poniedziałek, 30 września 2013

jesiennie

Jesiennie się zrobiło do granic możliwości. Przez kilka dni dom wyziębił się tak bardzo, że było w nim około dziesięciu stopni. Ratowałam się herbatami i ubiorem na cebulkę. Dzisiaj spałam z krótkim rękawkiem. Kominek ma już swój kształt i trwa obudowywanie kaflami. Wreszcie można było rozpalić. Nie od razu rozgrzały się nasze zimne, grube mury. Teraz ciepło dmucha rurami i w całym domu jest sucho i przyjemnie, czuć zapach drewna. U sąsiadów w ogródku znalazłam kolejną piękną koronę pieca. Nie wykorzystam jej już do naszego kominka, bo co za dużo to nie zdrowo, ale na pewno przyda się jako dekor gdzieś w domu, choćby w przyszłości. Rykowiska powoli się kończą, ale za to nasz kolega byk zajadał ostatnio gruszki z naszego sadu. Owoce pograbione są na kupki, a w powietrzu unosi się zapach wina, który chyba pasuje jeleniowi. Widziałam go też biegnącego po łące, a Pan Właściciel Domu spotyka go niemal codziennie na spacerach z Aniołem. Ucieszyła nas również wiadomość, że w Studziance mieszka siedem, może osiem takich byków, nie można do nich strzelać, bo to bardzo zdrowe samce rozpłodowe, dające dobre potomstwo. Trwają też sejmiki żurawi. Od kilku dni ptaki zbierają się na łąkach, ustawiają w klucze i szykują do odlotu. Kiedy tylko jelenie ucichły, to poranne krzyki żurawi wyrywają nas ze snu. Nie myślcie sobie, wcale się nie skarżę. To miłe dźwięki i na pewno milsze niż np. kasłanie sąsiada z drugiego piętra, czy studencka impreza obok. Podczas ostatniego spaceru z Aniołem, pies pobiegł swoimi drogami do lasu, a my zajechaliśmy, do mieszkających w lesie sąsiadów (tych u których w krzakach leży pełno starych kafli i chociaż bardzo zniszczonych, to sukcesywnie je wynoszę). Piotrek pracował na zewnątrz, a przy nim biegała mała Saba. Podbiegła do mnie z wielką radością i zaczęła podgryzać ząbkami, cienkimi jak igiełki. W najlepsze grzebaliśmy w stosie kafli, kiedy nagle zesztywnieliśmy. Nasz Anioł stał obok i obwąchiwał kilka razy mniejszą od niego Sabę. Wcześniej psy widziały się tylko przez szybę samochodu i raczej nie były nastawione do siebie pozytywnie, Saba chciała zjeść Anioła i na odwrót. Tym razem mała położyła się na plecach i dzielnie znosiła wszędobylski, anielski nos. Nagle zerwała się gwałtownie, skoczyła, na zdziwionego Aniołka i zaczęła uciekać. Nasz pies ruszył w pogoń, żeby za chwilę uciekać przed Sabą. Potem psy skakały na siebie, zaczepiały się łapkami, lizały po pyszczkach i wspólnie piły wodę ze strumienia. To chyba początek prawdziwej psiej przyjaźni. Mała nieźle zmęczyła naszego pupila i pod koniec Anioł tylko spacerował, za wiecznie żywym szczeniakiem. Po powrocie do domu spał jak zabity. Jeszcze jedna nowość. Od jakiegoś czasu w domu, nocą słychać było dziwne dźwięki. Stuki, puki, niby wiatr, niby jakieś kroki. Pogodziłam się już z myślą, o mieszkającym z nami duchu, myśl ta nawet trochę mnie cieszyła. W końcu to stary dom i kto wie, może jacyś jego dawni mieszkańcy postanowili się nie wyprowadzać? Sytuacja jednak rozwiązała się dość szybko. Mamy współlokatora i to całkiem żywego. Kiedy Pan Właściciel Domu, wraz z Jarkiem – budowniczym kominka weszli na strych po jakieś rury i zapalili światło, wiszący głową w dół, włochaty stwór zerwał się i postanowił polatać, udając że jest straszniejszy, niż goście w jego skromnych progach. Panowie szybko wycofali się z poddasza, dając nietoperzowi spokój. Niech sobie tam spokojnie przezimuje, w tym roku na pewno nie będziemy robić remontu. Na koniec jeszcze Atos - Miejski Pies, który udaje, że jest słodki i nasze szczęście - Anioł, gryzący w trawie kostkę.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i lecę (a właściwie kuśtykam) napić się herbaty ze studziankowym, wielokwiatowym miodem od Pana sklepikarza (zaopatrzyliśmy się już w dwa litry na zimę) i naszą przydomową pigwą. Pijąc herbatkę muszę pokroić czerwoną i białą kapustę z naszego ogródka.

