czwartek, 24 kwietnia 2014

Gminne spotkanie w Jezioranach

W naszej gminie zaczynają odbywać się cyklicznie spotkania, na których mieszkańcy, wraz z wyznaczonymi do tego osobami tworzyć mają program rewitalizacji gminy na następne lata. Może wreszcie zacznie coś się w tej gminie dziać, pod warunkiem jeszcze, że aktualny burmistrz nie dojdzie znów do władzy (burmistrz obiecał, że podpisze wypracowane studium, ale dopiero po wyborach – haha).
Niestety atmosfera w Jezioranach jest napięta. Są grupy ludzi, którzy chcą coś zrobić, ale niestety nie potrafią się dogadać, dochodzi więc do sytuacji, prowokowanych przez kompletny brak zrozumienia i wyrozumiałości, które nie godne są ludzi o tych samych przecież ideach i ludzi zazwyczaj wykształconych i kulturalnych. Nie podoba mi się to ogromnie. Wiem, że porównanie nie jest dobre, ale w poprzednim systemie politycznym w Polsce, jak trzeba było walczyć o wspólny cel – wolność, to ludzie potrafili zebrać się do kupy i wygrać swoje. Potem już mogli się kłócić (i tak się zresztą stało), a tu w zwykłej sprawie, walce o wspólne dobro jakim jest rozwój gminy (jak i zgoda obu skłóconych grup, że wiatraków być nie może) nie potrafią się dogadać.
Samo spotkanie bardzo mnie cieszy i choć osób było na nim kilka, to mam nadzieję, że były te z jasnymi głowami, które potrafią coś wspólnie stworzyć. Może wiara w to, że się uda nie jest bardzo silna, ale gdybyśmy nie wierzyli, to by nas tam nie było. Może nie wszystko było dopracowane i zaplanowane, ale przecież najważniejsze są chęci i jestem przekonana, że na każdym następnym spotkaniu będzie już lepiej.
Może tylko jedna z pań z gminy, która uważa, że wszystko robi dobrze i to nie jej wina, że nic się nie dzieje musi trochę zmienić myślenie. Zawsze wychodziłam z założenia, że jak się chce to można i to założenie widziałam również u drugiej pani z gminy – tak mocno krytykowanej, a moim zdaniem naprawdę wierzącej że da się coś zrobić mimo wszystko!
Następne spotkanie w czerwcu!


Pozdrawiam ciepło i życzę lepszej atmosfery w Waszych okolicach!

