piątek, 26 czerwca 2015

Pierwszy wyjazd z dwoma pieskami i trochę duchowo artystycznych wrażeń.

Po ciężkim tygodniu nadszedł czas odpoczynku, błogiego relaksu bez grama pracy, nawet tej przyjemnej – domowo-ogrodowej. Zazwyczaj taki czas wiąże się z naszym wyjazdem do moich rodziców do Siemian nad Jeziorakiem. Do miejsca turystycznego, ale otoczonego nieskazitelnymi lasami, rezerwatami przyrody pełnymi małych, czystych jak łza jeziorek o uroczych nazwach jak Jasne, Kociołek, Czarne, Czerwica. Parkun, Urowiec... Tym razem wyjazdu jednak trochę się baliśmy, bo miała być to nasza pierwsza podróż nie tylko z Aniołem, ale i z Wiosną. Anioł kiedy musiał zostać sam w pokoju podczas wyjazdów potrafił zjadać meble i ubrania. Obawialiśmy się, że dwa psy będą podwójnym złem. Jednak nic z tych rzeczy. Pieski najwyraźniej zajmowały się sobą, więc nawet podczas tych krótkich chwil spędzonych w zamknięciu nic w domu nie zjadły, oprócz zawartości swoich misek. W sumie nic dziwnego, bo były chyba po prostu zmęczone, spędzając więcej czasu w lesie niż w pomieszczeniach. Pierwszego dnia pobytu wymyśliliśmy sobie długi spacer (wyszło nam pięć godzin) po lesie. Od historycznej Alei w Solnikach (pisałam o tym miejscu jakoś w kwietniu chyba), Obok Czerwicy, przez las do Białego chłopa i dalej do Jeziora Jasnego i Kociołka. Warta uwagi jest tu historia Białego chłopa – tajemniczej drewnianej rzeźny stojącej przy skrzyżowaniu siedmiu dróg. Dzisiaj są to drogi leśne, ale w XIX wieku te leśne drogi były ważnymi traktami komunikacyjnymi. Podobno na tym właśnie skrzyżowaniu grasował zbój, który pewnego dnia stał się dobry – wybielił się. Na pamiątkę tego zdarzenia ktoś postawił tam figurę chłopa z czarną twarzą (na znak, że był zły), ale w białej szacie. Niektórzy twierdzą, że to miejsce magiczne, że na skrzyżowaniu dróg panuje jakaś dziwna energia. Ja też w to wierzę, tak jak w całą magię lasu – lasu, który jest dla mnie jak najważniejsza świątynia. Co jakiś czas siadaliśmy na polanie, żeby się napić, coś zjeść, ale przede wszystkim chłonąć zapach ziół, leśnego runa, kory drzew. Przytulaliśmy się też do ulubionych drzew Pana Właściciela Domu – buków. Zachwycaliśmy się ich gładką, szarą korą i naprawdę czuliśmy ich energię. Ostatnio będąc na wykładzie o bioetyce – temacie bardzo mnie interesującym, a potem czytając również ciekawą publikację dowiedziałam się, że naukowcy i filozofowie wreszcie uznali, że zwierzęta są zdolne do empatii, że mają swoje uczucia i wrażliwość. Dla mnie nie musieli tego uznawać, od zawsze to wiedziałam i czułam to całą sobą, a przede mną wiedzieli i czuli to inni ludzie. Podobnie jest z drzewami. Oprócz tego, że dają nam tlen, o czym wiemy od dawna, to czuję całą sobą, że przekazują nam też dobrą energię. Może to kwestia cudownego zapachu, chłodu kory latem, a ciepła zimą, może uspokajającego szumu liści, a może po prostu mocy, o której naukowcy jeszcze się nie przekonali, tak jak 100 lat temu nie byli przekonani o zwierzęcej empatii. Wiem dobrze, że oprócz mnie są też inni ludzie, którzy tę energię drzew czują. Spacer po lesie traktuję jak przeżycie duchowe, jak kontakt z czymś wyższym i lepszym. Jak oczyszczenie. Strzeliste kolumny drzew, cisza, prześwitujące przez liście promienie słońca, a gdzieś w środku tafla wody. Nie można naruszać tego spokoju, trzeba zachowywać się tak jak przy modlitwie.
Mimo to spokój nieco naruszyłam. Jest w sercu lasu takie jedno jezioro, jedno z wielu, ale wyjątkowe. Jezioro Jasne. Odczyn wody ma kwaśny, jest bardzo ubogie w roślinność, tylko trochę trzcin na brzegach. W jeziorze żyją jedynie okonie karłowate, które polują na siebie nawzajem. Jest taka legenda, mówiąca o zatopionym klasztorze, którego dzwony biją z dna o dwunastej w nocy. W jeziorze nie można się kąpać, mimo czystości jego wód. Czasem zezwala się na to tylko nurkom badającym niezwykłe dno Jasnego. Ludzie czasem łamią zakaz, a ja mimo, że od wielu lat jestem związana z tymi okolicami nigdy nie zamoczyłam w nim nawet stóp. Następnego dnia po naszym pięciogodzinnym spacerze pojechaliśmy nad Jasne z samego rana. Las był spokojny jak nigdy. Wydawał się pusty. Doszliśmy do turkusowej tafli, a ona niemal mnie wciągnęła. Tak bardzo ten jeden raz chciałam złamać zakaz. Kostium kąpielowy wydał mi się niepotrzebny. Powoli wchodziłam do wody. Dzień wcześniej kąpałam się w Kociołku i woda była dużo cieplejsza. Tym razem czułam dziwny, przeszywający chłód. Nagle obok nas przebiegł jakiś biegacz, chwile później pojawili się rowerzyści, zwracając uwagę, że nie powinnam się kąpać. "Rusałek to nie dotyczy" – stanął w mojej obronie mąż, a ja i tak czułam że zrobiłam źle. Mimo to kąpiel w tym wyjątkowym jeziorze była niepowtarzalnym przeżyciem. Może to autosugestia, ale nie pamiętam, żebym miała tak gładką skórę. Pewnie pływałam tam pierwszy i ostatni raz, mimo to było wyjątkowo, a zapach i chłód wody na długi czas zostaną w mojej pamięci.


