wtorek, 16 grudnia 2014

O Lekitach słów kilka

Witam Was ciepło! Dzisiejszy post zacznę od tekstu, który napisałam o wsi Lekity - tej, w której odbywa się już głośny na całą Polskę protest przeciw wiatrakom. Zostaliśmy wciągnięci w wydarzenia, dlatego też o tej właśnie miejscowości postanowiłam napisać kolejny tekst do naszej jeziorańskiej gazety Głos Jezioran. W aktualnym numerze ukazał się mój tekst o tym jak to było na Warmii przed laty w okresie, w który właśnie wchodzimy - w okresie Świąt Bożego Narodzenia, tego tekstu nie umieszczam, bo o Godnich Świętach na Warmii pisałam już ze dwa lata temu na łamach bloga, nie będę się więc powtarzać. Zapraszam więc do zapoznania się z małą warmińską wioską, która wcale nie z własnej woli stała się sławna.

Lekity, wieś w środku świata




Lekity, to w przeciwieństwie do mojej Studzianki, o której już pisałam na łamach Głosu Jezioran, wieś nie na końcu świata, a w samym jego środku. W środku małego świata jakim dla niektórych, a od pewnego czasu i dla mnie, jest Gmina Jeziorany. Lekity (niem. Lekitten) są środkiem nie tylko ze względu na ostatnie burzliwe wydarzenia, które sprawiły, że ta mała, skromna wieś, stała się wsią znaną, ale także ze względu na jej położenie. Lekity leżą na uboczu, dojeżdża się do nich szutrowymi drogami, ale te szutrowe drogi mogą doprowadzić nas niemal wszędzie – do Derca, do Studnicy, czy wreszcie do Jezioran (3 km) i co najprzyjemniejsze – z Lekit naprawdę wszędzie jest blisko. Jak więc nie mówić, że Lekity są w centrum świata? Przez Lekity prowadzą dwa bardzo malownicze szlaki rowerowe – zielony o długości 26,9 km (Jeziorany – Lekity – Derc – Frączki – Studzianka – Radostowo – Studnica – Jeziorany) oraz żółty o długości 31,8 km (Jeziorany – Wójtówko – Ustnik – Kalis– Lekity – Krokowo – Kostrzewy – Wipsowo – Jeziorany). Przy okazji jazdy rowerem, ale i wycieczki pieszej, czy samochodowej, warto zwrócić uwagę na kapliczki w okolicach wsi, których znaleźć możemy aż pięć – są to zarówno kapliczki przydomowe – stawiane jako wota dziękczynne, czy po prostu aby pochwalić się sąsiadom bogactwem domostwa, oraz te przydrożne – stawiane na krzyżówkach dróg i przy polach uprawnych – w miejscach gdzie, jak wierzono, pojawiały się demony i duchy, lub tam gdzie wydarzyło się coś złego. Z Lekit do Jezioran prowadzi także urocza trasa obstawiona regularnie takimi samymi kapliczkami neogotyckimi. Wśród kapliczek warta uwagi jest szczególnie przydrożna kapliczka dzwonniczkowa, bo to ona na pewno wyznaczała niegdyś rytm życia wsi, swoim dzwonieniem o różnych porach dnia. Kapliczka zbudowana jest w stylu neogotyckim, na kamiennej podmurówce z podłużną typową dla stylu niszą, a także z ośmioma sterczynami. Po dzwonku niestety została tylko pusta nisza. Drugą bardzo ciekawą kapliczką jest dwukondygnacyjna kapliczka przydomowa z 1800 r. (najstarsza w okolicy), niedawno poddana renowacji. Kapliczka jest niewysoka i przysadzista, zdradzająca cechy stylu barokowego, choć znacznie opóźnionego, o roku jej budowy świadczy umieszczona na szczycie daszku metalowa chorągiewka z datą.