wtorek, 22 kwietnia 2014

w drodze i na spacerze


Jak zawsze na święta ruszyliśmy do moich rodziców nad Jeziorak. Im dalej oddalaliśmy się od domu, tym przyroda zmieniała się coraz bardziej. Na drzewach pojawiała coraz intensywniejsza zielona mgiełka, a pod drzewami ogromne łany kwitnących zawilców. Siemiany przywitały nas słonecznie, wręcz upalnie, a cała rodzina piła kawę na słońcu. Nie mogliśmy w taką pogodę nie pójść na spacer do lasu. Rodzice mieszkają w cudnym otoczeniu. W lesie wokół Siemian znajduje się ponad dwadzieścia jezior, czystych i przejrzystych. Jedno z nich, nad które udaliśmy się spacerkiem tym razem – Jasne, leży w ścisłym rezerwacie, a cała trasa spacerowa oznaczona jest ciekawymi tablicami informacyjnymi. Latem zawsze rośnie tu pełno prawdziwków, w jeziorze niestety nie można się kąpać. Woda w jeziorze ma odczyn kwaśny, nie ma więc w nim prawie wcale roślinności, tylko trochę na płyciznach. Żyje w nim też tylko jeden gatunek ryb i to drapieżnych – okonie, które polują same na siebie. W Jasnym nie można się kąpać, żeby nie zaburzać ekosystemu, ale niedaleko jest podobne jeziorko – Kociołek, już poza rezerwatem, a tylko na terenie parku krajobrazowego i tam już można pływać, a przecież jeszcze w sąsiedztwie jeziorek śródleśnych jest całkiem sporo. Legenda o Jasnym, mówi, że kiedyś w tym miejscu stał klasztor, który został zatopiony i zamieniony w jezioro. Podobno nocą słychać jak pod wodą biją dzwony. Nie szłam dawno tym szlakiem i sporo się zmieniło. Wiele drzew jest wycinanych, ale zakładane są też młode szkółki, sporo też wielkich pni nie wytrzymało wiatru i leżą biedaki zwalone. Dostawiono nowe, ciekawe tablice informacyjne. Niektóre są takie bardziej dla dzieci np. O życiu mrówek, czy tablica informująca o gatunkach dzięciołów i dlaczego dzięcioł nie może dostać wstrząsu mózgu, hehe. Są też i takie, które mnie bardzo zainteresowały. Tym bardziej że stoją tuż przy ciekawych okazach przyrodniczych. W lesie byliśmy dość wcześnie, nie spotkaliśmy żywej duszy, choć cicho nie było. Doszliśmy nad Jasne. Tafla wody była idealnie spokojna. Na chwilę puściliśmy Anioła, który mimo zakazów jednak się wykąpał. Dzikie zwierzęta też korzystają z tego jeziora, więc chyba za bardzo ekosystemu nie zaburzył ;-) Potem poszliśmy kawałek dalej na Piękną Łąkę. To ogromna śródleśna łąka, pastwisko dzikich zwierząt. Nie zdążyłam wyjąć aparatu, bo z samego brzegu łąki stały żurawie, które zerwały się szybko, słysząc nasze kroki. Zauważyliśmy też w okolicach Jasnego dziwne zjawisko. Widziałam kiedyś coś takiego, kiedy jako dziecko byłam z rodzicami na spływie Krutynią. Tam była ogromna Sosna, którą gałęziami obejmował dąb. Były ze sobą zrośnięte i nazwane przez leśników – Zakochaną Parą. Cudny pomnik przyrody. Tutaj znacznie młodsze od tamtych staruszków drzewa, ale również objęte mocno, jakby zakochane w sobie sosny i dęby, a także sosny w towarzystwie Buków. To nie jest przypadek, bo drzewa przechyliły się i niechcący oparły na sobie, one ewidentnie przechylają się specjalnie właśnie w tę stronę. Sebastian mówi, że drzewa się całują, chyba ma rację. Wokół Jasnego też jest piękna trasa spacerowa, ale tym razem nie daliśmy rady, noga w kostce już mocno urosła, trzeba było wracać.

W poniedziałek jechaliśmy do domu i ta zielona mgiełka, która jadąc w pierwszą stronę była zieleńsza im bardziej na południe była już tak samo zielona wszędzie, a białe dywany kwiatów i zakwitające już powoli drzewa rzucały się nam w oczy z każdego kąta. Na polach pełno bocianów i żurawi, zielone wschodzące zboża i powoli zakwitający rzepak, przy wiejskich domkach kwitnące żonkile i tulipany, a nasza wieś tak zielona, że aż niemożliwie. Po drodze lał deszcz, a potem znów zaświeciło słońce i jak przy takiej aurze przyroda ma nie przeć do przodu. Przy domu zaskoczył nas gąszcz roślin, trawy i liści. Nie było nas dwa dni, czy dwa tygodnie?


Powyższe zdjęcia są dla tych, których interesuje jak teraz wygląda nasz Odlotowy ogród ;-)
Po naszej nieobecności lekko zachwaszczony, więc muszę znów zabrać się za pielenie.
A dziś rano rozlane na polach mleko zmusiło mnie do wcześniejszego wyjścia na anielski spacer. Jednak u nas jest najładniej.


Pozdrawiam ciepło!

