dobrze odkażało. Mamy tylko nadzieję, że kiedy wrócimy z pracy, to Skrzat będzie jak zawsze na ganku i chętnie połknie lekarstwa. Bardzo się o niego martwię.

środa, 28 stycznia 2015

Bardzo zły dzień

Tak sobie myślałam, że nasz pech, który przyszedł do nas z końcem starego roku, a na początku nowego stwierdził, że mu u nas dobrze, już niedługo nas opuści, bo w końcu ile można? Wiem, że wszystkie nasze ostatnie niepowodzenia to drobnostki, ale uwierzcie mi, że kiedy tych drobnostek zbiera się tak dużo i kiedy pojawiają się ciągle, to człowiek zaczyna mieć dosyć.
Pech zaczął się kiedy jechaliśmy na Wigilię do rodziców. Pomyślałam, że skończy się kiedy znów pojedziemy do rodziców i wszystko było na dobrej drodze żeby tak się stało. (W końcu kolejna rzecz w samochodzie popsuła się przed wyjazdem i teraz jeździmy z kablami na wierzchu, bo czekamy na cześć) Niestety.
Dzisiaj od samego rana wiedziałam, że to będzie bardzo zły dzień, mam też przeczucie, że takich dni będzie więcej.

Rano wychodząc na spacer z psem jak zwykle poszłam po miski Skrzata, które na noc chowamy do jego budy. Z budy wyczołgał się Skrzat. Już przy bladym świetle latarki widziałam, że nie jest w porządku. Kot poczłapał na ganek, tam gdzie spędza zazwyczaj większość dnia, jednak nie podbiegał żwawo jak zwykle. Mocno kulał. Wieczorem przy naszym domu znów kręcił się Kotuś sąsiadów. Kiedy obejrzałam Skrzata wiedziałam, że to sprawka Kotusia. Skrzat całą sierść miał zmierzwioną, jakby mokrą i sztywną. Na białych częściach futerka było widać, że to mokre to krew - tym razem jego krew. Nasz kocurek ma zerwaną skórę z ucha i wiele ran na łapach, szyi, głowie. Natychmiast zapakowaliśmy go do kociego koszyka i do Olsztyna do weterynarza, a tam Skrzat trafił na chirurgię. Młoda Pani weterynarz nie należała do tych szczególnie sympatycznych. Uśpiła Skrzata i obejrzała łapy - na szczęście całe, ale mocno poranione. Potem obejrzała szczękę (Skrzat miał problem z jedzeniem), też cała, ale ułamany kieł (wcześniej zęby miał wszystkie). Przy mocnych lekach przeciwbólowych i na pół śpiąco Pani weterynarz wraz ze studentami zaczęła dłubać w pyszczku naszego kotka. Ząb ułamał się przy samym dziąśle, a Pani doktor stwierdziła, że jak będzie boleć, to wtedy będzie trzeba działać dalej, a na razie tak musi zostać. Jakoś od początku nie byliśmy pewni, czy w ogóle tego zęba powinno się akurat dzisiaj próbować usuwać. Wiedźma też ma ułamany kieł i jakoś jej on nie boli i normalnie żyje. Boje się, że kieł ułamany w połowie nie był bardzo groźny, a kieł ułamany już na wysokości dziąsła będzie Skrzata bolał.
W końcu po oględzinach i stwierdzonych szkodach zostały tylko antybiotyki i leki przeciwbólowe. Skrzata miała przytrzymać studentka, która nie wiedząc, że Skrzata ciężko jest wyjąć z kontenerka po prostu go tam wpuściła. Teraz się zaczęło. Do zrobienia zastrzyków studentki zaczęły obolałego kota wyciągać z pudełka, kot trzymał się pazurami. Ponieważ Pan Właściciel Domu miał zastrzyki robić, to Panie przytrzymały Skrzata, a mąż zabrał się za zastrzyki. W pewnym momencie kot capnął Sebastiana i wyrwał się na ziemię. Ugryzł mocno, bo przegryzł paznokieć. Krew buchnęła, a kot zaczął biegać po całym, dość dużym gabinecie chirurgicznym. Studentki zaczęły biegać jak oparzone za przerażonym zwierzęciem, inne opatrywać palec. Dopiero po moim apelu żeby nie biegały za kotem i że jak jest tak dużo ludzi w pomieszczeniu, to on wariuje ze strachu Pani weterynarz wyprosiła większość osób. Skrzat przebiegł po jednej ze studentek, która siedziała nieruchomo przy komputerze, a ta przytrzymała go i dzięki temu mogłam go włożyć do pudełka, gdzie czuł się względnie bezpiecznie. Do pracy spóźniłam się dwie godziny, zabrałam za to ze sobą przelewającego się przez ręce kota, miski, kuwetę i inne gadżety. Mąż dowiózł mi piasek.