Powroty z Siemian zawsze są ciężkie. Zostaliśmy więc do poniedziałku.
We wtorek czas na coroczną Noc Sobótkową we Frączkach, tuż obok nas. O ile weekend mieliśmy względnie ładny, to od poniedziałku Warmię i Mazury nawiedziły burze i ulewne deszcze. We wtorek też się chmurzyło, a tuż przed imprezą nad okolicą zawisły czarne chmury. Przedstawienie miało się zacząć o 20.00 i właśnie punkt 20.00 zaczął lać deszcz. Mimo to nad stawem pojawiła się grupa muzyków w białych strojach i wiankach na głowie i mimo deszczu jak co roku dali piękne przedstawienie. Wiatr przegnał chmury i po chwili tuż nad ich głowami pojawiła się tęcza. Potem jak zwykle pochodem przeszliśmy na plac pod wiejską świetlicą, gdzie zaczęła się zabawa. Tańce, śpiewy i pyszny poczęstunek przygotowany przez mieszkańców Frączek. Wróciliśmy późnym wieczorem, zmarznięci, ale uśmiechnięci, żeby wypocząć bo następny wieczór także obfitować miał w wrażenia.



We środę zaplanowany mieliśmy koncert z okazji Ogólnopolskich Spotkań Zamkowych "Śpiewajmy Poezję" w Olsztynie, a dokładnie jubileusz trzydziestolecia przyjaciół z Czerwonego Tulipana. Koncert zaczynał się o 21.00 i znów to zbierało się na deszcz, to wychodziło słońce. Na szczęście przezorny zawsze ubezpieczony, a ponieważ wychowałam się na koncertach na olsztyńskim zamku, to wiedziałam, że należy zabrać parasol i koc. Mieliśmy niezłą powtórkę z rozrywki, bo podobnie jak dzień wcześniej i tym razem deszcz lunął dokładnie w momencie rozpoczęcia koncertu. Ludzie powyciągali parasole, niektórzy pouciekali, ale większość siedziała twardo. Koncert prowadził Artur Andrus, a oprócz Tulipana występowali także przyjaciele zespołu, a niektórzy z nich i nam trochę znani m.in. Marek Majewski, Wojtek Gęsicki, Czyści jak Łza, czy Waldemar Śmiałkowski. Piękny to był koncert, ale niestety chłód i wilgoć dały nam się we znaki. Bratowa i brat nie wzięli parasoli, brat siedział więc obok mamy z parasolem pożyczonym od rodziców, a my chowaliśmy się z bratową pod jednym dużym parasolem, który trzymał mój mąż dżentelmen. Parasol owszem duży, ale wystarczający na dwie osoby. Wielkie krople spadały mi na ramię i biodro, tak że po powrocie do domu mogłam wyciskać ubrania zamoczone równo w połowie. Mimo to muzyka dostarczyła nam wiele wzruszeń i nawet mój mąż i brat, którzy na co dzień słuchają sporo bardzo ciężkich dźwięków byli koncertem zachwyceni.