Lekity położone są w dolinie, otoczonej wzgórzami. Miejsce, w którym leżą, zwane jest często warmińskimi Bieszczadami. Po samym tym określeniu można sobie wyobrazić, jak pięknie ulokowana jest ta malutka i bardzo stara wioska, najlepiej jednak zobaczyć ją osobiście. Zjeżdżając z góry od strony drogi z Derca do Jezioran ukazuje nam się przepiękny widok na warmińskie zabudowania – mury tradycyjnych domów, z których niektóre są naprawdę okazałe, co świadczy o dawnym bogactwie wsi i rude dachy tychże domów. Wieś jest dzisiaj podupadła, biedna, zaplątana w bieg wydarzeń, zupełnie nie pasujących do sennego życia, które w Lekitach płynie, a raczej płynęło bardzo wolno, sielsko, spokojnie. Lekity nigdy nie były wielką wsią, przed II Wojną Światową, w okresie największego jej zaludnienia (udokumentowane zaludnienie od XIX wieku), Lekity liczyły nieco ponad 200 osób. W XXI wieku, w 2010 roku pobiły jednak swój własny rekord wyludnienia. Liczyły zaledwie stu mieszkańców. Dziś jest ich za pewne jeszcze mniej. Akt lokacyjny miejscowości został wydany w 1358 roku, prawdopodobnie jednak okolice Lekit zaludnione były znacznie wcześniej, także ze względu na swoje naturalne, warowne ukształtowanie – góry i jeziora. Nad jednym z jezior (Jezioro Krokowskie) leżały także Lekity. Piszę "leżały", bo niestety jezioro zostało osuszone w XIX wieku. Nad brzegiem nieistniejącego już jeziora stoi wciąż dumnie Święta Góra (179 m n. p. m.), zwana także Piękną Górą, lub Pogańską Górą. Góra ta (dziś teren prywatny) prawdopodobnie była świętym miejscem Prusów, tak naprawdę nie wiadomo jednak czy była tam pogańska świątynia, czy może pruskie grodzisko. W "Słowniku geograficznym Królestwa polskiego i innych krajów słowiańskich" napisane jest na temat tego miejsca: Można dość dobrze rozpoznać, że tu kiedyś stał zamek obronny, i po szczątkach wałów zachowanych i po fosach wydrążonych i cegłach, kamieniach przy oraniu wydobywanych. Istnieje więc także podejrzenie, że na górze stał zamek, a jak wiadomo często na miejscach starych grodzisk stawiano właśnie zamki. W tym samym słowniku przeczytać można także: Teraz jeszcze opowiadają sobie o zamkach tutejszych zaczarowanych i o górze, którą święta zowią, albo zamczyskiem. Legenda o zaczarowanych zamkach czy klasztorach to popularna opowieść nie tylko na Warmii. Swoją legendę o zamku mają także Lekity. Wg podań ludowych na Świętej Górze stał piękny, okazały zamek. Zamek ten jednak piękny był tylko z zewnątrz, a w środku, tak jak w złym człowieku czaiła się rozpusta i herezja. Za karę zamek wraz z mieszkańcami swoimi i całym swoim ogromnym bogactwem zapadł się pod ziemię i teraz tkwi we wnętrzu góry. Źli mieszkańcy zamku zostali zamienieni w ryby, które dziś miały by pływać w pobliskim jeziorze (jez. Krokowskie), a ja od siebie dodam, że kara była tym okrutniejsza, że i jeziora już nie ma. Skarbów na dnie góry podobno pilnuje siwowłosy staruszek i piękna panna – najsprawiedliwsi z niesprawiedliwych mieszkańców zamku. Z wnętrza Góry wg kolejnej legendy prowadzi też podziemny tunel aż do podziemi Urzędu Gminy w Jezioranach, czyli zamku jeziorańskiego. Za to ze szczytu góry rozciąga się niesamowity widok na całą okolicę – Lekity, Jeziorany i na następne wsie, na pola uprawne, na stawy, pagórki i sąsiednie wzgórza.
Niestety od kilku lat mieszkańcy wsi dzielnie walczą, aby na górze, na której spokojnie mógłby być turystyczny punkt widokowy i na której powinny być prowadzone wykopaliska archeologiczne (stanowiska archeologiczne zostały oznaczone na Świętej Górze jeszcze za czasów Prusów Wschodnich) nie stanęły wiatraki. Ta spokojna wieś i Piękna Góra stały się dla większości mieszkańców bombą zegarową, która wciąż tyka. Dla Lekitan po jej wybuchu życie diametralnie się zmieni na gorsze. Przestanie być cicho, przestanie być sielsko, a na starą warmińską wieś cień rzucą hałasujące turbiny. Do kieszeni innych popłynie żyła złota, złego złota, może więc jak w każdej legendzie i w tej z Lekit jest ziarnko prawdy, a współcześni właściciele Góry dogadali się z panną i starcem? Może więc wielkie wiatraki – kość niezgody zapadną się do wnętrza góry, tak jak legendarny zamek? Na razie trzymajmy kciuki żeby w ogóle nie stanęły!



Dodam jeszcze, że jak na razie szala zwycięstwa przechyla się ku jedynej, słusznej stronie.





Teraz reklama:
Wyszedł kolejny numer magazynu Piękno&Pasje. Ponieważ od dawna chciałam zrobić jakieś swojskie ozdoby na mini choinkę w naszym domku (dużej choinki nie stawiamy, bo jak zawsze święta spędzamy u moich rodziców), to najnowszy numer bardzo mi się przydał. Aniołki proponowane przez gazetę zrobione są z papieru i z koralików. Miałam stare korale, które rozwaliłam, wzięłam czerwoną kartkę papieru, sznurek i już? Niestety nie było to takie proste jak się wydawało. Zawsze powtarzam, że zdolności manualne, a zdolności plastyczne to dwie różne rzeczy. Mi tych manualnych z pewnością brakuje. Mimo to w końcu aniołki wyszły, chociaż trochę innym sposobem niż proponowany, w każdym razie pomysł zerżnęłam, a więcej różnych pomysłów np. na stroiki jest w tym i w poprzednich wydaniach P&P. Takie urocze ozdoby można zawiesić na świerkowych gałązkach, ale także np. w oknie, a kiedy zrobi się je w mniej świątecznych kolorach, to świetnie będą ozdabiać oszronione okna cały zimowy sezon. Może dorobię jeszcze w jakiś bardziej stonowanych kolorach do kompletu? Resztę zawieszek na choinkę mam zamiar zrobić z masy solnej i będą to zwykłe serduszka i gwiazdki.




Pozdrawiam serdecznie i gdybym już nic przed Świętami nie napisała, to na wszelki wypadek życzę Wam słoneczka w sercach i za oknem!