piątek, 27 września 2013

Dziwny gość

Zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka z Irlandii, z informacją, że na drugi dzień do mnie przyjedzie. Ucieszyłam się niezwykle, bo ostatni raz widziałyśmy się w czerwcu, przy okazji Nocy Sobótkowej. W dzień przyjazdu zapytała, czy mogłaby przyjechać z przyjacielem, który jest bardzo spokojnym chłopakiem. Przyjaciele Kamilki są naszymi przyjaciółmi, więc starając się realizować naszą ideę domu otwartego zaprosiliśmy ich oboje, uprzedzając tylko, że w domu jest remont i dużo kurzu. Upiekłam bułeczki drożdżowe ze śliwkami, zrobiłam kopytka, a do nich pulpeciki zapiekane w sosie ze świeżych pomidorów, cebuli i cukini, z czosnkiem i ziołami, na wierzch posypałam serem naszej produkcji. Goście postanowili przyjechać autobusem do Frączek i pójść piechotą do Studzianki, gdzie już na wjeździe pod naszą górę zgarnął ich Pan Właściciel Domu. Oprócz biesiadowania i wspominania mieliśmy też za zadanie nagrać krótki filmik z naszym udziałem, o którego celu napiszę jeśli się powiedzie. My graliśmy główne role, a Kamila była operatorem kamery. Kolega Kamilki był bardzo nieśmiały i prawie się nie odzywał. Zapytał za to, czy może sobie pograć na komputerze... Nie chciał brać udziału w naszej zabawie. Nagle po kilku piwach i szklance wina jego usta otworzyły się i przemówił. Okazało się, że wszystko wie i to na każdy temat. Mógł nas doszkolić nie tylko z produkcji sera (który podczas imprezy właśnie powstawał), ale także z produkcji piwa, robienia weków, komputera, tańca itd. Dowiedzieliśmy się np. że słoików, przed wsadzeniem do nich jesiennych pyszności wcale nie trzeba myć, nie mówiąc już o „niepotrzebie” wyparzania. Następnym etapem naszego kolegi było uporczywe głaskanie zwierząt, które się go bały i uciekały przed nim. Miejski Pies, który uwielbia wszystkich gości, kulił się u moich stóp, chowając się przed nachalnym gościem. Wcale się mu nie dziwię, bo gość najpierw stwierdził, że nienawidzi psów. Na tapetę poszła też Wiedźma, uchylała się od jego ręki i prychała. Chłopak nie mógł zrozumieć jak to jest, że kot nie chce jego gwałtownych umizgów. Stwierdził, że mu smutno i czuje się zraniony. Powtarzał też, że przecież nic jej nie zrobi, bo tak kocha koty. - Ona nie wie, że nic jej nie zrobisz – powiedziałam kategorycznie. Próbował jeszcze kilka razy, na zmianę z obrażaniem się. Kolejną próbą zwrócenia na siebie uwagi było przekonywanie mnie, że Kamila i mój mąż mają romans. – To nie wymaga szerszego komentarza, było żenujące. Najbardziej jednak przegiął, kiedy stwierdził, że Sebastian ukradł mu piwo i ukrył je w naszej sypialni. Był tak zdesperowany, że chciał iść i je znaleźć, żeby nam to udowodnić. Biedna Kamila była zawstydzona jego zachowaniem, a on twardo brnął w swoje urojenia twierdząc, że jak się okaże, ze butelka po jego piwie stoi gdzieś przy stole to idzie na piechotę do Olsztyna. Butelka stała. Nie pozwoliliśmy jednak po nocy wybrać się nigdzie chłopakowi, uciszaliśmy go za to co chwilę, bo wydzierał się niemiłosiernie. Po raz kolejny się obraził, twierdząc że nie musi nic mówić, bo nie ma zamiaru mówić cicho, ponieważ tego nie lubi. Nie przejęliśmy się zupełnie. Film zmontowaliśmy i poszliśmy spać. Z pierwszego snu wyrwały nas hałasy. Sebastian poszedł zwrócić uwagę koledze, który postanowił w nocy zapalić i idąc na zewnątrz mocno obijał się o ściany i trzaskał drzwiami. Potem poszła Kamila. Chwila ciszy i znów trzaśnięcie drzwiami wejściowymi. Nie chciało się nikomu wstawać, jednak gdy zorientowaliśmy się, że kolega nie wraca, Kamilka i Pan Właściciel Domu poszli sprawdzić, co się dzieje. Sebastian przebiegł wokół domu, lunął straszny deszcz. Kolega obraził się na dobre i postanowił ruszyć w samotną, nocną podróż do Olsztyna. Zastanawialiśmy się tylko, czy przy takim braku zrównoważenia nie pójdzie gdzieś do lasu na bliskie spotkanie z rogatym Królem Lasu. Nad ranem napisał Kamili smsa, że ktoś po niego przyjechał, jest w Olsztynie i jedzie do domu (pod Białystok). Mamy teraz nauczkę, że owszem dom otwarty jest sprawą świetną, ale niestety nie otwieramy go dla każdego.

