środa, 11 kwietnia 2012

żurawie, ciasta, pożar, kiełbasa i czerwony pies!

Święta minęły nam dość spokojnie, ale działo się zanim się zaczęły, bo u nas zawsze coś się dzieje!

Pozazdrościłam sąsiadom z Leśnej Doliny, że żurawie darły się w niebo głosy pod samiuśkimi ich oknami, co zauważyłam spacerując niedaleko ich domostwa.
Pozazdrościłam i mam. W piątek rano chwila spokoju, ciszy i samotności w domu przerwana została żurawim "śpiewem". Podbiegłam do okna, stałam jak zaczarowana. Wielkie, majestatyczne ptaszyska przechadzały się po naszej łące, trzepocząc ogromnymi skrzydłami. Miałam wrażenie jakby bawiły się w berka, albo tańczyły jakiś ptasi taniec, truchtały po polu i to całkiem szybko, kluczyły ósemkami. Piękne to było widowisko. Po krótkim deszczu  wyszło słońce i żółte jeszcze trawy zaiskrzyły się srebrzystymi kropelkami, a na ich tle równie srebrzyste, skrzydlate postaci. Wydawało mi się, że niemal wrosłam w podłogę, zapatrzona w ten piękny widok, w końcu nieczęsto ma się okazję oglądać takie cuda z tak bliska i to przez okno swojej sypialni. Nagle gdzieś z nieba rozległ się kolejny krzyk, echo odpowiedziało mu głucho, "odkrzyczały" mu również i nasze żurawie, po czym przegalopowały przez całą łąkę, zatrzepotały skrzydłami i wzniosły się w powietrze, lecąc na początku nisko nad ziemią, jakby chciały jeszcze przez chwilę pozwolić mi podziwiać swoje piękno. Gdzie aparat? - obudziłam się z chwilowego snu. Już było za późno. Słyszałam jeszcze tylko ich rozmowy, odbywane gdzieś w przestworzach.
Wróciłam do moich wypieków. Zawsze na święta to ja jestem tą osobą od ciast, mimo że za ich jedzeniem nie przepadam i mogłyby dla mnie nie istnieć, to cieszę się jak widzę, zajadającą się nimi moją rodzinę. Upiekłam więc sernik, który polałam galaretkę, a w galaretce zatopiłam maliny, z naszego krzaka, które miałam jeszcze w zamrażarce, a maliny to chyba jedne z moich ulubionych owoców. Z żalem przypomniałam sobie ile było ich latem i ile się zmarnowało, bo nie dawaliśmy rady ich zjadać.
Postanowiłam też upiec muffinki. Te jednak okazały się kompletną klapą. Zacznijmy od tego, że mam kłopot z miarami. Kiedy ktoś w przepisie napisze mi, że mam dodać szklankę, czy dwie, to zawsze dam sobie radę. Kiedy jednak podawane mam miary, to zaczyna się mój problem. Zadzwoniłam więc do mamy, która zawsze służy pomocą.
- Mamo, ile to będzie 75 ml oleju? - mama zastanowiła się chwilkę, po czym odpowiedziała:
- trzy szklanki córeczko. - ło matko! trzy szklanki! Ciasto robię z podwójnej porcji, więc muszę wlać aż sześć szklanek! Nie mam nawet tyle oleju w domu! Jednak rozsądek dał górę. Zadzwoniłam raz jeszcze!
- Mamo, ile to będzie 75 ml oleju?
- trzy szklanki córeczko.
- Nie - odpowiedziałam, ze złośliwą satysfakcją. - to mniej niż szklanka. Nie 750 ml, a 75! - dumna byłam ze swojego mistrzowskiego odkrycia, jednak muffinki i tak skazane były na niepowodzenie.