Jutro znów wyjeżdżamy do Siemian tym razem nad Jeziorakiem zagra Marek Majewski i Wojtek Gęsicki. Życzcie nam trochę lepszej pogody!
Pozdrawiam ciepło!

wtorek, 16 czerwca 2015

Urlop Skrzata i nogi sarny każda z osobna.

Skrzata nie było tydzień. Zazwyczaj nawet jak nie ma go tak długo, to pojawia się w niedzielę wieczorem jakby nigdy nic. Tym razem się nie pojawił. Pewnie zaczęłabym się martwić gdyby nie...
Przyjechała moja mama i obu mamom zachciało się szampana. Jedziemy po tego szampana, nagle krzyczę do Pana Właściciela Domu:
-Patrz, to Skrzat! Zatrzymaj się! - Natychmiast wysiadłam z samochodu i pobiegłam za biało-czarnym stworem, który wybiegał z podwórka Pani R. - Skrzacie, Skrzacie! - wołałam. Kocur zatrzymał się i natychmiast walnął się na plecy w rozgrzanym piasku polnej drogi miaucząc jednocześnie na powitanie. Pogłaskałam stwora i wróciłam do samochodu, w którym był mąż i psy. - Jedź sam, a ja pójdę ze Skrzatem do domu – postanowiłam. Wróciłam do kota. Nagle przed oczami tylko śmignął mi kasztanowy jamnik, a za nim nasz (albo wspólny z kimś jeszcze) kot. Chyba Skrzat nie lubi jamników. Potem podbiegł do mnie zadowolony i gotowy żeby iść do domu. Szedł dzielnie parę kroków za mną, a kiedy go wołałam podbiegał radośnie. Było ciepłe popołudnie kilku mieszkańców wsi grilowało i spędzało czas na powietrzu przyglądając się ciekawie dziewczynie, która idzie wiejską drogą i głośno woła "Skrzacie, Skrzaciku, no chodź idziemy!", a za nią gruby kot podbiega co chwilę i łasi się o nogi. Nagle jednak Skrzat się zmęczył i znów położył w piachu. Tak się w nim wytarzał, że zarówno czarne części futerka, jak i te białe stały się piaskowo szare. Tylko sam czubek pyszczka świecił z daleka czystą bielą. - No chodź, proszę. -Wróciłam do kota i zaczęłam go głaskać. Był zadowolony i przewracał się z boku na bok wystawiając kolejne części kociego ciałka do głasków. Potem wstał i poszedł w drugą stronę. Na nic moje wołanie. Po prostu postanowił zostać we wsi i już. Minęłam zabudowania, długą prostą i już miałam zamiar wspinać się pod górę na Wonne Wzgórze, kiedy nadjechał mąż z informacją, że widział Skrzata na podwórku u Pani R. Znów wróciła do mnie myśl, że Skrzat stołuje się w kilku domach. No cóż, na pewno tylko u nas ma leki na odrobaczenie, kropelki na kleszcze, przebieranie sierści z kleszczy, jazdy do weterynarza kiedy coś się dzieje i taki tam. Po kilku dniach zrozumiał i wrócił. Kiedy wróciliśmy z pracy, jakby nigdy nic leżał w swoim pudełku obok misek i od tej pory znów jest codziennie. Śmiejemy się, że do nas przychodzi na urlop, kiedy ma już dosyć walki z innymi kotami o teren i dosyć łapania myszy. U nas przekłada się tylko z pudła z poduszkami na ławeczkę, albo na chłodną podłogę ganku (jak jest za gorąco), a my donosimy mu kolejne smaczki – saszetkę, pulpecika z mielonego mięsa, mleczko, jogurcik, śmietankę, ugotowaną wątróbkę wybraną z psiego jedzenia i takie tam. Wygląda na zadowolonego. Kleszczy ma znacznie mniej. Strupy po setkach kleszczy, które jeszcze niedawno mu wyjmowałam zaczęły się goić, a w ich miejsce znów zaczęło pojawiać się lśniące futerko. Nie jest już też aż tak gruby. Leki na odrobaczenie zrobiły swoje.
Psy też ostatnio dają się we znaki. Od kilku dni musimy ich bardzo pilnować, bo wybierają się na samotne przechadzki. Zaczęło się pewnego dnia rano, kiedy spieszyliśmy się do pracy. Wyszłam z psami na spacer, nie zdążyłam jednak nawet na ten spacer pójść, bo psy ulotniły się gdzieś na łące. Nie było ich bardzo długo. Pojechaliśmy do lasu na poszukiwania. Nie wiele mogliśmy zrobić. Jeździliśmy wzdłuż leśnej drogi nawołując nasze zwierzaki. Mieliśmy już łzy w oczach, a ja miała wizję robienia plakatów i jeżdżenia po wioskach. Wróciliśmy zrezygnowani do domu, a tu nasze psy. Zziajane, zmęczone i... ze śmierdzącym gnatem (noga sarny), który był chyba bardzo pyszny. Było już bardzo późno, wyrzuciliśmy więc gnata w krzaki, nakarmiliśmy stwory lepszym jedzeniem i pojechaliśmy spóźnieni do Olsztyna. To był jednak dopiero początek. Następnego dnia (sobota) pracowaliśmy w ogródku, ja pieliłam, a Pan Właściciel Domu budował nowy kompost. Zniknęły psy. Wiosna ma w zwyczaju chodzić do stawu (tuż na granicy naszej działki) i za chwilę wróciła cała mokra, ale Anioła nadal nie było. Wrócił. Oczywiście, że wrócił, ale tym razem z kolejną nogą. Był tak zmęczony, że nawet za bardzo nie miał ochoty uciekać. Nogę chwyciła Wiosna. Psy trzymając za dwa końce całkiem pokaźnej sarniej nogi zaczęły szarpać się i przekomarzać, po czym Wiosna zabrała zdobycz Aniołowi i poszła pożreć kość z kopytkiem w krzakach. Anioł nie przejął się tą stratą, ale Wiosna nie dała sobie zabrać skarbu. Następnego dnia psy znów zginęły i znów wróciły ze zdobyczą. Trzecią nogą, tym razem od nogi ciągnęły się długie pasy czegoś, a dalej jelito i żołądek. O zapachu zwłok nie będę wspominać. Szybko złapałam Wiosnę, a Pan Właściciel Domu zabrał truchło Aniołowi i zakopał za stodołą. Nie trzeba było długo czekać, bo raptem do następnego dnia. Anioł wykopał sobie nóżkę. Na szczęście znów udało się cacko zabrać. Skoro jednak zabraliśmy mu, to przyniósł sobie następną, prawdopodobnie była to ta wyrzucona przez nas przed kilkoma dniami. Tym razem jemu nie udało się zabrać smakołyku, pożarł w tych samych krzakach, w których Wiosna konsumowała jedną z sarnich kończyn dwa dni wcześniej. Były więc trzy nogi, (chociaż niektóre po dwa razy) a jak wiadomo sarna (nawet ta, która sobie zdechła) ma cztery, jeśli więc nie porwały jej lisy czy wilki, możemy liczyć, ze psy przyniosą jeszcze tę czwartą nogę w dniach najbliższych, żeby było do kompletu.