wtorek, 24 września 2013

Ostatnie dni na Wonnym Wzgórzu mijają dość pracowicie. Czuje się już całkiem dobrze (na szczęście, bo zamierzam niedługo wrócić do pracy), dlatego też mogę działać. Trzeba zająć się naszymi tegorocznymi plonami. Nie robię słoików, bo wymaga to długiego stania, a stać jeszcze nie mogę, ale za to kroję i ciacham i mrożę. Przygotowuję gotowe mieszanki warzyw: na rosół i jako baza do każdej zupy, zupę jarzynową, warzywa na patelnię. Nasza ogromna zamrażarka, stojąca w piwnicy pęka już w szwach, a do pokrojenia została jeszcze wielka dynia. Sporo warzyw zostało też jeszcze w ziemi. Część dyni na pewno od razu pójdzie do zupy mlecznej, którą uwielbiam, większość jednak zostanie zamrożona i wykorzystana za jakiś czas. Mamy też w tym roku zatrzęsienie malin. Robiłam już kilka razy tarty malinowe, a ostatnim razem dla odmiany postanowiłam zrobić drożdżówki z malinami. Kiedy się je rozłamywało na pół, to ze środka wypływały pachnące, lekko kwaskowate malinki. Pyszne były. Troszkę się ratuje wypiekami i pracą w kuchni, bo w domu bałagan i chłód, a kiedy w domu pachnie ciastem, to od razu robi się cieplej na sercu. Trwa budowa kominka. Kominek wymarzyłam sobie stylizowany na piec kaflowy. Wkład już mamy, bo stał już podłączony, kiedy kupiliśmy ponad dwa lata temu nasz dom. Stał jednak na dwóch brzydkich słupkach z cegły i bardzo krzywo, a z wkładu sterczała okropna rura (która niestety dalej będzie lekko widoczna, bo tak źle jest wszystko zorganizowane). Nie było też rozprowadzenia ciepła, bo poprzedni właściciele mieli je tak zrobione, że nie działało i rozebrali twierdząc, że rozprowadzenia to zło. Nasz kominek będzie również stał na podmurówce z cegły, jednak znacznie większej i z uroczym łukiem pod kominkiem (który już jest!). Obudowany będzie białymi kaflami, a na jego szczycie będzie stara korona z pieca, którą sztukujemy (wraz z Jarkiem – naszym sąsiadem - fachowcem) z połamanych fragmentów, które wyciągnęłam z krzaków u Kasi i Piotra z Leśnej Doliny. Tu odzywa się moja miłość do staroci i do tradycji danych miejsc. Można kupić nową koronę, albo zamówić na allegro starą, ale w lepszym stanie niż te moje połamane kafle. Nowa odpada, bo chcę mieć coś wyjątkowego, co ma swoją historię, a ta korona jest wyjątkowa, bo jest znaleziona w domu niedaleko nas. Prawdopodobnie więc i w naszym domu na piecach kiedyś mogła być właśnie taka korona i dlatego też nie chcę innej. Może nasz piec nie będzie wyglądał idealnie, ale będzie miał duszę. Na pewno po zakończeniu prac pokażę ich przebieg i efekty, jednak na pewno jeszcze trochę to potrwa, bo Jarek i czasem również jego brat Darek pracują u nas głównie po południu. Zabawnie z nimi jest. Gaduły i żartownisie. Darek mówi do Jarka „Ten Młodszy”, a Jarek do Darka „Ten chudszy” – mimo że jest wręcz przeciwnie. Miejski Pies, który chętnie pójdzie z każdą obcą osobą i wcale nie będzie się oglądał na swoich opiekunów zapałał do nich wielką miłością, a oni? Jarek nazwał go Teodor, a Darek Herman. Miejskiemu Psu, który przy okazji posiada nieszczególnie oryginalne imię Atos, zmiana imienia na tak dostojne w ogóle nie przeszkadza i cieszy się do nich, jak do najlepszych wujków. Jarek i Darek zrozumieli już moją miłość do staroci i budując podstawę z cegieł, wybierali z naszych cegieł rozbiórkowych te starsze i te bardziej powykrzywiane. Przynieśli mi też stare żeliwne drzwiczki, które znaleźli na jednej z budów. Drzwiczki umieścimy na kominie, zamiast brzydkich srebrnych, które były tam do tej pory. Tak zwana „wyczystka” (drzwiczki) pokryte były grubaśną warstwą farby olejnej i starego wapna. Wzięłam dłutko i delikatnie zaczęłam je ostukiwać. Pojawiła się warstwa zielonkawej farby. Stukałam dalej i... Zaczął wyłaniać się wzorek. Oczyściłam dokładnie całe drzwiczki i okazało się, ze to bardzo ładne przedwojenne i dobrze zachowane drzwiczki. Woluty na nich przypominają odrobinę woluty na koronie naszego przyszłego pieca. Wszystko więc dopasowuje się idealnie.
Na drugim zdjęciu są drugie drzwiczki, które przynieśli, po zerwaniu pierwszej warstwy. Te oczyszczone wyglądały tak samo, ale zabrałam się szybko do pracy i nie pomyślałam o zrobieniu zdjęć przed. Na pierwszym zdjęciu widać jak powoli wyłaniał się wzorek (blogger jak zwykle robi problemy z ustawieniem zdjęć w odpowiedniej kolejności i z ich dodawaniem), dalej już prawie oczyszczone drzwiczki. Uwielbiam takie przedmioty! Tyle na dzisiaj. Pozdrawiam ciepło i lecę znów zająć się kuchnią.

poniedziałek, 16 września 2013

Słodkie wolne dni i rozmowa z Królem Lasu.