Tymczasem trwają ferie zimowe, przychodzą więc dzieci na warsztaty plastyczne, które również prowadzę. Koleżanka ma zajęcia na 10.00, ja na 12.00, jednak pewna grupa zorganizowana, ubolewająca bardzo nad faktem, że nie jesteśmy w stanie poprowadzić na raz zajęć z czterdzieściorgiem dzieci, poprosiła czy zajęcia mogą być na 10.00 i 11.00. Zgodziłyśmy się na 11.15 (żeby móc przygotować kolejne zajęcia) myśląc, że czekająca grupa pójdzie np. na seans do planetarium (jesteśmy w tym samym budynku). Okazało się jednak, że znudzone dzieci czekały na korytarzu robiąc okropny hałas, a ich wychowawcy nie bardzo się tym interesowali, a punkt 11.00 na sali miałam obie grupy. Wymyśliłam ciekawe zajęcia o abstrakcji. Dzieci miały za zadanie w grupach namalować abstrakcyjną pracę odpowiadając na wylosowane hasła - np. miłość, złość, radość. Następnie każda grupa miała podejść do pracy kolejnej grupy i nie znając pierwotnego hasła odpowiedzieć na pytanie: Gdyby to było jedzenie, to jakie?, Gdyby to było uczucie to jakie?, Gdyby to była pora roku to jaka? - dzieci miały zapisywać odpowiedzi na kartkach, zawijać je tak żeby kolejne grupy nie widziały i znów podchodzić do następnych prac i kartek, aż wrócą do swojej. Wydawało mi się, że to będzie ciekawe jeśli na koniec każda z grup odczyta pierwotny temat swojej pracy, a także to co napisali na temat powstałego obrazu koledzy w swoich odpowiedziach na pytania. Niestety potrzebowałam do tego pomocy wychowawców. Na samym początku prosiłam o pomoc w podzieleniu dzieci na grupy, tak żeby w każdej grupie były dzieci, które potrafią już pisać i czytać. Niestety Pani nauczycielka szybko się ulotniła, zapominając że ja prowadzę zajęcia, ale ona jest od uciszania, zwracania uwagi i powinna mi (znając dzieci) trochę pomóc. Dzieci zaczęły malować, połowa nie słuchała, na grupy podzieliłam ich po kolei - tak jak siedzieli. W pewnym momencie zaczęli rzucać farbami i pędzlami, ściany, podłoga, stoły i ubrania były w farbach (nauczycielki jak nie ma, tak nie ma). W końcu czas na zabawę. Okazało się, że większość dzieci nie umie pisać i czytać (kiedy grupa się umawiała było powiedziane, że zajęcia są dla starszych i piszących dzieci). W końcu zajęć nie mogłam dokończyć. Pani wychowawczyni, która pojawiała się co jakiś czas, ale tylko jako bierny obserwator podeszła do mnie na koniec i powiedziała:
"Dziękuję pani za cierpliwość, wiem, że było bardzo ciężko." - to na miłość boską, kobieto nie mogłaś trochę pomóc?!
Po zajęciach i ogromnym hałasie dzieci z zajęć i tych czekających na korytarzu bardzo rozbolała mnie głowa, a w pokoju przerażony Skrzat, który wcisnął się najpierw pod wieszak, a potem pod moje biurko i kable od komputera. Teraz nadal leży pod biurkiem, ale co jakiś czas pozwala się wyciągnąć i siedzi trochę na kolanach. Niestety jestem w pracy, muszę więc np. malować na stojąco, więc za długo na tych kolanach nie poleży. Jest bardzo osowiały, łapy uginają się pod nim. Zjadł jednak trochę i nawet raz podniósł głowę, żebym mogła podrapać go pod bródką. Teraz codziennie będzie jeździł ze mną do pracy, bo codziennie musi być na kontroli u lekarza. Będzie musiał też przynajmniej na jakiś czas zamieszkać w domu, co może być niezłym problemem, bo przecież mamy jeszcze Wiedźmę, która nie lubi Skrzata i Miejskiego Psa, którego atakuje Skrzat. Trzeba będzie w związku z tym Skrzata gdzieś odizolować, jedynym takim miejscem (domek mamy niewielki) jest chyba łazienka. Kotuś, z którym pobił się Skrzat nie wrócił jeszcze do domu. Mam nadzieję, że nic mu nie jest. To był bardzo zły dzień, a jeszcze trochę go zostało. Chciałabym go przespać.