Takie to perypetie na Wonnym Wzgórzu, a oprócz tego to mało czasu. Dużo pracy, ale i dużo ciekawych wydarzeń. Miałam ostatnio okazję brać udział w wystawie "Ja-zwierzę", mówiącej o stosunku człowieka do zwierząt, a także o przenikaniu się światów zwierzęcego i ludzkiego. Bardzo się cieszę, że moja instalacja "Stos" mogła znaleźć się wśród tylu pięknych i pełnych wrażliwości prac, w tak zacnym miejscu jak barczewska Synagoga.



No i dzisiaj też wydarzenie. Tym razem indywidualna moja wystawa w Awangardzie bis w Olsztynie (gdyby ktoś był w pobliżu, to zapraszam, bo prace wisieć będą całe lato). Wystawę organizuje prof. Janusz Połom, z którym miałam zajęcia na studiach i z którym miałam ostatnio okazję współpracować przy jego wystawię w galerii, w której pracuję na co dzień. We czwartek wernisaż w pracy, więc znów powrót do domu wieczorem.
Za tydzień za to Noc Sobótkowa we Frączkach, na której będziemy już czwarty raz, a dzień później 30 lecie Czerwonego Tulipana, na którego muzyce się wychowywałam (o czym wspominałam już na łamach bloga wielokrotnie). Dużo się dzieje i ciągle trzeba wracać wieczorami do domu. Prawie nie ma czasu zajmować się ogrodem, a wszystko tak cudnie kwitnie...



Pozdrawiam ciepło!


PS. Zdjęcie z dwoma bocianami, czyż nie wyszło poetycko?