piątek, 11 kwietnia 2014

Opowiastki z Wonnego Wzgórza

Jechaliśmy sobie dzisiaj rano do pracy trochę wcześniej niż zwykle, jak zawsze mijaliśmy nasze cudne pagórki, drzewa, wsie, skręty w urocze boczne drogi, warmińskie kapliczki i krzyże... Bliżej Olsztyna robi się jednak paskudniej, dom na domu i to każdy inny, kolumienki, wieżyczki, betonowe płoty, elewacje jak i dachy we wszystkich kolorach tęczy. Ruch też staje się większy. Codziennie wyprzedza nas kilku wariatów, którzy myślą, że jak staną na skrzyżowaniu przed nami, to naprawdę mocno przyspieszy się ich przyjazd do celu. Dzisiaj jednak zamiast na wariatów trafialiśmy na samych, jak to mówi Pan Właściciel Domu "panów w czapce z nutrii" i na – to już ja dodaję: panie co lusterka używają do poprawiania ust. Jeździmy bardzo spokojnie, ale dzisiaj przez Olsztyn jechaliśmy w ślimaczym tempie. Pan Właściciel Domu, który chciał być nieco wcześniej w pracy zaczął się powoli denerwować.
- Tak dzisiaj trafiliśmy, bo jedziemy o innej porze niż zwykle – powiedziałam pocieszająco.
- Czyli o tej porze jeżdżą panowie w czapkach z nutrii?
- widocznie tak. Może oni jeżdżą załatwiać wcześniej swoje sprawy, a jak my jeździmy to już ich nie ma. - Pan Właściciel Domu popatrzył na mnie z politowaniem.
- Czyli według ciebie za piętnaście dziewiąta jeżdżą mięczaki, a o dziewiątej już sami twardziele? - w tym momencie zrozumiałam mój nieco durny tok myślenia ;-)

Wieczorem zaczął wydzwaniać do mnie kurier, który miał dla mnie przesyłkę (roślinki!). Twierdził, że jest już niedaleko. Od tego niedaleko minęła ponad godzina i pan kurier zadzwonił, że jest w Radostowie, z którego droga do nas to jakieś pięć kilometrów po wertepach, albo na około, ale wtedy chyba ponad dziesięć kilometrów. Powiedziałam, żeby jechał przez Frączki, bo może mieć problem z dojazdem przez Radostowo (tym bardziej, że nawiedziły nas pierwsze wiosennie burze), a Pan Kurier, że w takim razie on kiedy indziej przyjedzie. Uświadomiłam mu więc, że nie może przyjechać kiedy indziej, bo mi roślinki zdechną. Postanowił więc przyjechać, ale powiedział, żebym mu wytłumaczyła dokładnie drogę. Nie ma problemu mogę tłumaczyć kurierom drogę dojazdową do nas do domu, od napisu "Studzianka", mogę tłumaczyć nawet jak dojechać do nas z Frączek, ale nie jak ma przejechać dziesięć kilometrów! To nie ma map, GPSów? Odpowiedziałam grzecznie Panu, że tak dokładnie wioska po wiosce to ja nie wiem jak dojechać i że musi sobie poradzić. W końcu trafił, ale zakopał się u nas przed domem...
W tym roku zakwiecam sad. Ponieważ powierzchnie do koszenia są bardzo duże, a w niektórych miejscach z ziemi wystają stare korzenie, kamienie i inne nierówności, to działamy tak, aby nie trzeba tam było wjeżdżać kosiarką. Posadziłam już setki konwalii, zawilców, barwinków, przylaszczek, a teraz domówiłam dąbrówkę rozłogową – same tanie roślinki okrywowe, które mogą rosnąć w cieniu. Posadziłam już ich całą masę, a w tej przestrzeni w ogóle ich nie widać. Mam nadzieję, że szybko się porozrastają dając mi piękny dywan listków i kwiatów, których nie trzeba będzie kosić.

Kiedy leżeliśmy już w łóżku usłyszeliśmy najpierw szczekanie psa, a następnie pukanie do drzwi. Pan Właściciel Domu otworzył i jego oczom ukazał się jeden z naszych dwóch nowych sąsiadów. Taki biedny i zmęczony się wydawał. Żona kazała mu na siódmą rano do Warszawy wrócić, a on zakopał się busem, koparka co robić szambo miała też się zakopała i generalnie kiepsko. Pan Właściciel Domu pojechał z nim wyciągać busa. Nasza Vitarka sprawuje się świetnie bo dała sobie radę z takim dużym i ciężkim autkiem w pokaźnym błotku, a sąsiad mógł odwieźć pana operatora koparki, rano miał przyjechać traktor i wyciągnąć wielką koparę. Pan Właściciel Domu przywiózł też sąsiadowi wodę, bo jeszcze biedaki nie mają, a bali się po błotku sami do nas po wodę zajechać. Z sąsiadem rano już nie rozmawialiśmy, ale na siódmą to na pewno go w domu nie było, bo jak szłam rano z psem, to bus jeszcze stał.