Uwielbiam weekendy, kiedy Pan Właściciel Domu jest w domu i spędzamy razem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mimo, że często mamy sporo pracy, bo przecież przy domu wciąż trzeba coś robić, to dni te są bardzo leniwe. Nigdzie nie musimy się spieszyć, a jak czegoś nie zdążymy to robimy to w następnym tygodniu. Zazwyczaj oczywiście nie realizujemy nawet połowy naszych planów. Jeździmy za to razem na spacery z psem, robimy sery, gotujemy obiady, jemy kolację w łóżku. Jest cudnie. W tym tygodniu też wiele nie zrobiliśmy. Nie przesadziliśmy drzewka, nie pokroiliśmy papryki, której czas już się kończy i nie zrobiliśmy kilku jeszcze rzeczy, ale co tam! Byliśmy za to, co prawda w strugach deszczu, ale byliśmy na imprezie „dziedzictwo kulinarne” we Frączkach, gdzie wystawiało się dziesięć wsi z gminy Dywity. Mimo pogody, z której powodu nie robiłam zdjęć była to przednia impreza. Cudne stoiska na których można było kupić rozmaite specjały, wędliny, przetwory, świeżo smażone naleśniki i placki, mnóstwo ciast, kiszki ziemniaczane, kotlety z kaszy, ryby i wiele innych cudnych rzeczy. Każdy „stragan” był pięknie przystrojony, a konkretne wsie zbierały pieniążki na cele społeczne. Napatrzyliśmy się na serwety i serwetki, stare meble - te ludowe i bardziej mieszczańskie, na wspaniałe świeże warzywa czy kwiaty, tworzące dekorację stoisk. Moją uwagę zwróciła piękna stara kuchnia emaliowana, taka jaka mi się kiedyś marzy w mojej kuchni. Na imprezie zabrakło nam serów i miodów, na które po cichu liczyliśmy. Miałam nadzieję popróbować nowych serowych smaków i być może poradzić się co do receptur, czyli po prosty trochę się doszkolić. Chcieliśmy też kupić miód od pana sklepikarza, który ma małą pasiekę, ale nie zdążyliśmy do sklepu (jest otwarty do 11.00), miałam więc nadzieję zaopatrzyć się w miód na zimę na którymś ze stoisk. Niestety. Za to „stety” szczególnie w ten deszczowy, chłodny dzień trafiliśmy pod daszek stoiska z Różnowa, gdzie przemiły pan z „Wrzosowego Wzgórza” oferował pyszne, mocne i rozgrzewające nalewki. Spróbowałam tej na pigwie i malinówki, Pan Właściciel Domu za to wypił odrobinę krupniku i śliwkówki. „Producent” z pasją opowiedział nam o produkcji nalewek i win, a wybór trunków przyprawiał o zawrót głowy, jeszcze przed ich spróbowaniem. Kupiliśmy jeszcze coś słodkiego na stoisku z Frączek (lepiej dać zarobić tym najbliżej nas, stoiska ze Studzianki niestety być nie mogło, bo chociaż dwa kilometry od Frączek, to już gmina Jeziorany) i ze względu na pogodę nie doczekaliśmy na kolejne atrakcje. Ziemia robiła się błotnista, bałam się, że znów „zaliczę glebę”, tłum gęstniał, a grupa przebranych w kolorowe peruki chłopców udawała, że kopie w moje kule, co wydawało im się niezwykle zabawne. Pojechaliśmy do domu. Czekał nas spacer z psem i przygotowanie późnego obiadu. Niedziela upłynęła bardzo leniwie. Wpadł do nas sąsiad, który mamy nadzieję zrobi nam rozprowadzenie i obuduje kominek, tak jak sobie wymarzyłam, czyli kaflami. Pod wieczór zabraliśmy się za robienie kolejnej partii serów. Niedziela choć wilgotna była ładna i od czasu do czasu nawet prześwitywało słońce. Lekka mgła unosiła się nad łąką, a przez uchylone okno dochodziły przeraźliwe dźwięki trwających rykowisk. Nagle niskie nawoływanie wydało nam się bardzo bliskie, jakby dochodziło dosłownie zza krzaków. Pan Właściciel Domu wystawił głowę przez okno i zaczął naśladować dźwięk, który natychmiast mu odpowiedział. Staliśmy tak chwilę i nagle: jest! Sam król studziankowych lasów przybył nam na spotkanie. Stał patrząc na nas i wydając swoje ryczące dźwięki. Patrzyliśmy jak wryci. Pomyślałam sobie, że możliwość obserwowania Jego Wysokości jest nagrodą za to, że on i jego szanowni poddani mogli częstować się do woli burakami i kapustą z naszego ogródka, tak że właściwie nic nam nie zostało. Pan Właściciel Domu znów poczuł zew natury prawdziwego samca i wydał z siebie dźwięk rogacza (nie wiem czemu tak go do tych rogów ciągnie, ale muszę to przemyśleć), Król nieco zdziwiony odpowiedział. Tak chwilę trwała ta rozmowa. O czym mówili, tylko oni wiedzą. Jeleń powoli, pełen majestatu, bez strachu, świadomy swojej siły i mocy odszedł. W nocy jednak znów pojawiły się bardzo blisko i mimo szczelnych, drewnianych okien słychać było ich jęki tak głośno, że myślę, że mogły być nawet w naszym sadzie.
Pozdrawiam serdecznie!