Przepraszam za chaotyczny wpis, pisałam to co mi leży na sercu - jak leci (chociaż jeszcze pewnie parę leżących na sercu rzeczy by się znalazło).
Pozdrawiam Was!

wtorek, 20 stycznia 2015

Przygód ciąg dalszy

Myślicie, że po burzliwej końcówce roku zrobiło się spokojniej? Mylicie się i szacowny 2015 rok dał nam już trochę w kość. Nie będę tu opisywać takich drobnostek jak połamana lampa w pokoju (znaleziona niegdyś na śmietniku w Berlinie), która wieczorem dawała nam miłe ciepłe światło i nagle po latach się przewróciła (jakoś udało mi się ją skleić), jak popsuty sprzęt w domu (np. dekoder, wieża, która przestała odtwarzać płyty), a także niedziałające radio w samochodzie. Mocno we znaki dał nam się także wiatr.

WIEJE WICHER

Tak naprawdę to ja lubię wiatr, mimo że wprowadza pewien niepokój, ale i ten niepokój nawet lubię. Uwielbiam obserwować przechylające się trawy i kłaniające się korony drzew. Lubię stać na przeciwległym wzgórzu i patrzeć na nasz dom, nad którym wiszą ciemne, ciężkie chmury przesuwające się w bardzo szybkim tempie i na łyse gałęzie otaczających nasze wzgórze drzew owocowych i wiązów. Potem wracam ze spaceru i zaszywam się przy ciepłym piecu, z kubkiem gorącej herbaty z maminym sokiem, słucham gwizdów w kominie i patrzę na szarość za oknem z perspektywy bezpiecznych, ciepłych wnętrz oświetlonych żółtym światłem.
Tym razem po spacerze z Aniołem usiedliśmy do obiadu. Z kuchni mamy rozległy widok na łąkę, która porasta Wonne Wzgórze, a dalej już w dół na las. Bardzo długo widać też u nas słońce, które chowa się dopiero za drzewami na horyzoncie, w dolinie. Niebo pod wpływem silnego wiatru zmieniało się jak w kalejdoskopie, stawało się różowe, purpurowe, a zaraz granatowe, prawie czarne. Raz robiło się jasno, to znów ciemniało, niekiedy zza kłębiących się chmur wychodziły specyficzne smugi słońca oświetlając dolinę. Kiedy byłam mała widząc takie zjawisko myślałam, że to anioły schodzą na ziemię, Anioł jednak smacznie spał. W pewnym momencie usłyszeliśmy skrzypnięcie i zobaczyliśmy, że jeden z konarów starej śliwy przed domem kołysze się inaczej niż reszta drzewa. Śliwa rośnie bardzo blisko domu, gdyby więc się przewróciła spadła by na dom (w stronę domu była lekko przechylona), lub na biegnącą obok linię energetyczną. Długo się nie zastanawialiśmy. Ubraliśmy się ciepło i wyszliśmy na łaskę i niełaskę wiatru. Śliwa była mocno uszkodzona i chociaż dawała jeszcze trochę małych, ale mocno robaczywych owoców, decyzja o ścięciu konarów została podjęta bardzo szybko. Pan Właściciel Domu przyniósł drabinę, a także piłę, wyrzucając sobie jednocześnie fakt, że po ostatnich sporych cięciach nie naostrzył jeszcze łańcucha. Ja natomiast zaopatrzyłam się w linę, żeby ciągnąć gałęzie drzewa i w ten sposób kontrolować ich upadek, tak aby nie poleciały ani na dom, ani na kable. Mąż ledwo stał na drabinie, którą z wielką złośliwością próbował przewrócić wicher. Obwiązał pierwszą gałąź od grubaśnego, pękniętego konara, a ja resztą liny przewiązałam się w pasie. Zaczęliśmy od tych cieńszych gałęzi i powoli, ale sukcesywnie wielkie części śliwy zaczęły spadać na ziemię w wybrane przez nas miejsca. Do czasu. W pewnym momencie, a zbiegło się to akurat z gradem, który zaczął sypać, z drzewa poszły iskry, a piła zawisła wbita w gałąź. Chwilę trwało, zanim Pan Właściciel Domu wydostał sprzęt z sęka. Piła jednak postanowiła dalej już gałęzi nie przeciąć. Zaczęłam mocno ciągnąć nadcięty konar. Kołysał się, ale trzymał się twardo. Pan Właściciel Domu jak zwykle podszedł i wątpiąc w moje siły postanowił ciągnąć sam. Nie szło. Zawsze jestem za współpracą, zaproponowałam więc, że powalimy resztkę drzewa tak jak wszystkie przeszkody w życiu (patetycznie brzmi, hehe) RAZEM! Rozkołysaliśmy kikut drzewa a potem z całych sił powiesiliśmy się na sznurze, którym byłam obwiązana. Poczułam jak wrzyna mi się w plecy i nagle trzask i łup. Udało się! Na tę okoliczność nawet na chwilę zza lasu pokazała nam się ruda poświata po słońcu. Było już niemal ciemno, pochowaliśmy więc sprzęt i zostawiając krajobraz jak po wojnie ruszyliśmy do domu z myślą, że w następny weekend będziemy mieć trochę roboty przy sprzątaniu resztek drzewa. Następnego dnia (poniedziałek) po pracy chodzę na basen. Na moich plecach pojawiły się czerwono-sine pręgi. Nikt by nie uwierzył, że to od sznura (no może, że od sznura by uwierzył, ale chyba raczej, że od jakiegoś bicia sznurem, a nie od ciągnięcia gałęzi), mimo to poszłam na basen i miałam wrażenie, że wszyscy patrzą na moje plecy, postanowiłam więc ćwiczyć styl grzbietowy.

