piątek, 17 lipca 2015

Wonne Wzgórze – jak to się zaczęło?

O naszych początkach na Wonnym Wzgórzu pisałam już wiele razy, wiele wspomnień przewijało się też w różnych wpisach, ale myślę, że teraz po ponad czterech latach mieszkania tutaj i blogowania czas na chwilę przystanąć, spojrzeć w przeszłość. Przenieśmy się więc nie cztery lata wstecz, ale na początek znacznie dawniej.

Kiedy byłam jeszcze w brzuchu mamy odbyłam długą podróż samolotem, a ciocia z USA namawiała mamę żeby nazwać mnie Virginia na pamiątkę pobytu, na szczęście mama nie dała się przekonać, jadła za to pączki i lody w ilościach hurtowych. Potrafiła mieć łzy w oczach w piekarni, kiedy piekarz nie chciał sprzedać jej nadprogramowych pączków. Uprawiała też ogród. Kiedy mnie urodziła skończyła się miłość do słodkości i do ogrodu. A imię dostałam od ulubionej piosenki taty.


- z mamą i kuzynkami ze stanów - ja to ta z kucyczkami :)

Moje dzieciństwo, mimo że mieszkałam w mieście wcale nie było miejskim dzieciństwem, które kojarzyło się wtedy z ulicą, trzepakiem i słowami "to nasze podwórko", nigdy nie umiałam nawet fikać na trzepaku, chociaż z "nie mojego" podwórka nie raz zostałam wyrzucona. Wolałam bawić się w niedźwiedzie z wujkiem Sławkiem i budować z nim gawrę, święcie wierząc, że on naprawdę jest niedźwiedziem (nie zwracałam się do niego inaczej niż "niedźwiedziu", a on już nie mógł patrzeć na miód, bo jak tylko przyjeżdżał, to zaczynałam go karmić miodkiem, w końcu to przysmak każdego misia). Uwielbiałam też wygłupy z wujkiem Piotrem, który z nami mieszkał, a że był choreografem i tancerzem, to nie raz obserwowałam próby jego formacji tanecznych w dużym pokoju, a po cichu z koleżankami mierzyłyśmy mocno przydługie suknie tancerek, wiszące w piwnicy. Słuchałam też nocnych śpiewów i gitarowych koncertów, a moje pierwsze obrazki przedstawiały treści piosenek Czerwonego Tulipana. Mieszkaliśmy w poniemieckim domu, na spokojnej uliczce, a do dyspozycji miałam wielki ogród z agrestem, porzeczkami i drzewami owocowymi. W piwnicy stały półki z kompotami i dżemami, pamiętam jeszcze jak tam stały, ale nie pamiętam ich smaku. Jak byłam jeszcze bardzo mała i wszystko zaczęło już być w sklepach mama przestała robić domowe przetwory, do czego wróciła znów (na szczęście) kilka lat temu. Bardzo było mi żal, kiedy tata postanowił poszerzyć biznes i w części ogrodu wybudować sklep, chociaż wtedy nie do końca jeszcze ten żal rozumiałam. Patrzyłam jak koparka ścina skarpy, a z ziemi wypadają kości psa jednej z ciotek, który po śmierci został zakopany w naszym ogrodzie, gdzieś pewnie też została rozwalona moja skrzyneczka ze skarbami i listem do przyszłości, który umieściłam w skrzętnym dołku. To co zostało po starym kaskadowym ogrodzie, nie raz mocno zarośniętym i dzikim, zamieniło się w idealny trawnik, iglaki, polbrukowe ścieżki i jak odrysowane cyrklem, równiutkie oczko wodne.