niedziela, 15 września 2013

Piątek trzynastego

Po ostatniej wizycie u lekarza, zostałam poinformowana że powinnam pojawić się za miesiąc. Zadzwoniłam i umówiłam i siebie i moją mamę (mama nie leczy się już w Iławie, bo po prostu strach). - Nie ma żadnego problemu – powiedziała przemiła dyspozytorka – trzynasty września, pasuje pani? - Oczywiście, że pasuje. - Ale to jest piątek, na pewno może być ta data? dużo ludzi rezygnuje... - Oczywiście, że może być. Nie jestem przesądna. Nadszedł dzień wizyty lekarskiej. Żeby Pan Właściciel Domu nie musiał brać wolnego w pracy, umówiłam się z rodzicami, że jadąc do Olsztyna przyjadą po mnie i pojedziemy na wizytę razem, zawieść mieliśmy też Panią Miejskiego Psa do cotygodniowego fryzjera. Zadzwonił telefon. - Natalia, jest problem, nie przejedziemy, jest rozkopana droga! – w Studziance kładą wodociąg, jakieś dwa tygodnie temu informowali, że przez kilka godzin droga będzie nieczynna, ale miało to być w już dawno temu i to w poniedziałek. No, nie... Przecież nie mogła przepaść mi wizyta lekarska. Zadzwoniłam do gminy. Kiedy dość nerwowo wyraziłam swoje racje, dostałam numer do prezesa firmy kładącej wodociąg w naszej wsi. Na szczęście odebrał. Przedstawiłam się i grzecznie powiedziałam o co chodzi. W między czasie rodzice zadzwonili z informacją, że panowie robotnicy powiedzieli, że droga nie zostanie zbyt szybko otwarta. - Proszę Pani, jak pani ma takie problemy to my możemy nie robić wody w Studziance.- chyba ten pan sobie żartuje, tu już naprawdę się wściekłam. - Proszę Pana, ja nie powiedziałam, żeby Pańska firma nie kładła tych rur, ale oczekuję informacji, kiedy takie wykopy będą się odbywać, teraz mam złamaną nogę, a za pół godziny mam być u lekarza w Olsztynie, na wizycie, na którą jestem umówiona od miesiąca i nie obchodzi mnie jak to zrobicie, zasypiecie wykop, czy przyjedziecie po mnie traktorem i mnie dowieziecie do samochodu, który czeka na mnie po drugiej stornie, ale to ma być zrobione, bo inaczej naprawdę zrobię aferę. - Proszę jeszcze raz powiedzieć jak mogę pani pomóc – głos prezesa się zmienił. - Proszę zadzwonić do pracowników i poprosić ich żeby jakoś to załatwili, bo ja nie przejdę piechotą o kulach kilku kilometrów. - Oddzwonię do pani. – zadzwoniłam szybko do Piotra z Leśnej Doliny mieszkającego z tej samej strony wsi co my. Mógłby mnie dowieźć do wykopu, a potem niech mnie nawet przez niego przeniosą. Piotrek wychodził już z domu, kiedy dostałam telefon od rodziców, że już jadą. Za chwilę zadzwonił też prezes i szef robotników z przeprosinami. Grzecznie podziękowałam za pomoc. Jak się chce to można, prawda? Z mocnym spóźnieniem ruszyliśmy do lekarza, zjeżdżając z górki, nagle Pani Miejskiego Psa zawołała: - Zatrzymajcie się, zapomniałam portfela. - Nie mamy czasu, pożyczymy ci pieniądze. – Zgodziła się i ruszyliśmy. - Jednak musimy się zatrzymać, zapomniałam dokumentów od