SAMOCHODOWE PERYPETIE

We wtorek umówiliśmy się do mechanika z samochodem. Przyjechał więc mój tata, który użyczył nam na kilka dni swojego auta, a sam pokrzątał się troszkę po naszym obejściu i porobił trochę rzeczy na które my ciągle nie mamy czasu (między innymi zrobił porządek ze ściętą śliwą). Samochód mojego taty jest jednak bardzo niski nie mogliśmy więc dojeżdżać pod dom, ze względu na koleiny i błoto, zatrzymywaliśmy więc machinę pod wzgórzem, a dalej piechotą z latarkami w rękach. Pamiętacie historię szalonego Mechanika Wojtka, który chciał zrobić z naszego autka potwora, który będzie przejeżdżał koryta suchych rzek, albo brodził w błocie po klamki? Tym razem pojechaliśmy do mechanika, który zajmował się naszym autem wcześniej. Zależało nam żeby samochód zrobiony był szybko i dobrze. Mieliśmy problem z hamulcami i z zapłonem, pewnie z czymś jeszcze, ale się nie znam. Okazało się, że owszem hamulce są i działają, ale podłączony jest tylko jeden z czterech na jedno z przednich kół. Te z tyłu Wojtek odpiął, a potem już ich nie zapiął. Wojtek konserwował również ramę i budę samochodu, którą w tym celu zdjął. Nie miał już jednak czasu żeby ją dobrze przykręcić. Okazało się, że trzymała się na jednej śrubie, cud więc że nic nam się nie stało. Świeca założona była nie taka, podobnie alternator, czy coś w tym stylu. Wojtek tłumaczył nam także, że koło zapasowe musimy wozić na tylnym siedzeniu, bo klapa od bagażnika, na której normalnie się montuje koła w terenówkach jest zardzewiała i może odpaść pod ciężarem koła. Mechanik powiedział, że absolutnie nie jest zardzewiała, poprawił tylko zawiasy i znów mamy samochód pięcioosobowy. Do Wojtka już nigdy nie pojedziemy. W czwartek po pracy odebraliśmy nasz samochód. Idealnie odpalił, zostawiliśmy więc niską maszynę taty i ruszyliśmy naszą terenóweczką z radością, że wreszcie podjedziemy pod sam dom. Rano jednak niespodzianka. Nasza Vitarka nie odpaliła. Tata miał już wyjeżdżać i mieliśmy zawieźć go tylko po jego samochód, a tu klops. Pan Właściciel Domu i samochodu bardzo się zdenerwował, ja też, ale starałam się nie panikować. Na szczęście mechanik powiedział, że przyjedzie do nas i uruchomi samochód, chociaż gdy dowiedział się jak to daleko nie był zachwycony. W każdym razie musieliśmy wziąć urlop, a ja akurat miałam tego dnia zajęcia artystyczne z Akademią Trzeciego Wieku, które bardzo lubię prowadzić. Udało się znaleźć zastępstwo, w pracy bez problemu wzięliśmy wolne, a mechanik odpalił samochód. Tata niestety musiał wracać. Pojechaliśmy do Olsztyna, a stamtąd tata zawiózł nas na zakupy i z zakupami do domu, a właściwie pod górkę, bo pod dom oczywiście nie dało się dojechać. Podczas zakupów mój tata ekspert od sklepów spożywczych i wszystkiego innego też bardzo chciał nam pomóc:
- Ta kiełbaska jest pyszna Sebastian, będzie ci smakować.
- Dzięki Krzysztof, ale nie mam na nią ochoty.
- Pyszna jest. Jest taka gruba i cienka, ale ta gruba jest pyszna, weź, nie pożałujesz.
- Jadłem ją, dzięki.- Tak jeszcze kilka razy:
- Poproszę żywieckiej – mówi mój mąż.
- drobiowej, czy wieprzowej? - pyta ekspedientka.
- drobiowej nie – odpowiada mój tata. Dostał więc zaszczytne miano eksperta i na dodatek jest z tego przezwiska dumny i w pełni się z nim zgadza :) A mówi się, że to teściowe lubią się wtrącać.
Humory mieliśmy już lepsze. Przed spacerem z zakupami zmieniłam buty na kalosze, a Pan Właściciel Domu pobiegł do domu po taczkę, wszak zakupy na cały weekend mieliśmy duże i ciężkie. Pożegnaliśmy się z tatą, a ja stwierdziłam, że muszę drogę z taczką do domu uwiecznić. Poleciałam po aparat, a kiedy wyszłam zrobić zdjęcie Pan Właściciel Domu wjechał już na podwórko, głośno krzycząc:
- Kochanie, upolowałem obiad! To jednak jeszcze nie koniec naszych przygód.