Na zdjęciu jestem w ogródku przed oczkiem z dwoma młodszymi kuzynkami z USA Tosią i Magdą (ja z brzegu - najwyższa)

Podobnie zmieniła się też cała ulica. Mieszkańcy rozbudowali domy, nie hodowali już kur, konkurowali za to o najbardziej zadbany ogródek, dachy wymieniali na nowe – nowoczesne. Z naszego dawnego ogrodu został żywopłot, wciąż młoda jeszcze wierzba płacząca i rozłożysta wiśnia, dająca przepyszne owoce. Wiśnię też w końcu rodzice wycięli, a ja płakałam za nią po cichu i dopiero ostatnio się do tego przyznałam. Pytali czemu im nie powiedziałam, że mi na niej zależy. Nie powiedziałam, bo po prostu wróciłam ze szkoły i już jej nie było. Rodzice nie pamiętają już jaki był powód ścięcia drzewka.Wierzba stała się potem moim ogrodowym miejscem. Wspinałam się na nią, wciągałam koszyk z piciem, łakociami, książką i spędzałam tam czas, nie raz obserwując przechodniów, którzy szli po drodze w dół, wzdłuż żywopłotu przy którym rosła wierzba. Siedząc na tym drzewie przeczytałam "Dzieci z Bullerbyn", którym zawsze zazdrościłam takich fajnych zabaw i przygód.

Na zdjęciu już jako nastolatka pod gałązkami "mojej Wierzby".


W domu były koty i pies Nazir- wielkie bydle – hart irlandzki, z którym nie raz dumnie chodziłam na spacery po okolicy, a że był sporo większy ode mnie, to nikt nie warzył się mnie zaczepić.
Na początku lat 90, kiedy nie chodziłam jeszcze nawet do zerówki rodzice kupili dom w Szymanowie. Stare siedlisko i spory kawałek ziemi z własnym lasem i łąkami. Siedlisko było pełne tajemnic, a ja czułam się tam jak w raju. Jeździliśmy do Szymanowa na każdy weekend.



Często rodzice zabierali którąś z moich koleżanek, czy kolegę, albo zapraszali swoich przyjaciół z dziećmi, no i był też z nami wujek Piotr, który uwielbiał wymyślać dziecięce zabawy i sam też świetnie się w nich odnajdywał. Bawiliśmy się w chowanego w starej stodole, a wujek pokazywał mi najlepsze kryjówki, budowaliśmy stracha na wróble, opowiadaliśmy sobie "straszne historie", paliliśmy ogniska, zbieraliśmy grzyby, pływaliśmy w jeziorze, czy zjeżdżaliśmy na sankach, wraz z wujkiem uczyłam się też jeździć konno w dziś znanym Ranczu Frontera.

Na zdjęciach ja z duzym grzybem przy kominku w domu w Szymanowie, potem z psem Nazirem - moim opiekunem i na końcu czyszczę konia - Saskę w ranczu Frontiera z wujkiem Piotrem.

Obok były ruiny, w których straszyło. Był też "Las Czarownic"- bagnisty las składający się z małych źródełek i wielkich starych drzew z odkrytymi korzeniami. Opodal stał opuszczony dom, z którego ktoś kiedyś wyszedł i nie wrócił i jeszcze rozlewisko w z meandrami w środku lasu. Rodzice puszczali mnie samą na długie (jak mi się wtedy wydawało) spacery, jeśli tylko pies szedł ze mną. "Nazir pilnuj Natalii mówili" – kiedy byłam za daleko domu pies pchał mnie nosem, albo łapał za brzeg sukienki i prowadził z powrotem do siedliska. Kolejnym tematem moich obrazków był właśnie "Domek w Szymanowie" i jego okolice.

Na pierwszym zdjęciu widoczek z Szymanowa i mała ja, a na drugim efekt programu artystycznego wymyślonego przez moich rodziców z okazji 18 urodzin młodej znajomej. Wszyscy się włączyli - był tort z błota, tańce, wiersze, pieśni na gitarze i najmłodsi - mój kolega Rafał i ja przebrani za cyganów, śpiewaliśmy "My cyganie".