ubezpieczalni, a muszę dzisiaj opłacić ubezpieczenie. - Zapłacisz, kiedy indziej spóźnimy się do lekarza. – mimo to pobiegła. No wreszcie znów jechaliśmy. Nie za długo. W Tuławkach kładą asfalt. Droga zamknięta na kilkanaście minut, bo akurat wylewają, a na suchym pasie stoją maszyny. Pan powiedział, że trochę to potrwa. Otworzyłam drzwi. - Bardzo Pana proszę, spóźnimy się do lekarza, może da radę przejechać, przecież stoimy tylko my. – Pan powiedział coś przez krótkofalówkę i pokazał, żebyśmy jechali. Przejeżdżając złożyłam ręce w podziękowaniu i posłałam panu mój najsłodszy uśmiech kulasa. O godzinie wyznaczonej na wizytę wjechaliśmy do miasta, wysadziliśmy Panią Miejskiego Psa i po postojach na wszystkich światłach dojechaliśmy pod przychodnię. Tym razem piątek trzynastego zaskoczył nas pozytywnie. Korytarze były puste, a przede mną był tylko jeden pan z nagłego wypadku. Nikt nie chce umawiać się do lekarza w pechowy dzień. Teraz wszystko poszło jak z płatka, zrobili mi i mamie zdjęcie, powiedzieli, że wszystko w porządku i ruszyłyśmy do kolejnego lekarza (żeby sprawdzić, czy na pewno wszystko dobrze, bo pierwszą diagnozę wystawił ten, który wcześniej nie zauważył, że śruby są źle wkręcone). Kiedy wychodziłyśmy, korytarz zapełniał się i wszyscy jak się okazało byli z nagłych wypadków – piątek trzynastego. W szpitalu miejskim, gdzie, jak powiedział doktor po operacji, mamy dożywotnią gwarancję na nasze nogi byłyśmy za późno. Wszyscy lekarze operowali. Sympatyczne pielęgniarki poznały nas, uśmiechały się i zagadywały co chwilę. Mama dała im swoje książki i podobno ustawiają się w kolejce do ich przeczytania i mają w tym celu zrobiony grafik. Lekarze pojawili się, ale musieli chwilkę odpocząć przed kolejnym zabiegiem. Znaleźli jednak chwilę żeby zerknąć na rentgenowską sesję zdjęciową naszych nóg i potwierdzić, że goi się dobrze. Jeszcze tylko oddać telewizoro-monitor do naprawy i do domu. Wszyscy starzy mieszkańcy Olsztyna, ale drogi się nam pomieszały i na około w końcu dojechaliśmy pod zakład naprawczy, gdzie okazało się, że telewizor działa i nic mu nie jest. U nas jak na złość nie działa. Wyszłam z tatą, który niósł sprzęt i mnie asekurował z zakładu. Padał deszcz. Tata poleciał z telewizorem, a ja postanowiłam być samodzielna i sama zejść ze stromych schodów. BUM! Spadłam. Kule poleciały, a ja wylądowałam schodek niżej (na szczęście nie dziesięć schodków niżej), tyłkiem w kałuży. Resztę stopni pokonałam z asekuracją. Chodzę o kulach już dwa miesiące, a jeszcze się nie przewróciłam, a w ten nieszczęsny piątek akurat musiałam klapnąć i chlapnąć (wodą z kałuży). Dojechaliśmy już spokojnie do domu. Nic się już nie wydarzyło. Chodzić bez kuli i bez buta, którego noszę zamiast gipsu będę mogła dopiero dwudziestego trzeciego października. Liczyłam na to, że trochę wcześniej. To wszystko przez ten piątek trzynastego. Jak tu nie być przesądnym?