We środę chciałam pojechać z Panem Właścicielem Domu do sklepu i kupić sobie odpowiednią formę na moje babeczki, ale Pan Właściciel Domu powiedział, że jest zmęczony i  że sam pojedzie we czwartek i mi kupi. Kupił. Same tak zwane papilotki, czyli takie papierki do muffinek, które wkłada się do formy (tłumaczę, bo sama nie wiedziałam, że te papierki nazywają się papilotki).
- Kupiłem sto sztuk, więc możesz włożyć ciasto w kilka, wtedy foremka będzie sztywniejsza  i na pewno dasz sobie radę! - powiedział mój kuchmistrz. Podjęłam się więc tego zadanie i o dziwo miał rację... niestety tylko przez chwilę. Babeczki udało się włożyć do piekarnika, ale niestety zanim zaczęły rosnąć, papilotki nie wytrzymały, ich ścianki oklapły, a ciasto rozlało się po blasze, tak że mogłam moje muffinki tylko z niej zeskrobać.
- Muffinek nie będzie - powiedziałam wściekła przez telefon i odłożyłam słuchawkę. Tym razem uratowała mnie Pani Miejskiego Psa, która po powrocie od cotygodniowego fryzjera i postanowieniu, że na święta zostanie w domu z Miejskim Psem, a nie pojedzie z nami, ani do dziadków, uznała, że upiecze sobie ciasto, którego kawałeczek i nam odkroiła.
Pan Właściciel Domu wrócił w świetnym humorze do domu, bo jak powiedział zobaczy wreszcie swoich kochanych teściów. Mi też się humor poprawił, poszłam więc się w wannie pławić, a zadowolonego, co by za bardzo się nie cieszył, wysłałam na wieczorny spacer z Aniołem "do krzyża i z powrotem".
Leżałam sobie z mokrymi włosami w świeżo zmienionej pościeli kiedy przyleciał zdyszany Pan Właściciel Domu, z informacją, że u Pana X. chyba się pali. Ubrałam więc kurtkę i kalosze, które pięknie pasowały mi do satynowej piżamy i pobiegliśmy. Już z daleka zobaczyłam łunę, na szczęście jednak nie u Pana X, a w zupełnie innym miejscu ( Sebastian i jego mistrzowska orientacja w terenie są czasem zawodne). Płonął cały horyzont, jednak mimo światła dającego przez ogień nie widać było czy jest tam jakiś dom... Komórkę miałam przypadkowo w kieszeni, za telefon więc i na straż. Strażak nieszczególnie był zainteresowany.
- To trawy wypalają, czy las się pali, czy dom?
- Nie wiem. Pali się wszystko co widzę, jakieś dwa kilometry od miejsca w którym stoję, nie widać wyraźnie co się pali.
- to może jest z panią jakiś mężczyzna, żeby pojechać i zobaczyć co się pali? - Jeszcze tego brakowało, tam się pali, a oni nam każą jeździć i patrzeć co. Bo jak pojadę i się okaże, że to dom, to do nich zadzwonię i powiem, że nie ma już co zbierać... - bo ja nie wiem ile jednostek wysłać... - a co jak ja im powiem, czy nawet Pan Właściciel Domu, to po naszej "fachowej" ocenie będą wiedzieć ile jednostek wysłać?!
- Proszę pana, narzeczony wypił piwo i nie będzie jeździł, pali mi się cały horyzont, cała góra, nie wiem co jest za górą, może jakiś dom. Może dom się pali w tej chwili. Może pali się las, a może to tylko pole! Wyślijcie jednostkę, a jak się okaże że trzeba więcej to wyślecie jeszcze. - Zanim wróciliśmy do domu, wioskę w dole obudziły syreny. Chwilę później przyjechały kolejne jednostki. Nikt już do mnie nie dzwonił, nikt o nic nie pytał.