Od kilku nocy śpimy bardzo słabo. Myszy za naszym łóżkiem postanowiły chyba zostać u nas już na stałe i nie biorą pod uwagę wyprowadzki na czas wiosny i lata. Chroboczą niemiłosiernie. Do tego jednak już się przyzwyczailiśmy. Gorzej jest z kotami, które nagle zaczęły pojawiać się w pobliżu naszego domu. Mieszkamy na tyle daleko od wsi, że nigdy koty nie zaciągały się aż tu. Teraz przychodzi do nas wielki czarno-biały, bardzo piękny kot. Nie wygląda na bezdomnego, bo sierść ma miękką, puszystą, zadbaną. Kot nie jest mocno strachliwy, któregoś dnia siedział pod naszym oknem, patrzył na mnie i beztrosko się mył. Oczywiście podsypaliśmy mu to i owo, ale nie jest szczególnym głodomorem. Wiedźma za to spanikowała i jak tylko zobaczyła go pod oknem, to rzuciła się na szybę z wielką agresją, budząc nas oczywiście. Kot ma też chyba jakiegoś kolegę, który jeszcze się nie ujawnił. Jednej nocy obudziły nas odgłosy kociej walki, sprawdziliśmy czy nasza kicia jest w domu. Była. Anioł ujadał jak szalony, a koty w najlepsze uprawiały boks przed naszym domem. Potem była już cisza, zwyciężył chyba czarno-biały, bo wciąż pokazuje się nam to w sadzie, to przy oknie. Nie warczy już i nie wykłóca się tak głośno. Myszy też mamy już dosyć, więc wymyśliliśmy na nie bardzo okrutny sposób. Do kontaktu podłączyłam sprzęt, który wydaje ponoć dźwięki nie słyszalne dla ludzi, ale przeszkadzające myszom, w którego tajną moc zupełnie nie wierzyłam, więc tak sobie leżał w szafce. O dziwo myszy ucichły. Może wreszcie postanowią się wynieść. Pan Właściciel Domu znów krzyczy, że je potruje. Kiwam głową, że ma racje, ale i tak mu nie wierzę ;-)

Tyle opowiastek z Wonnego Wzgórza.
Pozdrawiam ciepło!

wtorek, 8 kwietnia 2014

wolne chwile

Znów intensywny weekend! Tym razem z naszych ogrodowych planów nie wiele wynikło. W sobotę dopadło nas zmęczenie, które pozwoliło nam tylko na spacery z psami, zwykłe domowe obowiązki i spanie oczywiście! Rano jednak czekały nas niezłe emocje, czyli "Odlotowy Ogród", którego zwiastun bardzo nam się spodobał. Po spacerze z psem położyliśmy się wygodnie i włączyliśmy telewizor. Byliśmy zachwyceni, bo nasz dom i nasze życie zostało pokazane niczym wiejska, anielska sielanka, a chociaż na codzień mamy sporo problemów, to chyba mimo wszystko ono właśnie takie jest. Patrząc na naszą chatę i nasze wzgórze oczami kamery znów mieliśmy wrażenie, jakbyśmy pierwszy raz widzieli nasz dom, który kochamy już dojrzałą (trzyletnią miłością) i jakbyśmy zakochali się w nim na nowo, jak nastoletnie szczeniaki! Nie obyło się też bez drobnych wpadek, takich jak pojawiająca się w programie postać mojego taty, przedstawionego jako tata Sebastiana i przede wszystkim tego, że mieszkamy na Warmii, a nie na Mazurach, a różnica ta jest dla nas, dla regionu, jego kultury i historii bardzo ważna. Pomyłki jednak przyćmiło słońce, mgła, kwiaty, atmosfera, ludzie i nasz piękny ogród! Jeszcze raz dziękujemy już nie tylko za ogród, ale też za to, że ekipa tak ładnie nas pokazała. Już oficjalnie mogę wstawiać zdjęcia z naszego odlotowego kącika, dlatego jak tylko bardziej się w nim zazieleni, to na pewno zdjęć będzie dużo.
To, że mogliśmy zobaczyć ten program akurat teraz to fajny prezent na rocznice zakupu naszego wzgórza. Trzy lata temu w kwietniu odebraliśmy klucze do naszego domu!

http://ttv.pl/programy/odlotowy-ogrod,6525.html (link do odcinka)