czwartek, 4 grudnia 2014

Zabawa w kotka i myszkę, syzyfowe prace i powyborcze wynurzenia

U nas ciągle w centrum zainteresowania są zwierzaki. Trzeba ich bardzo pilnować. Wiedźma nie lubi Miejskiego Psa, mimo że go toleruje, to potraf zdzielić go pazurkiem po nosie. Jeszcze bardziej jednak Wiedźma nie znosi Anioła i Skrzata. Przed Aniołem ucieka, ale nauczyła się już go tak mijać, że nieczęsto udaje się mu ją pogonić, natomiast Skrzata goni ona, chociaż też nie zawsze, chyba tylko jak ma ochotę. Wiedźma potrafi siedzieć obok Skrzata i nie zwracać na niego uwagi, a innym razem tłuką się tak, że tylko sierść leci. Skrzat atakuje Miejskiego Psa, nie pozwala mu wyjść z domu, warczy, prycha i stroszy się w pozycji atakującej. Miejski Pies nienawidzi Anioła i najchętniej by go pogryzł (co już kilka razy się zdarzyło), więc i Anioł przestał próbować przyjaźni. Najgorzej jest jednak przy wyjściach na spacer z Aniołem. Skrzat ciągle okupuje wycieraczkę, na szczęście Anioł już na ganek nie wchodzi, a Anioł wie, że kota pod domem ruszyć nie ma prawa. Wie też, że w ogóle nie może ruszyć kota, ale kiedy Skrzat postanowi po przechadzać się przy Aniele, to Anioł za nic ma zasady i goni Skrzata, a my denerwujemy się, czy nic mu się nie stało.
W domu natomiast myszy harcują, a my łapiemy je w żywołapki i wypuszczamy w bezpieczne miejsce. Niosłam ostatnio takie dwie myszki, w otwartej już żywołapce. Jedna z nich chciała popełnić samobójstwo i zaczęła szykować się do skoku z wysokości. Szybko postawiłam pudełko z myszką na ziemi i nagle niewiadomo skąd pojawił się Skrzat, porwał biedną mysz i uciekł. Udało się nieszczęsnej myszy popełnić samobójstwo... Skrzat morduje też szczury ze stodoły, a pod drzwi przyniósł nam już pierwszy dowód miłości, niestety była to sikorka, a właściwie jej część, bo głowę gdzieś po drodze zgubił. Chciałabym żeby taka łowna była Wiedźma, która zapadła w częściowy sen zimowy. Właściwie nie wychodzi z domu, tylko je i śpi. Latem przynosiła nawet 10 myszy dziennie i układała je pięknie na parapecie. Teraz myszy chodzą po pokoju a ona nic. Któregoś dnia Pan Właściciel Domu pojechał rano na czyn społeczny (o tym za chwilę), a ja leżałam jeszcze w łóżku. Nagle patrzę po pokoju chodzi mysz. Obudziłam szybko kota, jak zwykle śpiącego przy moim boku. Wiedźma spełzła z łóżka i zaczęła obserwować myszkę. Miałam chytry plan. Wiedźma miała złapać mysz, a ja Wiedźmę i wytrzepać ją z myszy na podwórku, a potem zabrać do domu. Wiedźma skradała się po podłodze i nagle mysz znalazła się przy samym jej pyszczku (dosłownie chodziła jej pod wąsami). Wiedźma nic. Mysz odeszła, a kocica siedziała dalej. Nabluzgałam kota strasznie, a mysz tymczasem wróciła i znów chodziła przy samej, wciąż zastygłej jak kamień Wiedźmie. "No kicia, masz drugą szansę, pewnie to wszystko było zamierzone, żeby mysz zmylić" – pomyślałam i rzeczywiście zaczęło się i.... skończyło. Trwało to ułamek sekundy. Wiedźma palnęła mysz łapą i nie patrząc co dalej zerknęła na mnie zadowolona i poszła do miski z wodą. Bardzo męczące było to polowanie i widocznie poczuła tak silne pragnienie, że nie była w stanie kontynuować. Mysz spokojnie odeszła. Następnego dnia miałam powtórkę z rozrywki. Znów rano mysz jakby nigdy nic zaczęła spacerować po pokoju. Tym razem Wiedźma spała na mnie. Szybko zrzuciłam ją ze swojego brzucha, a ona od razu zauważyła gryzonia i machając nerwowo ogonem przycupnęła na brzegu łóżka. Nie chciałam przeszkadzać jej w polowaniu, więc starałam się nawet nie oddychać i gdybym dalej tak nie oddychała to bym umarła z braku tlenu, bo Wiedźma siedziała i siedziała i machała tym ogonem coraz wolniej, aż przestała, a mysz odeszła. "Wiedźma, ty ofiaro zawołałam" – chyba mnie nie usłyszała. Spała. Takiego to mamy kota na myszy!
Wrócę jednak do czynu społecznego. Wieczorem zadzwonił telefon od sąsiada z informacją, że wszyscy, którzy jeżdżą danym fragmentem drogi stawiają się rano i zasypują dziury piaskiem, bo gmina przed wyborami dała piasek, ale maszyn do rozsypania i ubicia tego piasku już nie. No cóż, nam tak mocno dziury nie przeszkadzają, a nawet uważamy, że dodają uroku naszej wsi, ale odmówić nie można było, wysłałam więc męża rano na roboty. Kilka godzi rozrzucali i rozgrabiali piach. Droga była piękna, gładka niemal jak autostrada, a wyglądała tak aż do wieczora, kiedy to spadł deszcz. Na drugi dzień rano miękki piasek porozmywał się, a samochody i wozy porozjeżdżały go do tego stopnia, że Ci nieuzbrojeni w auta terenowe pewnie już przejechać nie mogli. Taki to czyn społeczny i syzyfowe prace. Na szczęście mróz zmroził ziemię i choć jeszcze nierówniej jest niż było, to przynajmniej twardo.
Staliśmy się też ostatnio wzorowymi obywatelami i regularnie chodziliśmy na spotkania wyborcze z kandydatami na burmistrzów Jezioran. Pierwszym wyznacznikiem na kogo nie głosować, była debata w nowej jeziorańskiej gazecie "Głos Jezioran". Te same pytania zostały skierowane do każdego z czterech kandydatów, którzy mieli odpowiedzieć na nie na piśmie. Odpowiedziało tylko dwóch. Wiedzieliśmy już, że pozostała dwójka do naszych kandydatów należeć nie będzie. Pozostali panowie wypowiedzieli się mądrze, a jeden z nich zorganizował spotkanie w naszej wsi. Na spotkaniu owy pan też mówił mądrze, chociaż zaskoczyło nas przyklaskiwanie każdemu rzuconemu przez mieszkańców pomysłowi, a przecież wszyscy mamy świadomość, że gmina zadłużona jest na 17 milonów, a długi łata się zaciągając kolejne kredyty. Pomysłem pana kandydata było łatanie długów poprzez zaproponowanie budowania domów ludziom z Olsztyna w naszej gminie, zwalniając ich jednocześnie z podatków przez cztery lata, a po czterech latach podatki zaczęły by spływać. Nie spodobał się nam ten pomysł. Pan okazał się jednak być miłym człowiekiem, a jego wyborcze hasło brzmiało "Nic o Was bez Was" i nawiązywało do tego co działo się w naszej gminie do tej pory, czyli np. do braku konsultacji społecznych w ważnych społecznie sprawach (jak budowa wiatraków). Do drugiej tury wyborów przeszli obaj panowie, którzy wzięli udział w debacie w Głosie Jezioran, co miało na pewno wpływ na wynik wyborów. Byliśmy zadowoleni z wyniku, bo świadczyło to o zakończeniu istniejącego i niepodobającego się nam gminnego układu. Były burmistrz nie wszedł nawet do rady gminy, prawie cały skład gminy został wymieniony na nowy. Przed drugą turą padł pomysł zorganizowania debaty z prawdziwego zdarzenia, gdzie każdy z kandydatów odpowiadałby na pytania swoje i jednocześnie zadawał je konkurentowi. Pan, który głosił "Nic o Was bez Was" nie chciał do takiej debaty przystąpić, tłumacząc się brakiem czasu i innym pomysłem na kampanię. Nas to bardzo zaskoczyło. Nadszedł jednak czas drugiej tury i tym razem w naszej wsi zorganizowane było spotkanie z drugim z dwóch kandydatem na burmistrza. Tutaj obietnic było znacznie mniej, ale za to więcej realiów. Pomysł na wyjście z zadłużenia? Darmowy odbiór segregowanych śmieci i sprzedaż tych śmieci firmie zajmującej się surowcami wtórnymi – super! Pan obiecał też kategorycznie, że będzie walczył z wiatrakami, a próbkę tego mieliśmy tego samego dnia rano w sądzie, kiedy to ja jako świadek, a mąż mój jako obwiniony (za niby blokowanie drogi pod koniec marca w Lekitach – pisałam o tym, może ktoś pamięta, kiedy to wjechał w nas samochód) byliśmy także do sądu zaproszeni. Sprawa jeszcze nie została rozstrzygnięta, więc napiszę o niej więcej już po wyroku sądu. Nasz wybór był oczywisty. Wybraliśmy stanowisko bardziej merytoryczne i konkretne. Udało się. Mamy nadzieję, ze Pan burmistrz będzie chciał współpracować ze wszystkimi jednakowo i wszystkim da szanse.