Następnego dnia rano zobaczyliśmy dopiero jak wielka połać traw i młodników leśnych paliła się tej nocy i że gospodarstwo stoi tuż obok...
Po śniadaniu i półgodzinnym ganianiu Anioła wokół domu, który myślał, że nie chcemy go ze sobą zabrać, a zamknąć w boksie i dlatego uciekał, wreszcie zapakowaliśmy się do autka i ruszyliśmy na święta, gdzie spotkała nas miła niespodzianka.
Dzieci chcecie domowej roboty kiełbasy na święta? To sobie je zróbcie! Kiedy weszłam do domu rodziców, po nakarmieniu Anioła zobaczyłam całą zadowoloną rodzinkę - mamę, tatę, brata, bratową i mojego narzeczonego z rękami po łokcie w mięsie na kiełbasę, które mieszał i doprawiał, ku wielkiej uciesze swojego teścia. Potem święta potoczyły się tak szybko, że nie zauważyliśmy nawet kiedy nastał wreszcie słoneczny poniedziałek (w Boże Narodzenie jedliśmy rodzinne śniadanie na zewnątrz, a teraz pogodzie coś się pomyliło i Wielkanocny poranek był zimny i śnieżny), a kiedy pakowaliśmy się i szykowaliśmy do powrotu do domu, przyszedł tata i poprosił, czy nie moglibyśmy jeszcze zostać i powędzić z nim kiełbas. Szybka decyzja, wolne w pracy i zostaliśmy. Jednak kiełbasy przed wędzeniem trzeba było jeszcze zrobić. Nabraliśmy więc nowej umiejętności i kiedy tata szykował wędzarnie, my ramię w ramię nakładaliśmy flaki i przepuszczaliśmy mięso przez maszynkę. Mamy już więc za sobą pierwszą w życiu wspólną kiełbasę i jeśli każda rzecz będzie nam tak dobrze szła, to tylko sobie pogratulować! Cały dzień spędziliśmy przy nalewce, wdychając aromatyczny dym, kiełbasę jednak zdjęliśmy dopiero na drugi dzień rano przed samym wyjazdem. Aniołek podskakiwał do drzwiczek wędzarni, próbując ukraść pętko kiełbasy, nie udało mu się to, jednak udało mu się coś innego.
Rano przed wyjazdem przyszedł do nas cały czerwony pies! Uszy, nos, grzbiet, ogon, łapska - wszystko czerwone, rudawe, purpurowe i brudzące! Kiedy przyjeżdżamy do rodziców, to pies mieszka w tak zwanym Domku nad Jeziorem. Kawałek płotka z małym domeczkiem nad samym jeziorkiem. W domku tym znajduje się dużo moich rzeczy jak glina czy szkliwa. Widzieliście kiedyś szkliwo ceramiczne, przed dodaniem do niego wody? A widzieliście kiedyś czerwone szkliwo ceramiczne przed dodaniem do niego wody? Takie właśnie czerwone sproszkowane, pylące szkliwo wygrzebał Anioł (mimo, że zamknięte było w pojemniku z pokrywką) i postanowił się w nim wytarzać. Zanim więc spakowaliśmy go do samochodu, ku jego wielkiej uciesze czekało go obowiązkowe wyczesywanie, które wprost uwielbia. Czerwień nie starła się do końca, czeka więc psa niebawem kąpiel, musi się tylko troszkę pogoda poprawić. Póki co, mamy jedynego i niepowtarzalnego czerwonego psa!

