Zacznę od dnia wczorajszego, który z pewnością był chudy, a przynajmniej dniem był odpowiednim, dla tych, którzy schudnąć by chcieli.
Środowy poranek był szary i ponury. Drzewa wyginały się od podmuchów wiatru, straszyły swoją powykrzywianą upiornością, śnieg sypał intensywnie pod kątem ostrym. Oprócz tego śniegu który padał z nieba, sporo białego puchu przywiewało z okolicznych łąk. Niezła zadyma! Pan Właściciel Domu pojechał do pracy, ja tymczasem zajęłam się swoimi sprawami. Zaplanowałam usmażyć pierwszy raz w życiu pączki i nie zakładając, że mogą mi nie wyjść, postanowiłam, że Pan Właściciel Domu zabierze je we czwartek do pracy i poczęstuje współpracowników. Po południu idąc na kolejny spacer z psem, okazało się, że nasza droga dojazdowa zniknęła z powierzchni ziemi. Tylko gdzieniegdzie zachowały się wąskie przejścia, którymi można by najwyżej iść gęsiego. Psu zupełnie to nie przeszkadzało i skakał po zaspach goniąc kija, nieraz wpadając w nie po uszy. Mi przeszkadzało trochę bardziej, bo doszło do mnie, że jeśli nie przejedzie pług, a Pani Sołtys mówiła, że ma jeździć dopiero na drugi dzień rano, to po raz pierwszy w tym roku Pan Właściciel Domu nie podjedzie pod dom...
 |
tu jeszcze wszystko było w miarę OK... |
 |
droga na równi ze skarpami po bokach... |
 |
w niektórych miejscach było i tak... |
 |
uroczy szlaczek |
 |
dróżka |
 |
tu powinien zmieścić się samochód... |
 |
ślad na środku naszej drogi. |
Pan Właściciel Domu postanowił jednak być dzielny i mimo moich ostrzeżeń, nie sprawdzając najpierw stanu drogi (przy skręcie na Wonne Wzgórze droga wyglądała całkiem nieźle) zdecydował się podjechać. Nagle przez okno zobaczyłam go - idącego piechotą. Miał przecież zadzwonić, wyszła bym po niego z plecakiem, żeby spakować zakupy. Co dziwne był w zaskakująco dobrym humorze i oznajmił, że jest jeszcze jasno, więc bierzemy łopaty i idziemy odśnieżać, bo to tylko kawałek, a dalej jest dobrze. Ja tak entuzjastycznie nastawiona nie byłam, ale dzielnie ruszyłam i oczom moim ukazał się stojący w jeden czwartej drogi pod górę samochód. Tak więc odśnieżaliśmy, odśnieżaliśmy, odśnieżaliśmy... śnieg wciąż sypał, zrobiło się ciemno, kiedy to, po kilku odkopywaniach samochodu, pchaniu go, zakopywaniu się z powrotem i znów odkopywaniu, wreszcie Pan Właściciel Domu oznajmił, że nie damy rady i trzeba zjechać na dół. To też nie było takie proste... Pod śniegiem poukrywane były koleiny, jadąc tyłem nic nie było widać, a na wykręcenie nie było szans. Co chwilę koła buksowały, potem samochód lądował w polu i praca z łopatą zaczynała się od nowa. Na domiar złego, w ostatniej chwili przyszła Pani Miejskiego Psa, na szczęście bez Miejskiego Psa, ale za to z łopatą i chorym kręgosłupem, a wyperswadować pracy (bo jak coś trzaśnie w plechach to pogotowie nie dojedzie, ani my nie zawieziemy), tak łatwo nie było. Po chyba kilkunastej próbie zjazdu, koła zabuksowały, ale już nie w koleinie, a głęboko w polu... Trudno! Nie mieliśmy już siły, auto częściowo stało w na łące, częściowo na drodze. Teraz to już ani my nie zjedziemy, ani nie przejedzie pług. Nogi przymarzały nam do butów, buty do ziemi. Wróciliśmy do domu z grobowymi minami. Łzy leciały mi ze złości i z bólu, kiedy Pan Właściciel Domu pomagał zdjąć mi przymarznięte do stóp kalosze. Kiedy Miejski Pies zaczął merdać ogonkiem a Wiedźma vel Futro drzeć się przeraźliwie, humory trochę nam wróciły. Po osuszeniu się, przebraniu w suche rzeczy i zjedzeniu gołąbków, nagle stał się cud, a właściwie cud niemal przejechał nam obok nosa. W dole zobaczyłam migające światełka pługu, który ponoć jeździć miał rano! Jak oparzony wyleciał z domu Pan Właściciel Domu, przywdziewając tylko "gumioki" i narzucając katanę i pobiegł gonić wybawcę. Hip hip hura! Udało się. Pługowiec odśnieżył do samochodu. Pan Właściciel Domu zjechał na dół, odstawił autko pod krzyżem, wrócił do domu, a pług dojechał pod górkę i odśnieżył pod dom. Na smażenie pączków nie miałam już siły, a jedyne czego pragnęłam to gorąca kąpiel, z dużą ilością piany. Pączkowa robota została więc przełożona na dzień następny z towarzyszącą nam myślą, że po kilkugodzinnej pracy na mrozie, na pewno będziemy mogli tych pączków zjeść całkiem sporo.