No i jeszcze miłe spotkania:
Ostatnio na wystawie Łukasza Pepola w galerii gdzie pracuję spotkałam Ewę Pe – której wegańskiego bloga czytuję i która jest też trochę (chyba mogę tak powiedzieć) związana z Jezioranami.
Dzwoniła do mnie też Jolanda, która prowadzi jednego z moich ulubionych blogów "Jolandia Mazurska kraina"- Jolanda bierze udział w akcji "Gadające dachówki", która ma na celu zebrać pieniążki dla szkoły w Lamkowie (gmina Jeziorany), a w naszej galerii będzie aukcja dachówek. Może uda się nam poznać wtedy, a może jeszcze szybciej?
Zaskoczył mnie też Łukasz Pepol, który napisał do mnie, już po jego wystawie, że był na moje wystawie jak miałam z 15 lat. Muszę też wspomnieć o fantastycznej akcji, którą wymyśliła żona Łukasza Pepola. Organizuje darmowe warsztaty pieczenia chleba przed świętami, a każdy, kto chce wziąć w nich udział musi w zamian przynieść jedzenie, które zostanie przed świętami przekazane potrzebującym. Cudowny pomysł prawda? Myślę, że powinien zostać zmałpowany przez jak największą liczbę ludzi. Jeśli się coś potrafi i można kogoś tego nauczyć i przy okazji zrobić taką zbiórkę to naprawdę bombowo!
Pozdrawiam wszystkich i zapraszam na kiermasz sztuki do BWA w Olsztynie, gdzie będzie można kupić moje prace, ale także innych znacznie zacniejszych artystów z regionu.

piątek, 14 listopada 2014

Kocie opowieści



Skrzat zadomowił się na dobre i chociaż wcześniej myśleliśmy że "robi na dwa domy" to teraz jesteśmy pewni jego przywiązania do naszego podwórka. Skrzat jest z nami ciągle. Czasem skrada się gdzieś wzdłuż ścian domu, czasem patrzy na nas z góry, kiedy bawimy się z Aniołem, siedzi w gęstwinie traw, albo po prostu plącze się pod nogami domagając się pieszczot. Skrzat bardziej łakomy jest pieszczot niż jedzenia. Już zaczął wybierać z miski co lepsze kąski, tak jak robi to Anioł. Za to kiedy tylko przysiądzie się na ganku, to już ma się Skrzata na kolanach. Czasem kiedy śpimy to siedzi na parapecie i patrzy na nas. Budzi nas wtedy Wiedźma, która napada na Skrzatosa przez szybę i tłucze "go" łapami, zrzucając moje słoiczki z farbami i pędzle w kubeczkach. Kiedy rano wychodzimy z domu na spacer z Aniołem, to on już siedzi pod drzwiami i daje głośno o sobie znać, pośpieszając nas, żebyśmy szybciej się ubierali i otwierali wreszcie te drzwi, przecież skrzacie futerko dawno nie było głaskane. Wesoło nam z tym naszym prywatnym Skrzatem, który w zamian za opiekę robi dobre uczynki - wyłapuje myszy i szczury ze stodoły (może dlatego nie jest zbyt głodny i taki grubaśny - upasiony na myszynie). Anioł też powinien być mu za to wdzięczny, bo gryzonie budziły go nie raz w nocy, niestety uparciuch z niego i musimy bardzo uważać, bo Anioł nie gania Skrzata tylko kiedy ten siedzi pod domem. Stara się wtedy nie odwracać pyszczydła w jego stronę, żeby widok łaciatego kociska nie psuł mu humoru. Czasem jednak Anioł nie wytrzymuje i zerka na okupującego wejście do domu Skrzata, oblizując się smakowicie. Pilnujemy więc, żeby zwierzaki wychodziły na zmianę, żeby Skrzat był w bezpiecznym miejscu, kiedy Anioł wychodzi i żeby Wiedźma nie biła Skrzata. Czarna kocica też nie terroryzuje Skrzata, kiedy ten siedzi na ganku no i kiedy my jesteśmy blisko. Za to, kiedy w nocy spotkają się na podwórku to nagle Wiedźma postanawia Skrzata stłuc, a ten dżentelmen mimo że dwa razy większy i potężniejszy to pozwala jej na to i właściwie się nie broni. Ciężkie jest życie Skrzata na Wonnym Wzgórzu, ale chyba jest mu całkiem dobrze skoro postanowił się wprowadzić i zostać na stałe.