GRYZOŃ

Nie raz już wspominałam, że w domu mamy myszy. Nie zabijamy ich, bo nam żal. Łapiemy je w żywołapki i wynosimy w bezpieczne miejsce, a one wracają i tak ciągle. Czasem się złościmy kiedy nie dają nam spać, ale odkąd Skrzat pojawił się w naszym obejściu i ciągle okupuje wejście do domu, myszy jest znacznie mniej. Któregoś dnia smacznie już spaliśmy, a tu nagle usłyszeliśmy chrupanie, potem jakby przedzieranie się, wykluwanie, nie wiem jak to określić. W rogu, przy piecu w naszej sypialni stoi fotel, obok kosz wiklinowy, tam trochę nieposkładanego prania. Dźwięk był taki jakby jakiś potwór próbował przecisnąć się przez te wszystkie sprzęty i tkaniny. Już wyobraziłam sobie, scenę niczym z kreskówki z muzyką jak np. z „Gwiezdnych Wojen”, tam tam ra tam tam tam tam ra tam tam... Muzyka buduje napięcie, słychać hałas, wszyscy oglądający czekają na rozwój sytuacji, a tu z wielkiej sterty wyłania się... malutka mysz. W końcu jednak hałas był nie do zniesienia. Wstałam, zapaliłam światło, i odsunęłam kosz, a tam... wcale nie malutka mysz, a szczur! Biedak uciekł przerażony i zaczął hałasować w innym miejscu pokoju, raz przebiegł nawet po rancie naszego łóżka tuż przy głowie Pana Właściciela Domu, który zerwał się jak oparzony, wołając, że nie będzie już tam spał. Dopiero po mojej propozycji zamienienia się miejscami oprzytomniał i wrócił do łóżka. W weekend zajęliśmy się więc szukaniem szczura, który jak podejrzewaliśmy dostał się do naszej sypialni i nie może z niej wyjść, odsunęliśmy mu jedno z wyjść i usunęliśmy z pokoju wszystko co się da, chcieliśmy też kupić żywołapkę na szczura, ale jak się okazało kupienie takiego sprzętu w Olsztynie jest niemożliwe, zostaje więc internet. Na szczęście jednak ostatnie dwie noce śpimy spokojnie, być może szczur się wyprowadził.

KOCIA WALKA

Jednej z ostatnich nocy obudził nas okropny hałas na podwórku – walka kotów. Wyszliśmy przed dom i zobaczyliśmy Skrzata i Kotusia sąsiadów jak stykają się głowami i wydają z siebie groźne dźwięki. Nagle doszło do spięcia, a kocury walczyły niemal na śmierć i życie. Wybiegłam w piżamie i na boso w nasze przydomowe błotko. Kotuś uciekł a nastroszony Skrzat powoli zaczął iść w jego stronę, aż za stodołę, tam również podbiegłam i pogoniłam Kotusia, który z pewnością głodny nie jest, bo u Kasi i Piotrka zawsze ma pełne miski i porcję pieszczot, postanowił sobie jednak robić po drodze do wsi na panienki przystanki u nas i korzystać z misek Skrzata. Kotuś pobiegł w dół drogi w stronę wsi, niestety Skrzata nie udało się zatrzymać, poszedł za nim. Następnego dnia, jak zwykle martwiliśmy się o naszego kocura. Pojawił się jednak wieczorem. Przy świetle latarki nie wyglądał źle, dopiero rano zobaczyliśmy jak wygląda kot po walce. Ucho Skrzat ma przerwane, nad samym okiem strupa, na szyi też sporo strupów, a na boku szyi na białym futerku (więc tym bardziej wygląda makabrycznie) roztartą krew. Po stratach oceniliśmy, że weterynarz nie będzie potrzebny, kot jest żywy i radosny i jak zwykle żąda pieszczot. Pozwolił także wymacać się po wszystkich ranach, żeby sprawdzić czy nie są poważne. Gorzej z Kotusiem, ale też się wyliże. Za uchem ma rozległą ranę, jest czarny więc nie widać krwi, ale jest wielka mokra plama, kuleje też na łapę. Krew na szyi Skrzata okazała się krwią Kotusia, bo w tym miejscu Skrzat nie ma żadnej ranki. Po całej interwencji musiałam o trzeciej w nocy iść pod gorący prysznic, bo po pierwsze miałam stopy w błocie po kostki, a po drugie trochę zmarzłam. Na szczęście tym razem woda była i mogłam się odmyć.
Mam nadzieję, że na razie limit przygód wyczerpaliśmy i nastanie dla nas spokojny i może nawet trochę nudny czas.
Na koniec trochę warmińskich kapliczek z naszych okolic, oczywiście prace mojego autorstwa.