Mimo, że często wyjeżdżałam z rodzicami – namiętnie chodziliśmy po polskich i słowackich górach, zwiedzaliśmy dokładnie Warmię i Mazury, a także różne ciekawe miasta w Polsce, jeździliśmy też na wakacje za granicę i na spływy kajakowe, to czas spędzony w Szymanowie, wszystkie przygody, zwierzęta (pierwszy raz widziałam dziko łosia), zabawy z wujkiem wspominam jak prawdziwe dzieciństwo na wsi. Z podróży z rodzicami też najbardziej zapamiętałam właśnie te, podczas których byliśmy blisko natury. Chociaż do dziś kocham zabytki, to moment, kiedy jako sześcioletnia dziewczynka pierwszy raz płynęłam z tatą kajakiem i czułam się jakbym latała wspominam najlepiej. Potem te wszystkie grążele, nenufary, czaple w trzcinach i starsza pani z chustką na głowie sprzedająca jagodzianki w środku dziczy na skleconej z kilku patyków kładce.

- Z kuzynkami na spływie i z tatą na kajaku.

Zawsze jednak było Szymanowo, do którego można było wrócić. Niestety wszystko kiedyś się kończy. Dom w Szymanowie stał w oddaleniu i był ciągle okradany. Jadąc do wsi do sklepu widzieliśmy nasze zasłonki w jednym z okien, gdzieś u gospodarza kiedyś zobaczyliśmy nasz dywan (charakterystyczny z wypaloną dziurą), nie wiemy co się stało z płytkami z łazienki, zlewem, wanną - złodzieje wyrwali wszystko i tak było ciągle. Dom trzeba było sprzedać. Kupił go wujek Piotr! Wujek stworzył w siedlisku prawdziwą oazę sielskości i wiejskości, o czym pisałam jakiś czas temu w poście o Anielskim Domu. Rodzice natomiast kupili mały domek pod Szczytnem nad jeziorem Sasek Wielki, w miejscu po byłym ośrodku turystycznym. Nazira też już nie było. Pojawił się niewielki piesek – przeciwieństwo wielkiego psa o długiej sierści – amstafka Berta.


W międzyczasie poszłam do szkoły. Nie była to zwykła szkoła, bo jako młodzi adepci nauki staliśmy się królikami doświadczalnymi, a na podstawie naszych lekcji pisane były prace doktorskie, habilitacyjne itd. A zaczęło się tak: pewna przemiła Pani Dorotka (zawsze była dla nas panią Dorotką) postanowiła stworzyć idealną szkołę dla swojego syna, a że była pedagogiem, to napisała specjalny program, który został zaakceptowany przez ministerstwo. Oprócz wielu fantastycznych rzeczy, jednym z elementów programu były obozy. Od razu na początku pierwszej klasy szkoły podstawowej pojechaliśmy na obóz (dziś mówi się o tym zazwyczaj zielona szkoła) do Godek pod Olsztynem, w których to w otoczeniu pól i łąk do dziś istnieje piękne gospodarstwo edukacyjne. Właśnie w Godkach pierwszy raz wraz z całą klasą sialiśmy zborze, potem zbieraliśmy plony, mieliliśmy mąkę na żarnach, budowaliśmy piec chlebowy, a potem z naszej mąki piekliśmy chleb. Chodziliśmy po bagnach, podglądaliśmy bobry, bawiliśmy się w średniowiecze, próbowaliśmy swoich sił w kowalstwie i garncarstwie, doiliśmy krowy, jeździliśmy konno, odkrywaliśmy, że "krowi placek" wcale nie jest obrzydliwy i można brać go w ręce, ach czego my tam nie robiliśmy! Naszym cudownym przewodnikiem po świecie, natury, przyrody, rzemiosła był Pan Krzyś Łepkowski. Wtedy już wiedziałam, że jak będę duża to będę artystką (nie byłam jeszcze pewna czy malarką, czy śpiewaczką, czy tancerką, czy aktorką) i będę mieszkać na wsi. Potem powstała wersja, że będę mieć krowę i chodzić z nią na smyczy po mleko do sklepu – od taki dziecięcy wymysł. Kiedy zaczęłam samodzielnie jeździć na kolonie nie ma się co dziwić, że mając do wyboru morze, góry, czy nawet Hiszpanię wybrałam właśnie Godki, które tak dobrze już znałam.