Na wsi, jak wiadomo w gospodarstwach jest kociaków mnóstwo. Tak też jest w gospodarstwie u pani, od której bierzemy mleko na sery. Koty dostają jeść, mieszkają z krowami w oborze – nie mają źle. Pan Właściciel Domu, chociaż przed Wiedźmą nigdy kotów nie miał i nie ma takiego doświadczenia jak ja, która wychowałam się w domu, gdzie koty były zawsze, zauważył coś niepokojącego. Jeden z kociaków, dużo mniejszy niż pozostałe z miotu miał zaropiałe oczy i sporo kleistej wydzieliny z nosa. Był bardzo słaby i zachowywał się inaczej niż pozostałe kotki. Po opisaniu mi objawów wiedziałam już, że to koci katar. Dla dorosłych kotów jest to choroba niegroźna, jednak dla maluchów groźna i to bardzo. Kociaki tracą wzrok, słuch i węch, a w najgorszych przypadkach zdychają, Te, którym się uda giną pod samochodami, albo z głodu, bo nie potrafią sobie poradzić w innych warunkach niż w całkowicie domowych. Sama miałam kilka kotów po kocim katarze. Wcześnie leczony katar może nie zostawić znacznych spustoszeń w organizmie i kotki wracają do zdrowia. Mój kochany mąż pojechał do weterynarza, powiedział jaka jest sytuacja, że kociak nie jest nasz, ale że nikt go nie będzie leczył i kupił zastrzyki – antybiotyk i przeciwzapalne, a że studiował medycynę i robienie zastrzyków ma w małym palcu, to zaczął jeździć codziennie do kotka i za zgodą właścicielki leczyć go. Co prawda wielki człowiek, to nie malutki kotek na początku więc trochę się denerwował, ale szybko okazało się, że maluch jest wdzięcznym pacjentem i sam zaczął przybiegać widząc swojego doktora. Co jeszcze zabawniejsze, inne koty chyba uznały, że Pan Właściciel Domu robi małemu coś wspaniałego i wszystkie zaczęły przybiegać chmarą (chyba z dziesięć) i wszystkie chciały zastrzyk. Niestety, a może "stety" dla nich pozostałe wyglądały na zupełnie zdrowe i zastrzyk im się nie należał. Mały zaczął szybko dochodzić do siebie i teraz kiedy minął już jakiś czas nawet podgonił swoich braci i siostry i nie jest już znacznie mniejszy i drobniejszy. Bawi się jak inne, a wydzielina z noska i oczu przestała lecieć. Nie wiem jak ze słuchem i węchem, bo tego nie jestem w stanie ocenić, ale na oczach nie pojawiły mu się charakterystyczne dla kotów po kocim katarze bielma, błyszczą za to zawadiacko, wykazując chęć do nieustającej zabawy. Mamy nadzieję, że kotek będzie sobie spokojnie żył w gospodarstwie we Frączkach długo, szczęśliwie i w zdrowiu. Postanowiliśmy jednak pójść o krok dalej i zacząć akcję sterylizacja. Żeby zarówno pani z opisanego wyżej gospodarstwa, jak i inne dobre starsze panie z okolic, które mają dużo kotów nie miały ich jeszcze więcej. U naszego weterynarza dowiedzieliśmy się, że potrzebne są koty do sterylizacji i kastracji na zajęcia dla studentów i że zabiegi można wtedy zrobić za darmo, a po zakończonym leczeniu zabrać kota z powrotem. Chcemy powoli wyłapać koty z okolic i zawozić na zabiegi, może zmniejszymy trochę ich populacje w okolicy i ilość głodnych i chorych kotów.



Jeszcze słówko o mojej wystawie w Dobrym Mieście. Pomieszczonko malutkie, ale bardzo klimatyczne, więc myślę, że moje prace odnalazły się tam bardzo dobrze, chociaż wszystkie się nie zmieściły. Atmosfera była bardzo sympatyczna, ale największe wrażenie zrobił na mnie dobromiejski skansen. XVII i XVIII wieczne kamienice, które zostały odrestaurowane i w których zostały urządzone pracownie i domy rzemieślników z lat 40 i 50 XX wieku. Wydaje się, że to nie tak dawno, a pomieszczenia naprawdę klimatyczne i piękne – dom piekarza z piekarnią, dom i pracownia szewca, krawca, czy wreszcie fantastyczny zakład fryzjerski! Naprawdę polecam wszystkim obejrzenie tych kamieniczek, pełnych skarbów, a szczególnie do połowy grudnia, bo do tego czasu wisieć będzie moja wystawa.