Mam nadzieję, że przebrnęliście przez mój nieco przydługi tekścik, ale jak zwykle nie mogłam się zdecydować, co opisać, a z czego zrezygnować, chociaż i tak zrezygnowałam ze zbyt wielu rzeczy ;-)

Pozdrawiam Was cieplutko!

18 komentarzy:

  1. Jejku, to one pewnie odprawiały taniec godowy, ja coś takiego mogę oglądać tylko w telewizji, zazdroszczę; zobacz, chwila suchego i dalej wypalają, tylko deszcz nas ratuje; nabywasz nowych umiejętności, za chwilę sama zrobisz kiełbasę i uwędzisz w swojej wędzarni; czerwony pies, to może zostaw go takiego, bo niepowtarzalny; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wokół Wonnego Wzgórza pełno jest rozlewisk i jak się okazało żurawi też pełno. Przylatują teraz regularnie.
      Własna wędzarnia nam się marzy, ale taka piękna jak ta u rodziców, więc jeszcze troszkę na nią poczekamy.
      Pies rzeczywiście niepowtarzalny, a ja oryginalność lubię, tylko czemu wciąż mam czerwone ręce jak go pogłaszczę?
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Witam Cię serdecznie ...
    Niosę dla Ciebie koszyczek ..
    Pełen uśmiechu i radości ..
    Żeby miło upływał cały dzionek ..
    I służył Ci dobry humorek ..
    Pięknego dzionka ..
    I w serduszku dużo słonka ...
    życzy ...
    *** AGATA **

    OdpowiedzUsuń
  3. No to były przygody!czekamy na dalsze a za obywatelską postawę hip, hip hura!:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gumowce uwielbiam w każdym wydaniu! Też wyskakuję tak jak stoję i często wprawiam swoim widokiem w lekkie zdziwienie :)
    A licznik miar znajdziesz w necie ;) już nigdy się nie pomylisz :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Też głosujemy za czerwonym psem, a co!

    Bardzo atrakcyjne te Wasze Święta były!

    Żurawi zazdraszamy, my tylko na niebie je widzieliśmy, najpierw był hałas, hałas, hałas, a potem one :DDD
    Po łąkach się jednak nie przechadzają u nas. Tylko bociany, ale też oko cieszą, że wreszcie są!


    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  6. Arcyciekawie piszesz i potrafisz TY Dziewczyno trzymać w napięciu :-). pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń
  7. Po prostu chłonę Twoje opowieści ;-))
    W Waszym tym spokojnym zakątku tyle się dzieje, że na pewno się nie nudzisz ;-) A niektórym wydaje się, że życie na wsi, daleko od miasta to spokój i nuda...
    Ale dlaczego nie ma zdjęć czerwonego psa??!!
    Ściskam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Śpieszyłam się już i wyczesywałam go nerwowo, zapomniałam o zdjęciach, ale postaram się jeszcze pstryknąć troszkę tej jego purpurowej sierści. Najgorsze, że jak wszedł do stawu, to szkliwo wcale się nie zmyło, a stało się jeszcze czerwieńsze...
      Ściskam również... czule ;-)

      Usuń
  8. też lubię czytać Twoje wpisy :) dużo się w nich dzieje :)próbuję sobie wyobrazić żurawie biegające za oknem, czerwonego psa...:) pożar widziałam (w dzieciństwie, dom sąsiadów się palił), robienie kiełbas też widziałam (uroki dzieciństwa na wsi)i wiem,że z pewnością są pyszne!
    Pozdrowienia z Dolnego Śląska!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że lubisz tu zaglądać. Nie zawsze wstawiam zdjęcia, ale skoro można sobie czerwonego psa wyobrazić, to tym zabawniej. Chyba go namaluję ;-)

      Usuń
  9. Raz w życiu uczestniczyliśmy w wiejskim robieniu kiełbasy i było to brzemienne w skutki. To nie na nasze wątłe wątroby ... :)
    Czerwony pies, jak z jakiejś baśni! My mamy Szarego Psa Piątka, ale on nie szkliwiony :)
    Bardzo mi się podobało mierzenie oleju!
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  10. Oooo stopiłaś śnieg i wypuściłaś konie na pastwisko!
    A jaka pyszna kąpiel wśród łąk oooo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nowa wiosenna odsłona specjalnie z dedykacją dla Ciebie ;-)

      Usuń
  11. Piękny kolage widzimy na początku ,no i przygód tez co niemiara. Najlepsza była Twoja rozmowa z Panem strażakiem :)
    Pozdrawiamy mieszkańców,,Wonnego Wzgórza" :)))

    OdpowiedzUsuń
  12. Przepraszam za spóźniony komentarz ;)
    Nowa szata - świetna i post(jak zawsze) świetny ;)
    Co słychać na Wonnym Wzgórzu ? Ciekawska jestem :)
    Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń