środa, 25 lutego 2015

Idzie wiosna, wybory na sołtysa i trochę o wielkiej sztuce

Ostatnio sporo było o pechowych wydarzeniach z naszego życia. Nasz pech zaczął się jeszcze w starym roku i tak nas męczył i męczył i... Na razie o nim wystarczy, bo to wszystko złe u nas i wokół może doprowadzić do stanów depresyjnych, a ja niestety jestem nadwrażliwa. Skupialiśmy się na problemach, a tym czasem słońce rozpuściło już prawie wszystkie resztki śniegu, tylko w zacienionych miejscach przy ruinach stodoły, czy w leśnych czeluściach można znaleźć go jeszcze sporo. Podwórko tradycyjnie zaczyna zasysać buty swoją błotnistą konsystencją, a dni stają się coraz dłuższe, udaje się więc wracać z pracy kiedy jest jasno i co ważniejsze wychodzić z Aniołem na poranny spacer przy wschodzącym słoneczku, które powoli ogrzewa zmrożone po nocy trawy i drzewa. Skrzat już prawie przestał kuleć, a samochód od trzech dni działa bez zarzutu, chociaż po ostatniej naprawie, o której pisałam tydzień temu nie obyło się bez następnej. Tym razem jednak mechanik obiecał, że da nam od siebie odpocząć. Nadchodzi czas, który bardzo lubię – czas siania warzyw, czas prac porządkowych i czas przygotowań do wiosny. Już niedługo zanim wykiełkują pierwsze warzywa można będzie zasilić swoją potrzebę zielenia... stop! (JEDZENIA ZIELONEGO miało być, chociaż połączenie jedzenia i zielonego też brzmi ciekawie – widać że naprawdę mi witamin brakuje.) Już niedługo zanim wykiełkują pierwsze warzywa można będzie zasilić swoją potrzebę jedzenia zielonego chwastami, które pierwsze wychylą swoje główki z ziemi, na razie jak zwykle w tym okresie posiłkuję się kiełkami, ale to nie to samo, co roślinki z prawdziwej ogrodowej, czy polnej ziemi. Wreszcie mamy też zamiar poprzycinać resztę starych drzew z sadu, a także pobielić i te stare i te posadzone 1,5 roku temu. Chcę też zadbać o krzewy owocowe, które rosną u nas już chyba ze trzy lata, a wciąż są malutkie. Podejrzewam, że trawiaste darnie wokół nich nie pozwalają im normalnie rosnąć. W najbliższych tygodniach mam zamiar poprzykrywać je agrowłókniną, a następnie dobrze nawieźć, może wreszcie zacznę zbierać maliny i porzeczki nie w ilości jednego garnuszka, który i tak bardzo mnie cieszy.