Pozdrawiam wszystkich ciepło!

czwartek, 30 października 2014

Jesienna pocztówka z Wonnego Wzgórza





Ciężko mi się ostatnio zabrać do pisania, chociaż tyle mam do opowiedzenia. Pewnie znając życie o połowie zapomnę. Zacznę jednak od najważniejszej informacji. Na Wonnym Wzgórzu zamieszkał Skrzat. Kim jest Skrzat? Pewnie wielu z Was zwróciło uwagę, że Skrzat napisałam wielką literą, co sugeruje, że to imię. Skrzat jak to skrazty mają z zwyczaju kręcił się już u nas od jakiegoś czasu, badał nas, sprawdzał, zaglądał przez okna, czasem przemykał gdzieś w trawach, lub patrzył z góry, ukryty gdzieś w gałęziach drzew. Kilka dni temu jednak, a było to ściśle związane z pierwszymi naprawdę mroźnymi nocami stwierdził, że nie ma na co dłużej czekać i trzeba dać się oswoić. Podszedł do Pana Właściciela Domu i pozwolił się dotknąć, a potem z radością zjadł całą miskę kocich chrupek. Skrzat to kocur, ale nie byle jaki kocur. Skrzat to wielkie, grube kocisko, o puszystej, miękkiej sierści i puszystym ogonku. Nie wiem skąd się taki wziął – bezdomny kotek, któremu nie widać raczej kości, a wręcz przeciwnie. Myśleliśmy, że może Skrzat jest cwany i obskakuje kilka domów, ale chyba postanowił u nas zostać na stałe. Wiedźma nie jest zachwycona i nowego kota do domu nie chce przyjąć, ale kocurek dostał ocieploną budę, po psie naszych sąsiadów. Buda stanęła w stodole i została wyścielona miękkimi tkaninami. Teraz codziennie rano i wieczorem Skrzacik czeka pod drzwiami domu i po kilku minutowych pieszczotach, drapaniu po brzuszku i noszeniu na rękach idzie do budy, gdzie stoją miseczki z jedzeniem. Na szczęście Skrzat nie jest tak wybredny jak Wiedźma i chętnie je to co Anioł (Mimo, że gotuję Aniołowi mięso z małym dodatkiem kaszy, bądź ryżu, to Wiedźma nie uważa tego za jedzenie).


Coraz lepiej idzie nam, a właściwie Panu Właścicielowi Domu produkcja serów. Mamy już też wreszcie profesjonalne formy do odciskania, zaczynamy się więc bawić w różne kształty i dodatki. Powstał więc ser paprykowy, ser z tymiankiem, bazylią, oregano, czy ser z orzechami włoskimi. W lodówce dojrzewa też kolejny ser żółty, planujemy jego pożarcie na święta, a w naszych głowach wielkie serowe plany na przyszłość.


Wciąż też budujemy ganek. Nie dziwcie się, że idzie to wolno, ale w tygodniu nie mamy czasu, bo praca zaprząta nam głowę i wracamy późni, a w weekendy trzeba trochę odpocząć, zająć się zwierzyńcem, czasem poimprezować, a wtedy już raczej budowa na drugi dzień odchodzi w niepamięć i wtedy na ganek nie zostaje wiele czasu. Oprócz ganku mamy przecież też do zgrabienia sad, do przerobienia warzywa z ogródka i przekopanie warzywnika i nawiezienie go przed zimą, nie mówiąc już o praniu, sprzątaniu, czy ugotowaniu obiadu (to ostatnie to akurat moja ulubiona czynność :). Ostatnio było też zabezpieczanie stodoły, sprzątanie pomieszczeń gospodarczych i piwnicy. Tak jakoś ganek odsuwa się na dalszy plan. W ten jednak weekend planujemy już przygotować trochę cegieł, żeby w przyszłym tygodniu móc murować. Pochwalę się jeszcze naszym nowym mebelkiem w domu – szafą na wszystko. Mój blog nie ma na celu pokazywanie zakupionych przedmiotów – durnostojek, czy mebli. Takich blogów jest już i tak za dużo. Ta szafa ma jednak wyjątkowe znaczenie, bo zrobił ją dla nas mój tata. Zaznaczę jeszcze, że to pierwsza szafa, którą zrobił i że nie jest po kursach stolarskich. Po prostu zawziął się i zrobił. Szafa nie ma jeszcze uchwytów, zmieni też pewnie kolor, ale i tak jesteśmy nią zachwyceni!


Wróćmy jednak do imprez. W jeden weekend odwiedziliśmy mojego brata, a potem niechcący spotkałam się z bratem w przychodni u lekarza z takim samym przeziębieniem. Kiedy do nas przyszedł Skrzat, bo nie można powiedzieć, że go znaleźliśmy, bo przecież znalazł się sam, to i mój brat znalazł kota, ta historia była jednak dużo bardziej dramatyczna. Szymon - mój brat jechał do Stębarka, do muzeum w którym pracuje. Droga na Olsztynek jest bardzo ruchliwa i zawsze leży tam pełno martwych zwierząt. Tym razem też przejechał nad jednym zwierzakiem, kątem oka w lusterku zobaczył, że kotek podniósł głowę. Natychmiast cofnął i wrócił po kotka. Prawdopodobnie ktoś wyrzucił zwierzaka z samochodu na śmierć, ktoś inny go potrącił i nawet się nie zatrzymał. Szymon zapakował maleństwo do samochodu i zamiast do pracy ruszył do Olsztynka do weterynarza, który stwierdził, że kot ma złamaną tylko kość strzałkową i że nic mu nie jest. Mam złe doświadczenia z weterynarzami z małych miasteczek, mój brat na szczęście też pojechał do Olsztyna na prześwietlenie z kociakiem. Kociak nie miał czucia w tylnych łapkach, ale kręgosłup okazał się cały, ma też połamaną miednicę. Noc była decydująca, a mój brat karmił maleństwo strzykawką. Na drugi dzień okazało się, że kociak odzyskuje czucie, próbuje też powoli stawać, chociaż jeszcze się przewraca. Będzie żył, a mój dzielny brat ma drugiego kota, który dostał na imię Fuks, bo naprawdę miał fuksa!
Niedawno odwiedzili nas też nasi cudni sąsiedzi z Czarnego Kierza. Karolina i Czarnokierznik Polesław z bloga Neowieśniak Codzienny z synkiem Wojtkiem. Paweł wraz z zespołem Dobry Diabeł wydał niedawno płytę, którą serdecznie polecam wszystkim miłośnikom dobrych bardów. My wciąż słuchamy jej w samochodzie, podczas naszych powrotów do domu.
Mieliśmy szczęście, bo Paweł zabrał gitarę i dostaliśmy swój mały, prywatny koncert złożony z piosenek, których nikt nie zna. Kilka na szczęście znałam, więc mogłam pośpiewać z Pawłem, a śpiewać uwielbiam, chociaż nie jestem w tym zbyt dobra. Kiedyś się przejmowałam, ale przestałam i śpiewam na całe gardło, a co mi tam!
Ostatnio chodzimy też na spacery z Aniołem i Sabą – sunią sąsiadów z Leśnej Doliny. Psy dogadują się niesamowicie, bo i Saba i Anioł mają problem z niespożytkowaną energią. Wreszcie możemy chodzić po lesie i nie trzymać Anioła na smyczy. Kiedy jest z nami Saba, Anioł pilnuje się nas i jej, bo ona jest znacznie ciekawsza niż każde dzikie zwierze. Dzięki możliwości swobodnego spacerowania po bezdrożach odkryliśmy piękne miejsce, między Studzianką a Orzechowem. Przechodząc przez stary las, mijając liczne stawy, ale wciąż idąc pod górkę doszliśmy do cudownej polany, z której rozciągają się niesamowite widoki. Na pewno rozpoznałam kościół w Orzechowie na bliższym planie, ale mimo mojego dokładnego studiowania mapy nie doszłam do tego, jaką wieś widać już zupełnie na horyzoncie. W każdym razie widoki piękne, a zdjęcia nie oddają w ogóle tej niesamowitej przestrzeni, no ale mimo to zobaczcie sami.