Wieczorem wybieraliśmy się na wizytę do Czarnego Kierza. Cały czas czekałam z telefonem, żeby zadzwonić jak już nie będziemy mogli trafić, przyzwyczajona do naszej krętej drogi, a tu nagle podwórko Łada Niwa (o której czytałam na blogu Pawła – Neowieśniaka) i znaczący napis "TO TU" z wyraźną strzałką – od razu więc wiedzieliśmy, że to tu, nie zdążyliśmy więc zadzwonić i uprzedzić, że nadjeżdżamy. W środku przywitali nas miło mili gospodarze z małym Wojtusiem i kotką Freyą. Obejrzeliśmy dokonane remonty i zasiedliśmy w klimatycznej kuchni z jabłkami na ścianie i czarno-białymi dodatkami (nawet kota mają dopasowanego kolorystycznie!). Zjedliśmy pysznego bakłażana w sosie pomidorowym, popiliśmy wódeczką i rozmów już nie było końca. Potem przenieśliśmy się do muzycznego królestwa, gdzie na ścianach wisiały instrumenty, stało stare pianino, w rogu wielki komputer i było pełno płyt, a Paweł odkrywał przed nami różne nieznane nam muzyczne klimaty, które niestety nie odpowiadały, chyba trochę dla przekory Sebastianowi, bo w ogóle nie było tam perkusji (mój mąż lubi ciężką muzykę, a na perkusji grywał kiedyś i taki sentyment mu został). Tak czas nam miło minął do czwartej rano prawie, a przecież rano jechać trzeba było do swoich obowiązków, a tu jeszcze by się chciało gadulić... Freya całą noc spała z nami, ku naszemu zadowoleniu, (bo jak tu spać bez kota, jak zawsze śpi się z kotem) i ku niezadowoleniu Wiedźmy po naszym powrocie (zapach innego kota jest przecież wstrętny!). Oczywiście zostawiliśmy w Czarnym Kierzu torbę. No cóż, będzie pretekst do szybszego spotkania! Dzięki raz jeszcze za imprezkę!


http://neowiesniak.blogspot.com/ (blog Pawła)

Wracając z magicznego Czarnego Kierza odwiedziliśmy Lekity. Tam na szczęście spokój, chociaż podobno w nocy przyjechała straż, bo ktoś zgłosił, że pali się wóz Drzymały. Taka chyba prowokacja dziwna. Jak się okazało lekitanie czytali mój ostatni wpis na blogu. Nie wiem skąd w ogóle o nim wiedzieli, ale bardzo mi miło. Zrobiłam kilka zdjęć, ale pogoda nie była tak piękna, jak ostatnio. Nie wchodziliśmy też na Świętą Górę z której widok jest najładniejszy.
Reszta niedzieli minęła nam na odpoczynku. Zajechaliśmy do Pasieki kupić miodek dla mojej szefowej (bo reklamę pasiece robię wszędzie, bo miód pyszny mają!) i dostaliśmy przygotowany dla nas zakwas na chlebek i przepis (wcześniej robiłam chleb na zakwasie, ale jakoś słabo mi rósł) i Wiecie co? Udało się! Dzisiaj kanapki do pracy Pan Właściciel Domu zabrał z samymi swojskimi produktami i z moim chlebkiem na prawdziwym zakwasie ze słonecznikiem i płatkami żytnimi! Bomba! W pasiece, o czym nie mogę nie wspomnieć dostałam też ślicznego kwiatka od prawdziwego czteroletniego dżentelmena, który najpierw zapytał mamę, czy może wziąć jej kwiatka i mi dać. Słodkie, prawda?




http://siedlisko-pasieka.pl/ (Siedlisko Pasieka - strona)

Poniedziałki też mam wolne ;-) Wreszcie więc trzeba było popracować, a na rozsadzenie czekały cukinie, a na posianie ogórki i kabaczek. Już nie mogę się doczekać jak wykiełkują! Pomidorki, dynia i inne roślinki już cudnie zielenią się porozsadzane na wszystkich domowych parapetach. Niestety prawie nie wykiełkował mi bakłażan, ani papryki (ostra i słodka) nie wiem czy coś źle zrobiłam, czy nasiona za słabe były. Posiałam je już z miesiąc temu, a dopiero w kilku miejscach pojawiają się minimalne kiełki. Jeszcze trochę potrzymam i zobaczę co da się zrobić...