W naszej wsi odbyły się też wreszcie wybory na sołtysa. Cztery lata temu, kiedy jeszcze nie mieszkaliśmy w Studziance i dopiero planowaliśmy przeprowadzkę do wyborów stanęła tylko jedna osoba, Pani Sołtys – bardzo starsza Pani, która sołtysem była od zarania dziejów. Oczywiście wybory jednogłośnie wygrała. Jakiś czas temu poszła jednak plotka, że Pani D. abdykowała, bo już nie ma siły i chęci sołtysować. Ten brak sił i chęci było też widać (albo raczej widać nie było) w tym jak wieś wyglądała i co się w niej działo. Mimo to, kiedy przyszło co do czego, to pierwsza zgłosiła swoją kandydaturę. Wybory na sołtysa to taka śmieszna procedura. Nasze były na godzinę 19.00 w wiejskiej świetlicy, która jest w stanie raczej opłakanym – nie ma w niej toalety, wody, ogrzewa ją piec kaflowy, który jest tak wypalony, że niemal nie grzeje, a ostatni remont pamięta zamierzchłe czasy. Na sam początek ledwie zdążyliśmy. Bylismy tego dnia na finisażu wystawy Ani Drońskiej (zresztą naszej sąsiadki, bo mieszka tylko 5 km od nas) – polecam bardzo, a zaraz potem popsuł nam się odebrany od mechanika kilka godzin wcześniej samochód. Burmistrz nie zaszczycił nas swoją obecnością, ale pojawił się za to pan zastępca. Do komisji skrutacyjnej (liczącej głosy) poszedł mój mąż i Tomek z Pasieki z mamą. Ktoś chciał mnie wyciągnąć, ale usłyszałam głosy z boku: „nie, pani Natalka nie, ona będzie kandydować”. Nie miałam zamiaru kandydować i szybko zaprzeczyłam, ale po prostu nie jestem dobra w liczeniu. Ludzi było bardzo dużo, nie było gdzie usiąść. Jedna starsza pani natychmiast przyniosła mi krzesło. Poczułam się zażenowana, ale chyba nie wypadało odmówić, tym bardziej, że Pani szybko zniknęła na drugim końcu sali. Kiedy tylko usiadłam przemiła również starsza Pani obok mnie – Pani Aniela powiedziała: „Pani Natalko, proszę poduszkę pod pupę, bo krzesełko zimne i nieprzyjemnie tak siedzieć” - moje „nie dziękuję” nie pomogło. Usiadłam na poduszce. Podobno uprawnionych do głosowania mieszkańców w naszej wsi jest około setki. W rzeczywistości jednak duża część z nich mieszka za granicą i może już nigdy nie wróci. Na wybory przyszło 48 osób, a zastępca burmistrza był bardzo zaskoczony taką frekwencją (w niektórych wsiach podobno wybory musiały zostać odwołane, bo nie było dwudziestu procent). Nikt nie zgłosił żadnych kandydatów, a tak się to powinno odbywać, w związku z tym kandydaci zgłaszali się sami. Zgłosiła się aktualna Pani Sołtys, jeden Pan, którego nie znałam nawet z widzenia i nasz super sąsiad – Piotrek z Leśnej Dolinki. Każdy kto przyszedł na głosowanie miał się wpisać na listę. Nikt nie sprawdzał czy wpisują się rzeczywiście mieszkańcy wsi. Nikt nie sprawdzał dowodów osobistych, tak naprawdę mogłam przyprowadzić znajomych i oni też mogliby zagłosować, pewnie nikt by się nie dowiedział. Przed samymi wyborami podeszła do mnie Pani Sołtys, jak się później okazało podeszła również do mojego męża, który siedział już za stołem komisyjnym. Niewysoka Pani stanęła naprzeciwko mnie, siedzącej na krześle, na poduszce. Miała twarz dokładnie na wysokości mojej twarzy. Zaczęła coś mówić, ale zrozumiałam tylko ogólny sens, że tyle lat jest sołtysem i nie zna wszystkich mieszkańców i żeby na nią głosować, podobną agitację przeżyła komisja skrutacyjna. Kartki do głosowania zostały wydrukowane na drukarce podłączonej do gminnego laptopa przywiezionego przez przedstawicieli gminy. Rozdawane były w wielkim haosie i podawane z rąk do rąk. Komisja liczyła i przybywało gwałtownie głosów w dwóch kupkach. W końcu ogłoszenie wyników:
Pan (którego nie znam) – 10 głósów
Pani Sołtys – 18
Piotrek – 19
Jeden głos nieważny. Od razu zorientowaliśmy się, kto nie zdążył zagłosować, bo na finał odczytania wyników jeden pan spadł z krzesła, a przez resztę spotkania kilka osób asekurowało go, żeby nie upadł ponownie. Już BYŁA Pani Sołtys wraz ze swoją córką od razu po odczytaniu wyników wstały i z wyraźnym fochem i głośnym komentarzem: „WYCHODZIMY!!!” opuściły salę. Jak się potem okazało Pani D. dokumenty nowemu sołtysowi postanowiła przekazać za pośrednictwem gminy. Woli pojechać do Jezioran niż osobiście gratulując nowemu sołtysowi, po prostu mu je dać.
Teraz rada sołecka. Znów nikt nikogo nie zgłosił, trzeba więc było zgłosić się samemu. Zgłosiłam się, w papierkową robotę sołtysa mnie nie wrobią, ale całym swoim zaangażowaniem i energią chętnie pomogę sołtysowi. Zgłosiła się też dumna narzeczona sołtysa – Kasia, a także Krzysztof C., Pan, który w wyborach dostał 10 głosów i Pani Edyta F. Ponieważ zgłosiło się pięć osób, a tyle może być w radzie, to głosowanie było zbędne. Uznane zostało, że wszyscy kandydaci zostają członkami rady sołeckiej maksymalną ilością głosów. Potem zaczęły się pytania: Kiedy we wsi będzie woda? Kiedy zaczną wywozić regularnie śmieci? Czy mamy szanse na fundusz sołecki? Czy wyremontują nam świetlicę? Oj ciężko będzie Panu sołtysowi zadowolić mieszkańców. Ja również zadawałam sporo pytań, niestety na większość pan z gminy nie potrafił odpowiedzieć, lub odpowiadał wymijająco. „Pani Natalko, walczy pani o nas” - słyszałam co jakiś czas zza pleców. Muszę przyznać, że było to miłe. Zaskakujące jest też to, że wieś wybrała sołtysa, który mieszka w Studziance dopiero cztery lata, a w radzie sołeckiej jest tylko jedna osoba, która nie wprowadziła się jakiś czas temu. Najważniejsze jednak jest to, że w radzie większość jest nasza, być może uda się więc coś dla naszej wsi zrobić.
Następnego dnia zaszliśmy do Kasi i Piotrka w ramach spaceru z Aniołem, który natychmiast pobiegł pobawić się z Sabą. Można powiedzieć, że zrobiliśmy takie mini spotkanie rady sołeckiej, rozmawialiśmy o tym co można by we wsi zdziałać i zrobić i trochę pomysłów jest, zobaczymy tylko czy mieszkańcy będą chcieli się w to włączyć. Mam nadzieję, że będzie to miła praca, ale i twórcza zabawa.