Rano zadyma ustała, a na niebie pojawiło się piękne słońce. Lekki mrozik trzaskał pod nogami...Niestety już za zakrętem prawda, czysta jak śnieg wyszła na jaw... Pług owszem przejechał, ale że tak powiem... na odpiernicz... Droga wciąż jest nieprzejezdna! W gminie powiedzieli mi, że dzisiaj mają jeździć jeszcze raz, ale póki nie zobaczę, to nie uwierzę...
 |
i jak po tym jeździć? |
Mimo to humor już lepszy, choć nadwyrężyłam wczoraj kolano i ciężko mi się trochę spaceruje, to czego się nie robi, żeby pies po przejściach był szczęśliwy. Anioł biega jak szalony i ogląda się co chwilę, czy idę za nim. Tak sobie myślę, że psy świat dzielą na niebo i piekło, a że świat psi jest bardzo niewielki, to często niebo, czy piekło jest bardzo blisko. Piekłem Anioła była buda i łańcuch i pan, który bił, to piekło jest bardzo blisko, bo raptem w pobliskiej wsi. Teraz (mam taką nadzieję) jest w psim niebie, które składa się na ten dom, te kilka wzgórz, drogę do sklepu, miskę z ciepłym jedzeniem, rękę która zawsze pogłaszcze... Podczas spaceru z merdaniem ogona podbiega do mnie co chwilkę, kładzie się na plecach i prosi żeby go głaskać, czasem, ugryzie mnie lekko w nogę i ucieka, chce żeby go gonić. Dzisiaj zainteresowała go jeszcze jedna ciemna sylwetka, która spacerowała z nami, była jak nasz cień. To Czarny - kot sąsiadów z Leśnej Doliny, który chodzi naszą drogą na panienki. Anioł merdał do niego ogonem, ale ten trzymał się na odległość.
 |
Anioł na fragmencie lepiej odśnieżonej drogi. |
 |
ogląda się, jakby mówił "no chodź!" |
 |
ślady Czarnego. |
Po powrocie wzięłam się wreszcie za pączki. Pierwsza partia wyszła surowa w środku i lekko spalona, ale następne są już takie jakie być powinny. Do środka władowałam dżem porzeczkowy roboty mojej mamy. Jest kwaskowaty, więc idealnie równoważy słodycz pączków. Przy smażeniu wtórował mi Czerwony Tulipan i ćwierkanie ptaków za oknem. Niestety wciąż nie mogę sfotografować grubodzioba, który do nas przylatuje, bierze sobie tylko orzeszka z karmnika, albo fasole i odlatuje z tymi smakołykami na drzewo.
 |
sikorka czai się na słoninkę... |
 |
i już ją dopadła... Zdjęcia słabe, bo zza szyby |
Pączków wyszło tyle, że nie wiem co z nimi robić i komu je rozdać... Chętnie zaprosiłabym Was na Wonne Wzgórze, na podwieczorek. ;-)
Miłego i bardzo tłustego Tłustego Czwartku Wam życzę!