Zdjęcia z Godek: Z dzikiem Tanturem, który grał z nami w piłkę (jestem pierwsza po lewej), kopiemy ziemię pod nasze pole, na którym potem zasiejemy zboże - ocieram pot z czoła :), mój stragan zielarski na jarmarku średniowiecznym i mój tata przebrany za mnicha.

Sielanka "podstawówkowa" się skończyła. Byłam już bardzo samodzielna i w wakacje wyjeżdżałam nawet na 3 obozy po kolei, czasem przepakowując tylko torby. Poznałam wtedy jeszcze bardziej magię poezji śpiewanej, która towarzyszy mi do dziś. Jeździłam namiętnie konno i sporą część wakacji spędzałam też w stajni, gdzie spałam na sianie, rano doiłam kozy, a potem wraz z towarzystwem pławiłam konie w pobliskim jeziorze. Mimo młodego wieku świetnie radziłam sobie też z trudniejszymi końmi, dlatego pozwalano mi na trochę więcej niż innym dzieciakom w moim wieku, z czego byłam bardzo dumna. Sprzątanie boksów, pojenie i cała praca, którą trzeba było wykonywać przy zwierzętach, nie była mi obca, a wręcz ją lubiłam. Nie raz uczestniczyłam też w pokazach dla gości, którzy przyjeżdżali na zabawę bryczkami, a w warmińskim domu pod Olsztynem, przy którym nadal istnieje stadnina koni czułam się jak u siebie.
Rodzice sprzedali i domek na Sasku i dom w Olsztynie i zamieszkali w Siemianach nad Jeziorakiem – w miejscowości turystycznej i choć nad samym jeziorem, to w małowiejskim miejscu, ale za to w cudownych okolicach, bardzo bogatych przyrodniczo. Ja ze względu na szkołę i liceum plastyczne, które zaczęłam zostałam w Olsztynie.
Byłam już prawie dorosła i wciąż wspominałam moje "wiejskie czasy", które tyle mnie nauczyły. Myślę, że dzięki temu jako nastolatka potrafiłam poradzić sobie w każdej sytuacji i nie straszny był mi deszcz, czy mycie się w rzece na obozie harcerskim, z którego większość moich koleżanek uciekła ze względu na trudne warunki. Idąc na studia artystyczne wciąż z tyłu głowy miałam życie na wsi, sądziłam jednak, że jest to pomysł na daleką przyszłość, do póki na drugim roku studiów nie poznałam mojego aktualnego męża. Potem już większość z Was wie. Szybko zamieszkaliśmy razem i szybko zdecydowaliśmy się na sprzedaż mieszkania w Olszynie. Decyzja została podjęta w grudniu, w styczniu znaleźliśmy Wonne Wzgórze, a w lutym kupca na mieszkanie. W maju zamieszkaliśmy w naszym wiejskim domku, a ja miałam już nazbieranych tyle starych mebli (które uwielbiam od dzieciństwa), kamionkowych garnków i obrazów, że kto nie wszedł do naszej chatki mówił, że wygląda jakbyśmy mieszkali w niej już wiele lat. Miałam stare szafy ze strychów, wielką skrzynię posagową, którą dostałam na dzień dziecka jak byłam mała (o takiej właśnie marzyłam!), a nawet kilka starych lamp. Potem pojawiły się psy, kotka Wiedźma już z nami przyjechała, a my wzięliśmy ślub. Może zabrzmi to trochę naiwnie, ale wreszcie znalazłam dom z moich dziecinnych wspomnień, który w pewnym monecie gdzieś zniknął z mojego horyzontu.