Szykuje się też kolejny wernisaż, zapraszam więc wszystkich, którzy są w pobliżu na wystawę moich prac, której otwarcie odbędzie się 6.11.14 o godzinie 18.00 w Centrum Kultury w Dobrym Mieście, a dokładnie w kamienicy w otwartym latem przepięknym średniowiecznym skansenie. Wernisaż odbędzie się w ramach czwartkowych spotkań ze sztuką, w których brałam już kiedyś udział, tym razem jednak w spotkaniach ze sztuką weźmie udział także moja mama, która podczas wieczoru autorskiego opowie o swoich książkach. Pozdrawiam i Zapraszam!

czwartek, 25 września 2014

Orzeł, czy nie orzeł?

Pisałam ostatnio o tych wszystkich ludziach, którzy wiedzę o przyrodzie mają znikomą, a tu się okazało, że i ja (choć szczycę się mieszkaniem na wsi i życiem w zgodzie z naturą) muszę się znacznie doszkolić. Moją piętą achillesową są ptaki. Kocham ptaki za ich śpiew, za to, że one mogą latać, a ja nie, za ulotne piękno i za to że postać ptaka ma w sobie ładunek emocjonalny i symboliczny. Potrafię rozróżnić te podstawowe, które zakładają gniazda w naszym otoczeniu i które przylatują zimą do naszego karmnika, a wiosną osiedlają się w budkach. Problem zaczyna się z tymi ptakami, którym nie można przyjrzeć się z bliska, bo zazwyczaj latają bardzo wysoko a i gniazda zakładają w miejscach niewidocznych dla ludzi. Mówię tu o ptakach drapieżnych.
Robiłam ostatnio ulotkę reklamową dla fundacji Albatros, zajmującej się dzikimi ptakami właśnie. Fundacja prowadzi też Ptasią Akademię, czyli bardzo fajne zajęcia edukacyjne dla dzieci, których właśnie dotyczyła moja ulotka i na które chyba sama powinnam się zapisać.Wraz z dwoma miłymi paniami z fundacji przeglądałam zdjęcia ptaków z archiwum Albatrosa, wybierając te nadające się na broszurkę.
- O ten orzeł będzie się nadawał – zawołałam zadowolona.
- To nie orzeł to myszołów. - Roześmiałam się z własnej niewiedzy i kontynuowałyśmy oglądanie zdjęć. Przeleciałyśmy trochę fotografii wróbli, bocianów, czapli, sów i nagle znów:
- Ten orzeł jest idealny!
- To nie orzeł to trzmielojad. - Słyszeliście kiedyś o trzmielojadzie? Pewnie tak, ja niestety pierwszy raz. Wypatrzyłam jeszcze kilka orłów które okazały się sokołem, gadożerem, krogulcem i jastrzębiem. No cóż... Jak się okazało dla mnie każdy ptak z zakręconym dziobem i pazurami to ORZEŁ, na szczęście były tam tylko polskie ptaki nie strzeliłam więc gafy nazywając papugi orłem, a pod koniec nawet udało mi się trafić:
- Ten orzeł jest ładny - powiedziałam już trochę z przekory i z niepewnym uśmiechem na twarzy.
- Tak to jest orzeł! - Usłyszałam wreszcie.