Pozdrawiam ciepło!

czwartek, 3 kwietnia 2014

wiatraki i nocne knucie ;-)

Ostatnio cierpię na chroniczny brak czasu. Objawia się on zarówno w tygodniu w pracy, gdzie mam sporo różnych zajęć (co może być dziwne, ale bardzo mnie to cieszy, bo fajnie jest móc się realizować), ale także i w domu, gdzie oprócz zajmowania się ogrodem i jak zwykle snuciem planów na przyszłość zajmujemy się też wraz z sąsiadami knuciem różnych inicjatyw, czyli generalnie szukaniem sobie kolejnych zajęć. Zacznę jednak od pracy, bo myślę, że pomysł ten spodoba się również wielu osobom zajmującym się ogrodami.
BWA Galeria Sztuki w Olsztynie, gdzie pracuję bierze udział w ogólnopolskim projekcie pod tytułem "Nieużytki sztuki". Instytucje kultury w całej Polsce oddają pod dzierżawę chętnym mieszkańcom miasta pasy zieleni na swoim terenie, pod uprawę artystycznych ogródków warzywnych i kwiatowych. Cieszę się niezwykle, że to właśnie ja w olsztyńskim BWA będę zajmować się tym projektem. W naszej galerii powstaną cztery duże grządki podniesione, ale planuje też różne zajęcia i warsztaty na naszym nieużytku. Spotkanie organizacyjne odbędzie się 26 kwietnia o 12.00 w BWA, więc jeśli czytają to jacyś olsztyniacy, którzy chcieliby mieć w Olsztynie własną grządkę to zapraszam do udziału w projekcie, a tych którzy są daleko zachęcam do odwiedzenia: Strona www: http://nieuzytkisztuki.pl/ lub polubienia na fejsie:
Facebook: https://www.facebook.com/nieuzytkisztuki