Napisane z potrzeby serca. Pozdrawiam wszystkich, którzy przebrnęli!

18 komentarzy:

  1. super!
    Zapraszam na mój blog, może Ci się spodoba i zostaniesz tam na dłużej- zaobserwujesz
    http://alexandraiwinska.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniałe miałaś dzieciństwo. I nic dziwnego, że zamieszkałaś na wsi ;) Pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja przebrnęłam z ogromną przyjemnością! Podziwiam Twoją konsekwencję. To szczęście znaleźć swoje miejsce na ziemi bez czekania na emeryturę:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniale opisalas przepiekne wrecz bajkowe dziecinstwo.Rozsadna mlodosc jest skutkiem tego co przezylas w dziecinstwie.Zagladam od poczatku na Twojego bloga ale dzis musze sie ujawnic-uwielbiam czytac co u Ciebie.Od dzis wiem dlaczego-w Tobie milosc do zycia na wsi dojrzewala razem z Toba.Piekna opowiesc.Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za ujawnienie i miłe słowa, pozdrawiam ciepło :)

      Usuń
  5. Pięknie opisane, przeczytałam z dużą przyjemnością- to wspaniale,że marzenia się spełniają!:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Piękny post, czytałam z prawdziwą przyjemnością, Ty też tak jak i ja jesteś potwierdzeniem, że marzenia się spełniają :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Natalia, cudownie to napisałaś. Piękna historia i wspaniałe wspomnienia :-))
    Uściski
    Asia

    OdpowiedzUsuń
  8. Natalio, kończyłam czytanie ze łzami w oczach! Dzięki za tę opowieść. Nigdy nie przepuszczam żadnego Twojego wpisu, choć rzadko komentuję. Wiedz jednak, że jestem Twoją, a raczej Waszą wierną fanką:) Pozdrowienia z serca!

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja przebrnęłam , tak się zaczytałam a tu już koniec. My też latami gromadziliśmy stare rzeczy w garażu z myślą że zamieszkamy na wsi . Tak jakbym czytała o sobie, Niech ta tęcza przynosi Wam zawsze szczęście na Wonne Wzgórze. Buziaki.

    OdpowiedzUsuń
  10. Zaciekawiła mnie opowieść o Twojej szkole, jeśli to była szkoła znajdująca się za strażą pożarną, to pewnie się tam spotkałyśmy, bo miałam tam kursy dla nauczycieli i byłam na pokazowych lekcjach :)) Jaki ten świat mały !! :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ASP Żak - była za szkołą pożarną, ale tam były 3 szkoły, została tylko jedna. Na Barczewskiego była moja szkoła. Pozdrawiam ciepło!

      Usuń
  11. Przepiękny wpis i ta garść historii :) Pozdrawiam serdecznie, Natalio :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Przebrnęłam, bo uwielbiam historie pisane przez życie.
    Odnaleźć swoje miejsce na ziemi to ogromny sukces.

    OdpowiedzUsuń
  13. Milo było przeczytać Twoją historię. Dzieciństwo miałaś bardzo kolorowe, choć szkoda że tak często się przenosiliście. Ja wiecznie spędzałam czas na podwórku :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przenosiliśmy się tylko raz jak miałam 17 lat i rodzice wyprowadzili się z naszego domu w Olsztynie, pozostałe "przenoszenie", to tylko zmiana domków letniskowych - wiejskich ostoi.

      Usuń
  14. Ale Cię kochana "najszło".
    Interesująca opowieść, fajnie się czytało w ten upalny dzień ... co prawda nie było dreszczyka, jak przy opowieści kiedy to mama i córka jednocześnie skręciły nogę ... ale chyba wolę sielskie historie.
    Uściski

    OdpowiedzUsuń