czwartek, 18 września 2014

o jesieni i sklepach wiejskich przemyśleń kilka


Z przykrością, ale nie mogę powiedzieć, że jeszcze jest lato. Nastała jesień, chociaż wyjątkowo piękna, słoneczna i jednak wciąż bardzo letnia. W niedzielę żurawie pożegnały nas głośno przelatując nad naszym domem. Popatrzyliśmy na nie tylko tęsknym wzrokiem, życząc im powodzenia podczas dalekiej drogi i do zobaczenia wczesną wiosną! Rykowiska pełną parą, aż strach spacerować z psem rano i wieczorem. Wciąż widzimy gdzieś naszych rogatych znajomych, którzy swoim barytonem próbują nas i siebie nawzajem przestraszyć. W naszym przypadku się im to udaje, bowiem w tym szczególnym dla nich czasie zwykła płochliwość odchodzi na drugi plan i daje miejsce nieograniczonej odwadze, lepiej więc obserwować je z daleka, albo najlepiej zza okna. Nie udało mi się jeszcze w tym roku sfotografować żadnego rogacza, tak jak w tamtym roku, kiedy to Pan Właściciel Domu w swojej "Rozmowie z Królem Lasu" przywołał wielkiego byka przed nasze okno, ale rykowiska jeszcze trochę potrwają więc mam nadzieję za niedługo pochwalić się tegorocznym zdjęciem jelenia na rykowisku.
Dni są bardzo ciepłe, ale wieczory i poranki uderzają chłodem, który wraz mgłami przeszywa ciało. Niesamowite jest uczucie kiedy wieczorem wychodzi się z leśnego zagajnika na rozległą łąkę. Między drzewami powietrze jest ciężkie i jeszcze nagrzane po słonecznym dniu, czasem tylko krok dalej temperatura niższa jest o kilka stopni i ma się wrażenie jakby jakiś chłód, który pojawia się nie wiadomo skąd ogarniał powoli całą przestrzeń i małą postać człowieka w tej wielkiej, pustej i chłodnej dolinie. Można się poczuć trochę tak jak postaci na obrazach Caspara Davida Friedricha, takie małe punkty – ludzie w nieograniczonej, otwartej przestrzeni.


To my jesteśmy w tym świecie gośćmi, chociaż pewnie wielu z nas chciałoby uważać inaczej. Nawiązuję tu do kilku dziwnych spraw, które ostatnio mnie zaskoczyły – między innymi turysta w Tatrach piszący skargę do władz Parku Narodowego, bo złe niedźwiedzie chodzą i jak tak może być, bo on się boi, a także Turysta z Bieszczad informujący park, o porykiwaniu dwóch niedźwiedzi. Na bieszczadzkiego turystę także padł blady strach. Pierwszy turysta charakteryzował się brakiem szacunku do przyrody, na której teren wkroczył, drugi natomiast kompletną niewiedzą na temat lasu i świata zwierząt, bowiem porykujące niedźwiedzie okazały się właśnie jeleniami podczas rykowisk. Myślę, że fajnie byłoby wybierając się w Bieszczady, albo nawet do podmiejskiego lasu dowiedzieć się trochę o faunie i florze i np. o tym jakie dźwięki wydają jelenie w okresie godowym.


Słoneczne wolne dni staramy się poświęcać na pracę przy budowie ganku, jednak po pierwsze, to pierwsza konstrukcja jaką Pan Właściciel Domu buduje sam, jest to metoda prób i błędów, więc idzie dość wolno, a po drugie chyba ze względu na słoneczną pogodę wciąż mamy gości, w związku z tym prace opóźniają się znacznie. W ten weekend jednak ustalone już jest, że w domu nas nie ma, bo jesteśmy na podwórku i zajmujemy się gankiem i ogrodem, a weekend mamy długi, bo zaczynamy go już we czwartek, czyli dziś wieczorem, a kończymy w poniedziałkowy wieczór. Szkoda w taką pogodę siedzieć w choćby najfajniejszej pracy w mieście, zamiast tego lepiej popracować na powietrzu, pospacerować z psami, popalić ognisko i poczuć trochę naszego wiejskiego folkloru np. w wiejskim sklepie. Pod sklepem jak to zwykle bywa stoi grupka panów, kiedy jest zimniej stoją w środku, ale na razie pogoda na ławeczkowanie dopisuje. Wchodzimy rano do sklepu, a tu przed nami wchodzi jeden dobrze nam z widzenia znany pan. Pan Milczący bez słowa podszedł do mojego męża i podał mu rękę (kultura musi być!), bez słowa podszedł też do ekspedientki i położył na ladzie kilka monet, a Pani ekspedientka bez słowa wyjęła mu kilka piw, dobrze wiedząc na jaki zakup przeznaczone są monety. Inna historia – zasłyszana w okolicy. Kupowaliście kiedyś znicze w wiejskim sklepie? Uważajcie, bo można się nieźle pomylić. Do sklepu wchodzi Pan i zachrypniętym głosem mówi: "Dwa znicze" – Pani bez żadnych pytań wyjmuje dwa tanie wina. Wino w kapeluszu? - to wino z kubeczkiem nałożonym na nakrętkę – taki folklor tylko w wiejskich i osiedlowych sklepach!
Ostatnio miałam okazję brać też udział w bardzo doniosłym wydarzeniu – 65 rocznicy ślubu dziadków mojego męża. Dziadkowie dostali medale od prezydenta i podziękowania od prezydenta Olsztyna. Co mogli dostać od nas? Ludzie w tym wieku nie cieszą się już tak z prezentów, dlatego postanowiłam zrobić coś od siebie i namalowałam dziadkom portret. Chyba się spodobał.


Na koniec jeszcze słówko o mojej wystawie – trzeba się troszkę chwalić. Powiem tak: wyszło bardzo fajnie. Prace na strychu, wśród starych belek prezentowały się tak jak powinny, a ja dawno, albo nie wiem czy kiedykolwiek w życiu usłyszałam tyle komplementów. Wystawę otwierał fotograf, którego bardzo cenię, a na wernisaż przyszło wielu znajomych i przyjaciół. Dostałam pełno kwiatów i w ogóle było cudnie, a spora ilość prac jest już zarezerwowana dla chętnych kupujących. Wystawa potrwa jeszcze do pierwszego października, a następna już w listopadzie w Dobrym Mieście. Dla zainteresowanych wstawiam link do filmiku z wernisażu. Link niestety nie jest aktywny, bo mój blogger nie chce wstawiać aktywnych linków, trzeba go więc skopiować.

http://www.olsztyn24.com/chilli_tv/4520-wernisaz-wystawy-rozbiorka-stodoly-natalii-tejs.html




Pozdrawiam wszystkich serdecznie!