Tyle o mieście, bo to przecież blog wiejski pełną parą! Weekend mieliśmy bardzo emocjonujący, chociaż właściwie nie było nas w domu! Nie wiem czy ktoś z Was słyszał o warmińskiej wsi Lekity i o tym co tam się teraz dzieje? Pewnie większość z Was nie, dlatego w skrócie napiszę. Lekity to wyjątkowo piękna wioska, położona około 10 km od Studzianki (w prostej linii pewnie bliżej). Kiedy skręciliśmy z cienkiej asfaltowej drogi w polną, dojazdową do Lekit, to aż mi dech w piersiach zaparło jak zobaczyłam te wszystkie widoki (niestety nie miałam aparatu, ale to na pewno nie nasz ostatni raz w tej uroczej wsi). Właśnie w tej wsi na tak zwanej Świętej Górze (najwyższym wzniesieniu w okolicy, skąd widok rozciąga się na wiele okolicznych wiosek i miasteczko Jeziorany), pewien inwestor chce postawić wiatraki. Nie będę już tłumaczyć, że stawianie wiatraków ogólnie jest bez sensu i gdyby nie dopłaty, to nikt by nawet palcem nie kiwnął, żeby je produkować, a energia wytwarzana przez te metalowe olbrzymy jest znacznie droższa niż każda inna (czemu nie dają takich dopłat na małe, przydomowe wiatraki, tylko sponsorują wielkie lobby wiatrowe?). W każdym razie w Lekitach decyzja o budowie wiatraków została wydana bezprawnie (jako decyzja dobra publicznego, a taka decyzja nie musi być głosowana przez radę, wystarczy że podpisze ją burmistrz, który chyba bardzo lubi się z panem inwestorem, a budowanie wiatraków nie jest ustawowo uznane jako dobro publiczne), teraz toczy się sprawa w sądzie, ale budowa nie została zablokowana, jeśli więc inwestor wiatraki postawi, przed zakończeniem sprawy, to sprawa o ich demontaż znów będzie toczyć się latami. Dlatego też kilkunastu dzielnych mieszkańców Lekit i okolic blokuje drogę do budowy inwestycji już od listopada. Stał tam nawet "wóz Drzymały", w którym wciąż ktoś dzień i noc przebywał, pilnując żeby nie wjechały koparki. Zajechaliśmy więc w miejsce potencjalnej budowy. Trzeba pomóc ludziom, chociaż dobrym słowem, bo i w naszej wsi może kiedyś zdarzyć się taka sytuacja. Poza tym z założenia uważamy, że w tak wartościowych krajobrazowo i kulturowo miejscach, gdzie swoje ostoje ma wiele gatunków ptaków, a mieszkańcy są przeciwni stawianiu im pod nosem takich maszkar po prostu trzeba mieć trochę ludzkiej przyzwoitości i dostosować się do ogółu. Zatrzymaliśmy się pod kapliczką na wzgórzu i polną drogą poszliśmy w stronę osób stojących w skupisku obok srebrnego samochodu. Wokół pola, widok na Jeziorany z górującą nad małymi domkami wieżą kościoła, rozlewiska, aleja porośnięta wiekowymi już drzewami i typowo warmińskie zabudowania Lekit. Słońce świeciło, powietrze było przejrzyste, a widoczność świetna. Podeszliśmy do grupy ludzi przed samochodem i zaczęliśmy się z nimi witać. Nasz sąsiad z Pasieki miał dla nich kanapki. Droga jest tam wąska, a po obydwu jej stronach płynie uroczy strumień. Raz tylko widzieliśmy jednego chłopaka, pozostałych protestujących nie znaliśmy wcześniej. Kiedy się przedstawialiśmy to nagle srebrny samochód ruszył prosto na nas. Stałam na szczęście z boku, więc szybko odskoczyłam na bok opierając się tylko o drzwi samochodu. Tomek z Pasieki, jeden z protestujących i mój mąż zostali uderzeni w kolna i w samoobronie rękami oparli się o przód samochodu. Tomkowi nic się nie stało, Sebastian miał rozbite kolano, a protestujący chłopak przewrócił się i wylądował pod autem, które na szczęście się zatrzymało. W rękach miał kamerę, która spadła na ziemię. Wyczołgał się spod samochodu. Pojazd miał niskie podwozie, a noga zbita była aż na wysokości uda, kierowca nieźle więc na niego najechał. Mieliśmy nadzieję, że nic poważnego się nie stało, mimo to jednak wezwaliśmy pogotowie i oczywiście policję. Tak właśnie poznaliśmy pana inwestora (kierowce srebrnego pojazdu), o którym wcześniej już słyszeliśmy, że jest niezrównoważony, jednak nie braliśmy tych informacji na poważnie (podobno pobił jednego z protestujących i toczy się o to sprawa w sądzie). Pogotowie przyjechało i zabrało poszkodowanego, policja natomiast jechała tak wolno, że w sumie nie wiem po co im samochody, bo rowerami byłoby oszczędniej i w tym samym tempie. Panowie Spisali nas i pana agresywnego, który zaraz po uderzeniu w nas autem z obłędem w oczach i uśmiechem zadowolenia po prostu wyjął z torby kanapkę. Ewidentnie było jednak widać stronniczość policji, która stwierdziła, że generalnie cała sytuacja jest naszą winą, bo po co było stać na drodze? No tak, bo najlepiej nic nie robić, być biernym i stać tylko ewentualnie pod swoim domem, a dalej się już nie wychylać. Pan inwestor natomiast stwierdził, że to my byliśmy agresywni, bo trzymaliśmy za maskę samochodu. Na szczęście naszemu nowemu znajomemu nic się nie stało i po kilku godzinach oczekiwania na prześwietlenie ze zbitą nogą wrócił w miejsce protestu.

Wieczorem umówieni byliśmy w Siedlisku Pasieka, wraz z naszymi sąsiadami na owo knucie. W gminie odbywają się spotkania dotyczące strategi rozwoju naszej gminy. Na pierwszym niestety nie mogliśmy być, ale był Tomek i powiedział nam to i owo. Na następnym na pewno stawimy się już w większym gronie z głowami i kartkami (mam nadzieję) pełnymi pomysłów.
W tę sobotę natomiast wybieramy się do Czarnego Kierza zacieśniać już nie tylko blogową znajomość z Neowieśniakami ;-)

Trzymajcie się ciepło!

I jeszcze jedno, w sobotę o godzinie 11.15 (wiem, że godzina słaba, ale cóż) jest odcinek Odlotowego Ogrodu z naszym udziałem. Telewizja TTV - zapraszam!