Pozdrawiam ciepło! Mam nadzieję, że przez nasze przygody przebrnęliście!

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Święta w krzywym zwierciadle

Tradycyjnie było pięknie i rodzinnie, nie obyło się jednak bez kilku przygód, zacznę może jednak od początku.

Część I - Powódź

Zaczęło się w Wigilię. Wciąż czekałam aż pocztą polską dojdą kalendarze, które miały być również częścią prezentów dla bliskich. Kocie kalendarze, z których zakupu cały dochód przekazywany jest dla hospicjum dla kotów nie doszły, a co ciekawe jak się okazało nie zostały nawet wysłane. Trudno, przeprosiny od fundacji zostały przyjęte i nadal czekam na przesyłkę. Musieliśmy więc zajechać jeszcze przed samą wigilią do sklepu (a po sklepach „uwielbiamy” chodzić), żeby coś kupić osobom dla których miały być kalendarze. Pech jednak zaczął się chwilę przed wyjazdem. Pan Właściciel Domu jak zwykle przed wyjazdem zszedł do piwnicy żeby zakręcić wodę. Zawór od hydroforu został mu w ręce, a woda chlusnęła na spodnie. Nie ma się co denerwować, przecież jest Wigilia, a my zaraz wyjeżdżamy na święta. Byliśmy już spakowani, nie udało mi się męża namówić, żeby się przebrał. Już zamykaliśmy drzwi, a tu BACH! Hałas dochodził z piwnicy. Diagnoza (przy latarce, bo żeby woda nie leciała z hydroforu musieliśmy wyłączyć korki w piwnicy): Bojler odpadł od ściany. Pan Właściciel Domu wydostał się w piwnicy i szybko poszedł umyć czarne ręce – no tak przecież nie mamy wody! Z już mniej zadowolonymi minami wsiedliśmy do samochodu. Do rodziców jeździmy przez Dobre Miasto, a do Dobrego Miasta na skróty przez Orzechowo, do którego dojeżdża się polnymi drogami. Przed Orzechowem też czekała nas niespodzianka. Droga została zaorana i po prostu zniknęła z powierzchni ziemi. Mimo to jakoś udało nam się przejechać naszą dzielną terenóweczką. Chwilę przed Dobrym Miastem Pan Właściciel Domu poprosił o wodę. Zawsze jako pasażer odkręcam butelkę kierowcy, tym razem postanowił być samodzielny. Woda wybuchła i mokre miał już nie tylko nogawki od spodni. „Dobrze, że się nie przebierał” - pomyślałam. Szczęśliwie, w strugach deszczu dojechaliśmy do jedynego znanego nam sklepu w Dobrym Mieście, a tam puste półki. Nie znaleźliśmy nawet żadnego męskiego zestawu kosmetyków, żeby podarować przyjacielowi rodziny, miłośnikowi kotów, dla którego miał być jeden z kalendarzy. Coś jednak udało nam się kupić i znów w miarę zadowoleni ruszyliśmy na święta. Potem przez jakiś czas było spokojnie.