Ostatnio był światowy dzień walki z depresją, więc na koniec jeszcze kilka słów o wystawie, o której wspomniałam już wyżej. Wystawa ma tytuł „Melancholia”, jest zapisem uczuć autorki, które towarzyszyły jej, kiedy chorowała na depresję. Obrazy są niesamowite, przerażające. Chociaż mam wrażenie, że każdy wrażliwy człowiek czuje się czasem tak właśnie jak autorka i jednocześnie postać z obrazów, każdy czasem czuje ból każdego kawałka ciała, każdej myśli. Każdy czasem czuje się tak jakby przygniatały go ściany, jakby słyszał niewyobrażalny, przerażający hałas, jakby ktoś zaszył mu oczy, które nie mogą już zobaczyć jasnych barw, tylko ciemność. Gorzej jeśli te wszystkie uczucia są długotrwałe i skumulowane, jeśli smutek jest nieustający. Wtedy mówimy już o depresji. Kiedy ogląda się obrazy Ani Drońskiej i jest się w otoczeniu tych złych emocji, to przez moment ma się wrażenie, jakby wchodziło się w myśli autorki, jakby też miało się depresję. Na szczęście u większości z nas takie stany są tylko chwilowe. Mimo to, że emanują smutkiem i bezradnością, to naprawdę polecam obrazy artystki, ja jestem pod ogromnym wrażeniem „Melancholii” od dłuższego czasu.


(reprodukcje prac ze stron: www.olsztyn24.com, www.formwell.pl, www.ro.com.pl,

Proponuję jednak aż tak bardzo z obrazami się nie utożsamiać i potraktować je tak jak traktuje się dobry, ale bardzo smutny film. Coś po takim filmie w nas zostaje, ale staramy się nie myśleć o tym codziennie, nie przeżywać. Lepiej cieszyć się tym co jest wokół, małymi rzeczami. Na przykład tym, że w niedzielę przyleciały żurawie!

Już naprawdę na sam koniec jeszcze jedna sprawa:
Nasz drogi sąsiad z bloga Neowieśniak Codzienny, którego zresztą przez bloga poznaliśmy i którego (jak i jego żonkę równie mocno) bardzo polubiliśmy powrócił do swojego poprzedniego bloga na którego serdecznie zapraszam: http://blog.schronisko.art.pl/
Chociaż Neowieśniaka będzie mi brakować :)