wtorek, 10 września 2013

koncert, koncert, koncert jesienny...

Było magicznie i niech żałują Ci, którzy nie dotarli.
Takiej imprezy jeszcze u nas nie było. Nagle na podwórko wjechało kilka zapełnionych ludźmi samochodów, a my z tego tłumu znaliśmy tylko Karolinę i Maćka. Chwila konsternacji i naszej i przyjezdnych, żeby po chwili rozmów stwierdzić, że na pewno się dogadamy i że swojscy ludzie przyjechali. Zaczęły się przygotowania, ustawianie. Zjeżdżali i schodzili się kolejni goście. Samochody nie mieściły się przed domem i trzeba je było przestawiać, a kolejne stały w połowie góry i u jej szczytu. Dobry Anioł Stróż latał między stolikami witając merdaniem ogona gości i licząc na drapane, bo połączone stoły, ustawione pod baldachimem z gałęzi starej gruszy zaczęły uginać się od swojskich potraw. W dole sadu zapłonęło ognisko i wreszcie rozpoczęło się biesiadowanie. Pan Właściciel Domu biegał to do ognia, to do stołu, to do mnie żeby sprawdzić, czy mi czegoś nie potrzeba, ale sąsiedzi i pozostali goście troszkę przejęli inicjatywę i kiedy przesiadałam się w kolejne miejsca, żeby zamienić z każdym kilka słów zaraz ktoś podawał mi kubek i resztę akcesoriów. Zespół próbował, tworząc cudne tło dla rozmów i dyskusji i dając nam przedsmak tego co za chwilę się wydarzy. Kiedy pomarańczowe promienie zachodzącego słońca oświetliły scenę, którą była polanka w naszym starym sadzie, tworząc najpiękniejszą sceniczną oprawę świata, powietrze przecięły dźwięki skrzypiec, gitar, klawiszy... Różnego rodzaju „przeszkadzajki” i ćwierkające na dobranoc ptaki dodawały smaku całości. Zaczął się prawdziwy koncert. Publiczność zasłuchała się w muzykę, która brzmiała tak jakby została specjalnie napisana dla takiej oprawy, dla tego sadu, trawy, gruszek, które co chwilę spadały na stół i nasze głowy, roztrzaskując się o ziemię i opryskując gości sokiem i dla takiej bezkresnej łąki, pachnącej już jesienią. Każdy szum wiatru, każdy dźwięk dochodzący z lasu współgrał w stu procentach i można było mieć wrażenie, że był zaplanowany. W chwili przerwy i Marek z Frączek, namówiony przez Kasię z Leśnej Doliny (i trochę przeze mnie) zagrał i zaśpiewał kilka swoich przebojów ;-), tworząc miłą odskocznię, pośpiewaliśmy więc i my!
Druga część koncertu była już po zmroku. Na stole zapłonęły świeczki w słoikach, a polną scenę oświetlały prześwitujące przez gałęzie gwiazdy i delikatne światło dochodzące z okien naszego domu. Choć czuć już w powietrzu jesień noc była ciepła, a niebo rozgwieżdżone istnie sierpniowo. Krople rosy osiadały się na trawie, stole, kieliszkach, ale ciepła atmosfera, muzyka i brawa, sprawiały, że atmosfera była ciepła, przyjazna, rodzinna (bo i kilka całych rodzin było i rodzice prowodyra imprezy – Maćka też przyjechali). Po oczywistych, bisach (było tak pięknie, że nie mogło ich zabraknąć), muzyka ucichła i było już tylko słychać ryczące w lesie zwierzęta dające nam znać, że zaczęły się rykowiska. Koncert zrobił ogromne wrażenie nie tylko na nas, ale również na naszych sąsiadach, którzy wielokrotnie powtarzali nam, jaka cudowna to była muzyka, jak świetnie panowie grają i jak się cieszą, że mogli uczestniczyć w takim wydarzeniu. W zupełnym mroku na ścianie naszego domu Maciek wyświetlił teledysk zespołu, który nagrał jako swój dyplom magisterski. Teledysk również zrobił wrażenie na gościach, a i na mnie, bo pierwszy raz widziałam go w takich warunkach i na „dużym ekranie”. Tym razem znów rozległy się brawa, a w pewnym momencie usłyszeliśmy głośny i pełen dumy krzyk: „to mój syn!” – w teledysku zagrało między innymi dwóch chłopców ze Studzianki i jeden z Frączek, a ich rodzice pojawili się na widowni. http://www.youtube.com/watch?v=P7IJULkWW5s nie chce mi się film wstawić, więc chociaż sam link, zobaczcie bo warto. Goście powoli zaczęli się żegnać, podwórko zgasło, ucichło i słychać już było tylko żaby i świerszcze. Posiedzieliśmy jeszcze chwile w domu, z moją Małą Sylwią od Starych Mebli i jej Kochanym, przy jednej świeczce, butelce i muzyczce i grzecznie poszliśmy spać. To pierwsza taka poważna impreza od mojego wypadku i noga mocno już dawała się we znaki. Dziękujemy bardzo Maćkowi Łojewskiemu za zorganizowanie takiej cudnej imprezy i za przesłanie zdjęć (Maciek jest autorem zdjęć i teledysku) i zespołowi Fade Out za stworzenie tak fantastycznej atmosfery i w ogóle za to że chcieli zagrać w takich warunkach i dać nam tyle frajdy! Impreza ta dała nam wiele inspiracji do kolejnych działań. Mamy więc głowy pełne pomysłów!
Pozdrawiam wszystkich ciepło!