Część II - Pożar

Trawiła mnie choroba, a gorączka rozgrzewała do czerwoności. Ból gardła leczyłam nalewką na syropie z mniszka lekarskiego – pomagało, a gorączkę tabletkami ze sklepu – nie pomogło. Te dwie mikstury, wraz z różnymi innymi sprawiły że rozdania prezentów nie pamiętam. Może to i dobrze, bo z podarków ucieszyłam się dwa razy. Następnego dnia wydawało mi się, że ozdrowiałam. Znów podleczałam się skutecznie miksturami z dnia poprzedniego (człowiek nie uczy się na błędach), a gorączka wieczorem i tak przyszła. Rezultat: nie zauważyłam świeczki. Włosy buchnęły niczym sztuczne ognie. Widziałam to zjawisko tylko kątem oka, ale było bardzo ładne. Mniej ładny był zapach. Na szczęście obyło się bez straży pożarnej, ani nawet bez kubła wody na głowie. Włosy zgasły same a po ognisku na mojej głowie nie ma już śladu. Wróciliśmy wieczorem do naszego pokoju, gdzie czekał na nas stęskniony Anioł, który postanowił zrobić nam niespodziankę. Przez chorobę nie pomyślałam nawet o sfotografowaniu tego zjawiska, bardziej zajęło mnie sprzątanie. Otóż Anioł z nudów (mimo, że dostał świńską nogę do zabawy, którą jak wtedy myśleliśmy zjadł) postanowił pożreć element naszego łóżka, a dokładnie okrągły wałek, cały wypchany drobinkami gąbki. Po rozerwaniu wałka przez Aniołka gąbka znajdowała się wszędzie, wyścielona była nią podłoga, nasze łóżko, a nawet stół. Zrzuciliśmy z łóżka tyle ile daliśmy radę i zmęczeni położyliśmy się spać, z myślą o czekającym nas porannym sprzątaniu. Rano poszłam na spacer z niedobrym psem, a Pan Właściciel Domu jeszcze drzemał. Po powrocie Anioł wpadł do łózka i zaczął radośnie lizać pana po twarzy, a następnie lizać coś co leżało tuż przy twarzy męża mojego i znów twarz i znów to coś. Ktoś już zgadł z czym pod poduszką spał mój mąż? Anioł w naszym łóżku, a dokładniej pod poduszką męża zakopał świńską nogę!

Cześć III - Mróz

Po Wigilii i pierwszym dniu świąt w bardzo deszczowej aurze drugiego dnia świąt obudziliśmy się w innej rzeczywistości. Świat zmienił się nie do poznania. Wszystko pokryło się lodem i szronem tworząc fantastyczne, bajkowe krajobrazy. W taką dobrze nastrajającą pogodę mieliśmy zamiar wrócić do naszej, równie pięknej bajki. Pan Właściciel Domu pakował do samochodu bagaże, prezenty, wałówkę od mamy, odpalił już samochód żeby wszystko powoli odmarzało. Trzasnął drzwiami i poszedł po torbę z klopsikami i innymi pysznościami. Klopsik był, a dokładniej klops, kiedy chciał włożyć do auta ostatnią z toreb. Drzwi zamarzły i postanowiły się nie otwierać, kluczyki w środku, samochód na chodzie. Teraz zaczęła się walka z farelką i walka z czasem, bo musieliśmy w miarę wcześnie dojechać do domu, żeby jeszcze spotkać się z fachowcem od bojlera i hydroforu. Udało się! Po godzinie odmrażania ruszyliśmy dziarsko. Jeszcze tylko po drodze stacja benzynowa i już kierunek dom. Na stacji nie było też tak łatwo, bo i wlot paliwa zamarzł. Na szczęście za pomocą ostrych narzędzi pożyczonych ze stacji (lakieru w naszym aucie i tak nam nie żal) udało się jakoś oskrobać lód i otworzyć wlot.
Po godzinie, z małym hakiem, drogi między Siemianami, a Studzianką ukazała nam się wreszcie biała chatka na wzgórzu wśród drzew. W chatce stęskniona Wiedźma, przed chatką stęskniony Skrzat. No właśnie Skrzata nie było, a my od razu cali w nerwach, że zostawiliśmy kota na pastwę losu. Wróćmy jednak do cudnej białej chatki, która pięknie bieliła się na wzgórzu w otoczeniu białego świata, jakby od zawsze, a nie tylko od stu lat była jego częścią. W naszym cudnym domeczku było 8 stopni. Napaliłam szybko w kominku, temperatura w porywach skakała do 15 stopni. W końcu jednak przyjechali panowie fachowcy, naprawili co trzeba i wszystko dobrze się skończyło. Prawie wszystko. Po kilku dniach okazało się, że źle złączyli rury i woda całą noc lała się do piwnicy, a Skrzata wciąż nie było. Z rurą pomógł nam bardzo nasz sąsiad Adam z Liliowego Domku. Pół dnia jeździł z Panem Właścicielem Domu od siebie do nas i z powrotem, a potem do Jezioran po niezbędne materiały. W końcu i rurę naprawili. Zamiast Skrzata pojawił się czarny kocur i zaczął z chęcią pałaszować ze skrzaciej miski. Kocur to nikt inny tylko Kotuś naszych sąsiadów zza górki.