czwartek, 19 lutego 2015

Czarna seria

Poniedziałek – skręciłam nogę. Po pracy pojechałam do lekarza i dał mi zwolnienie. Mimo to postanowiłam we wtorek pojechać do pracy chociaż na chwilę. We czwartek planowany był wernisaż, a ja zajmuję się oprawą plastyczną, chciałam dokończyć chociaż malowanie tablic tytułowych.
Wtorek – samochód się popsuł – nie pojechaliśmy. Mąż wziął wolne, ja zadzwoniłam z informacją o zwolnieniu. Kiedy w pracy dowiedzieli się o zwolnieniu nie pozwolili mi dokończyć mojej pracy we środę. Musiałam znaleźć zastępstwo. Na szczęście zgodziła się pomóc studentka trzeciego roku mojego wydziału, która była u mnie na praktykach i dobrze radziła sobie z malowaniem. Mechanik przyjechał do nas we wtorek wieczorem z lawetą. Wsiadł do samochodu i odpalił bez problemu, jakby nigdy nic. Zostawił samochód. Rano auto nie odpaliło. Tym razem mechanik przyjechał i zabrał samochód. Oddał nam go we czwartek i jeździliśmy tradycyjnie do wtorku. We czwartek przyszedł Skrzat z ranną łapą. Mocno kulał. W piątek rano jednak go nie było i nie mieliśmy jak pojechać do weta. Potem auto wciąż było w naprawie i nadal nie mieliśmy jak pojechać, a Skrzat pojawiał się w najmniej odpowiednich porach. We wtorek rano samochód znów nie odpalił. Znów nasze chore auto pojechało lawetą. Tego samego dnia było zrobione, ale mąż i tak nie miał już jak dostać się do miasta, więc odebrał we środę. Jeździł samochodem do piątku (piętek trzynastego) i autko znów się rozwaliło, tym razem na szczęście w mieście. Wrócił z sąsiadami, urywając się z pracy wcześniej. W poniedziałek pojechaliśmy już razem (dwutygodniowe zwolnienie już mi się skończyło i chociaż z nogą nie jest jeszcze najlepiej, to nie chciałam przedłużać). Do pracy zawieźli nas sąsiedzi. Odebraliśmy samochód we wtorek, wróciliśmy do domu.
- Sebastian nie zgasiłeś świateł – powiedziałam do Pana Właściciela Domu.
- Przecież gasiłem – odpowiedział i wrócił do auta – a teraz się palą?
- Palą tylko inne.
- A teraz?
- Teraz awaryjne. - Nagle coś zaczęło strasznie śmierdzieć, a z bagażnika poszedł dym, światła paliły się nadal. Mąż odłączył akumulator i zadzwonił do mechanika. Znów na drugi dzień musieliśmy pojechać o nieludzkiej godzinie z sąsiadami, a mechanik zabrał lawetą auto. Przyjechali moi rodzice, więc pojeździliśmy ich samochodem przez jeden dzień. Mogliśmy wstać o normalnej porze i poczuliśmy jakim luksusem jest praca na po ósmej. Samochód miał być wczoraj. Mąż zadzwonił do mechanika, okazało się, że tym razem spaliła się jakaś nowo wymieniona część przy kierownicy (tydzień wcześniej spaliła się nowo wymieniona pompa paliwa).
- A co z przewodami z tyłu samochodu? Mówiłem panu, że stamtąd leciał dym – zapytał mąż
- Tam nie sprawdzałem. - odpowiedział nasz super mechanik. Nie odebraliśmy więc samochodu, bo nie chcieliśmy spłonąć po drodze. Sąsiedzi pojechali już do siebie, moi rodzice wrócili do domu, a my nie mieliśmy jak dostać się do chaty (tym co nie wiedzą przypominam, że do naszej wsi nie jeżdżą żadne autobusy). W końcu przyjechał po nas przyjaciel męża i zawiózł do domu. Dziś znów mieliśmy poranny marsz na spotkanie z sąsiadami i jazdę o nieludzkiej porze do Olsztyna. Mam nadzieję, że samochód zrobią nam dzisiaj i że będziemy mieć jak wrócić do domu i że już przestanie się psuć, chociaż naprawdę jesteśmy bardzo, bardzo wdzięczni naszym kochanym sąsiadom, że nas zabierają i że jeszcze nie mają nas dosyć!
Skrzat wciąż kuleje, chociaż zgina łapę, rusza nią, więc chyba nie jest złamana. Jak będzie sprawny samochód to pojedziemy z nim do weterynarza, na razie nie ma jak...

Błagam odczarujcie nas, niech ktoś zabierze od nas tego cholernego pecha!


PS. Dzisiaj rano jechałam z taksówkarzem, który pochwalił mi się, że jest myśliwym i że strzela do psów, zabił już pięć!
Powiedziałam mu co o nim myślę, ale może, jak będę w nastroju napiszę coś o tym następnym razem.