poniedziałek, 2 września 2013

Nie jest tak, że nie dzieje się nic

Oczywiście leżę w łóżku i hoduję sadełko, tak też mniej więcej minął mi ostatni miesiąc i tak minie następny. Jest brzydka pogoda, może to dziwne, ale trochę mnie ona cieszy. Przykro jest oglądać słoneczne dni przez okno i wiedzieć, że za bardzo nie można z nich skorzystać. Za szybą duje silny wiatr, ptaki pochowały się w budkach i dziuplach naszego starego sadu, co chwile widzę spadające gruszki, słodkie i jędrne, których w tym roku, podobnie jak śliwek jest zatrzęsienie. Krew mnie zalewa, że większość z nich się zmarnuje, nie jestem na siłach, żeby przerobić je na aromatyczne powidła, dżemy czy musy ba, dość dużym wysiłkiem jest ugotowanie obiadu, którego bez pomocy niestety nie dam rady zrobić, bo pozycja siedząca powoduje silny ból w kostce i natychmiastowy obrzęk, nie mówiąc już o staniu. Nie jest jednak tak źle. Leki pomagają, więc staram się umilać życie pieczeniem prostych ciast, głównie tart ze świeżymi owocami, z naszego ogrodu. Mąż ustawia mi fotel przy stole, krzesło pod nogę i podaje wszystkie składniki, a ja ugniatam ciasto i wylepiam nim cudną ceramiczną formę z Bolesławca, którą dostałam od mamy na dwudzieste szóste urodziny. Krem mąż musi przygotować już sam, pod moim czujnym okiem, a najprzyjemniejsza część, czyli ozdabianie jak zawsze pozostaje moim zadaniem. Szukam teraz ciekawych przepisów na ciasta z gruszkami, więc jeśli ktoś takowym dysponuje to poproszę. W słoneczne dni staram się wychodzić na zewnątrz, żeby zobaczyć się z Aniołem. Chociaż na chwilkę wypuścić go w ciągu dnia. Kładzie się wtedy pod moim leżakiem na plecach, a ja głaszczę go po brzuszku, pies czuje że coś jest nie tak i delikatniej się ze mną obchodzi. W weekendy jeżdżę z Panem Właścicielem Domu i Aniołem na dalszy spacer. Oni idą się przejść, a ja siedząc w samochodzie przy otwartych drzwiach wsłuchuję się w bzyczenie lasu i czekam, aż na górce zobaczę psa i będę mogła go zawołać, ciesząc się z jego wariackiego biegu w moją stronę. Ostatnio spróbowaliśmy spaceru na wózku inwalidzkim, drogi jednak u nas nierówne i piaszczyste, kilka razy mało co nie wypadłam z siedziska, zahaczając o kamień. Bardzo mi żal, że nie mogę pracować w ogrodzie, sporo moich sadzeniowych planów odłożyć trzeba na przyszły rok. Mimo aktualnej sytuacji staramy się też utrzymywać kontakty towarzyskie. Zrobiliśmy piżama party w naszej sypialni. To znaczy ja byłam w piżamie, a Sebastian i nasi goście mieli party. Pan Właściciel Domu przy łóżku ustawił mały stolik z talerzykami, przekąskami i napojami. Furorę zrobiły nasze sery, które teraz produkujemy dwa razy w tygodniu. Było bardzo miło, aż w końcu film mi się urwał, bo po prostu zasnęłam, a goście po cichutku poszli spać. Świętowaliśmy też urodziny Piotrka z Leśnej Doliny, który niedługo po moim złamaniu nogi mało co nie obciął sobie kciuka siekierą i ma rękę w gipsie (albo miał, bo chyba dzisiaj mieli mu to ustrojstwo ściągnąć). Na grila w dolinie przyszło sporo mieszkańców naszej wsi i było przesympatycznie. Anioł też był na urodzinach i był zaskakująco grzeczny, najadł się pieczonych smakołyków i został wygłaskany przez wszystkich gości. Potem była akcja o kryptonimie „Lola”, a już teraz „Saba”. Zobaczyłam to maleństwo na tak zwanym „fejsie” i chociaż wciąż staram się pomagać biednym zwierzakiem, to tym razem poczułam, że albo sami ją weźmiemy, albo znajdziemy dom. Sebastian jak ją zobaczył, to poczuł dokładnie to samo. W mojej sytuacji nie jest to najlepszy moment na wzięcie psa. Rozsyłałam jej zdjęcie przez Internet i mmsami. Wtedy zadzwonił z pracy mój kochany mąż, który wpadł na pomysł bardzo prosty i bardzo dobry, który mi nie przyszedł na myśl: „A dzwoniłaś do Kasi i Piotrka?” – no nie dzwoniłam. Jakiś czas temu odeszła ich Pimpka (znajda, której uratowali życie). Zawsze warto spróbować. Namawiałam ich chociaż na dom tymczasowy, żeby mała nie trafiła do schronu, bo znajoma która ją miała ma już swoje trzy psy i nie mogła jej dłużej trzymać. Oddzwonili niedługo potem z informacją, że żaden dom tymczasowy. Biorą psa! Milena z Lolą, która została Sabą przyjechała jeszcze tego samego dnia. Suczka ma około trzech miesięcy, ktoś ją porzucił pod drzwiami rodziców Mileny. Miała różową obróżkę z dzwoneczkiem i bardzo uśmiechnięty, dziecięcy pyszczek. Obszczekała moje kule, dostała łapką od Kotusia – kota Kasi i Piotrka i po odjeździe Mileny, szczęśliwa i bezpieczna zasnęła na ułożonej dla niej kołderce, którą trzeba było przysunąć blisko ludzi, bo kilka metrów dalej spać nie chciała. Teraz Saba, bo takie imię dostała przyzwyczaja się do nowych opiekunów. Na pewno będzie bardzo szczęśliwa. W przyszłą sobotę (7.09.2013) w naszym sadzie odbędzie się koncert zespołu Fade Out i oficjalna premiera ich teledysku, który powstał w naszej wsi i w którym zagrały dzieci z naszej wioski. Gdyby ktoś miał chęć nas tego dnia odwiedzić i posłuchać fajnej muzyki, to serdecznie zapraszamy! Zespół gra muzykę instrumentalną, trochę jazu, trochę słowiańskich klimatów. Teledysk nagrał mój kolega ze studiów, jest to bardzo ciepły i trochę sentymentalny film. Jak zawsze prosimy każdego, kto się skusi o przyniesienie czegoś do jedzenia i picia, dobry humor oraz zabranie ciepłych ubrań i kocyków. Zaznaczam, że nie jest to impreza dla tych którzy nie lubią zwierząt, robaków, natury. Pozdrawiam wszystkich ciepło i bardzo Wam dziękuję za słowa wsparcia pod poprzednim postem, są dla mnie ważne szczególnie teraz kiedy czuję się taka bezsilna, bo nic nie mogę zrobić zupełnie sama i wtedy kiedy chcę. Jestem na etapie rozmów z gazetą i prawnikiem i mam nadzieję, że sprawa nie zostanie zamieciona pod dywan.