Część IV - zwłoki

Codziennie chodziłam na spacery i wołałam Skrzata, ale niestety nic z tego. Jednej nocy spadł śnieg. Rano na świeżym śniegu zobaczyłam odciski kocich łapek prowadzące do stodoły, gdzie Skrzacik ma swoją budę. Pobiegłam tam natychmiast, ale kota nie było. Ślady prowadziły dalej – do lasu. Szłam śladami wykrzykując imię kota. Nic. Po drodze znów spotkała mnie przygoda, a dokładniej Anioła. Anioł, jak to często Anioł ma w zwyczaju uciekł i szczekał na coś w lesie. Za chwilę wrócił do mnie i znów pobiegł w to samo miejsce i tak kilkukrotnie. Ewidentnie chciał mi coś pokazać. Zapięłam go na smycz i natychmiast ruszyliśmy na przełaj przez młodnik leśny. Prawie biegłam mocno pochylając się pod niskimi gałęziami młodych dębów. Pies doprowadził mnie zadowolony do martwego dzika. Natychmiast go zabrałam, a po powrocie do domu zaczęłam wydzwaniać do gminy i leśniczego. Dzik był zastrzelony.

Niedługo potem przyjechał leśniczy i zapytał gdzie ten dzik. Myślałam, że problem rozwiązany, ale po południu przyjechali myśliwi. Wracałam właśnie z kolejnego anielskiego spaceru. Nie przepadam za myśliwymi, ale ponieważ trochę się ich obawiam wolę żyć z nimi dobrze. Żeby mieć pewność, że dzikiem się zajmą i zabiorą martwe zwierzę z okolic mojego domu, zaproponowałam, że im go pokażę. Poszliśmy na skróty przez naszą działkę. Myśliwi powiedzieli, że lubią psy i broń Boże do nich nie strzelają, pogłaskali też Anioła, a ten chociaż nie lubi być głaskany przez obcych nawet im na to pozwolił (może też woli z nimi dobrze żyć z obawy?). Ponieważ to blisko domu nie zapinałam Anioła na smycz. Stanęłam na górce przy leśnej przecince i wskazałam miejsce, gdzie leżeć miał dzik. Myśliwi zeszli na dół. Ślad po dziku był, ale zwierzęcia nie było. Anioł normalnie pewnie by pobiegł za (jak to ich nazywa mój mąż) chłopcami z flintami (czasem słowo chłopiec zastępuje nazwą pewnego warzywa), ale widząc, że ja jestem na górce, usiadł obok. Już myślałam, że pomyliłam miejsca, postanowiłam więc zejść i sprawdzić. Miejsce na pewno to. Ślad po dziku i jeszcze coś czego nie było. Ślad po kołach samochodu. Zaczęliśmy rozglądać się wokół i nagle usłyszałam charakterystyczne szczekanie. „Panowie, Anioł na pewno znalazł dzika” - panowie trochę się zdziwili i nie bardzo chcieli wierzyć, ale jak już się okazało, że to prawda, to wiele było ochów i achów. Dzik został przeciągnięty samochodem w inne miejsce. Prawdopodobnie, kiedy zadzwoniłam do gminy i powiedziałam gdzie (niedaleko jakiego nr domu leży dzik), to ktoś postanowił przyjechać i go zabrać, a kiedy po ruszeniu zwierza okazało się, że trochę już tam leżał i zapach nie był najlepszy, to złodziej zrezygnował. Myśliwi zaczęli zabierać się do cięcia biednego dzika, twierdząc, że Polacy nie kupią mięsa o takim zapachu, ale Niemcy owszem. Zabrałam Anioła i tylko ich widziałam. Niestety jak się okazało panowie wycięli to co ich z dzika interesowało, a flaki i podroby, czyli części najgorzej pachnące zostawili w lesie. Tymczasem po południu jakby nigdy nic usłyszałam pod drzwiami rozpaczliwe miau. Kiedy tylko wyszłam na ganek, natychmiast zobaczyłam biały jak śnieg brzuszek Skrzata, który od razu na mój widok kładzie się na plecach i domaga się głaskania po brzusiu. Wyściskałam kocurka i nakarmiłam najlepszymi frykasami. Zadzwoniłam też szybko do Pana Właściciela Domu, który też bardzo martwił się o Skrzata. „Kochanie, Skrzat Wrócił!” - zawołałam. „Ojej, jak dobrze, bardzo schudł?” - zapytał troskliwie Pan Właściciel Domu. „Tak, dwa deko”. Skrzat wrócił wciąż w formie w ogóle nie zmienionej – czyli okrągłej. „Mamy dwa różne koty” -podsumował Sebastian. -”Jeden długi, drugi okrągły”. Od przygód mieliśmy trochę odpoczynku, wróciliśmy też po urlopie do pracy. Następna przygoda wydarzyła się dokładnie wczoraj, ale to już materiał na następny wpis.
Niech Wam się darzy w nowym roku!