wtorek, 20 stycznia 2015

Przygód ciąg dalszy

Myślicie, że po burzliwej końcówce roku zrobiło się spokojniej? Mylicie się i szacowny 2015 rok dał nam już trochę w kość. Nie będę tu opisywać takich drobnostek jak połamana lampa w pokoju (znaleziona niegdyś na śmietniku w Berlinie), która wieczorem dawała nam miłe ciepłe światło i nagle po latach się przewróciła (jakoś udało mi się ją skleić), jak popsuty sprzęt w domu (np. dekoder, wieża, która przestała odtwarzać płyty), a także niedziałające radio w samochodzie. Mocno we znaki dał nam się także wiatr.

WIEJE WICHER

Tak naprawdę to ja lubię wiatr, mimo że wprowadza pewien niepokój, ale i ten niepokój nawet lubię. Uwielbiam obserwować przechylające się trawy i kłaniające się korony drzew. Lubię stać na przeciwległym wzgórzu i patrzeć na nasz dom, nad którym wiszą ciemne, ciężkie chmury przesuwające się w bardzo szybkim tempie i na łyse gałęzie otaczających nasze wzgórze drzew owocowych i wiązów. Potem wracam ze spaceru i zaszywam się przy ciepłym piecu, z kubkiem gorącej herbaty z maminym sokiem, słucham gwizdów w kominie i patrzę na szarość za oknem z perspektywy bezpiecznych, ciepłych wnętrz oświetlonych żółtym światłem.
Tym razem po spacerze z Aniołem usiedliśmy do obiadu. Z kuchni mamy rozległy widok na łąkę, która porasta Wonne Wzgórze, a dalej już w dół na las. Bardzo długo widać też u nas słońce, które chowa się dopiero za drzewami na horyzoncie, w dolinie. Niebo pod wpływem silnego wiatru zmieniało się jak w kalejdoskopie, stawało się różowe, purpurowe, a zaraz granatowe, prawie czarne. Raz robiło się jasno, to znów ciemniało, niekiedy zza kłębiących się chmur wychodziły specyficzne smugi słońca oświetlając dolinę. Kiedy byłam mała widząc takie zjawisko myślałam, że to anioły schodzą na ziemię, Anioł jednak smacznie spał. W pewnym momencie usłyszeliśmy skrzypnięcie i zobaczyliśmy, że jeden z konarów starej śliwy przed domem kołysze się inaczej niż reszta drzewa. Śliwa rośnie bardzo blisko domu, gdyby więc się przewróciła spadła by na dom (w stronę domu była lekko przechylona), lub na biegnącą obok linię energetyczną. Długo się nie zastanawialiśmy. Ubraliśmy się ciepło i wyszliśmy na łaskę i niełaskę wiatru. Śliwa była mocno uszkodzona i chociaż dawała jeszcze trochę małych, ale mocno robaczywych owoców, decyzja o ścięciu konarów została podjęta bardzo szybko. Pan Właściciel Domu przyniósł drabinę, a także piłę, wyrzucając sobie jednocześnie fakt, że po ostatnich sporych cięciach nie naostrzył jeszcze łańcucha. Ja natomiast zaopatrzyłam się w linę, żeby ciągnąć gałęzie drzewa i w ten sposób kontrolować ich upadek, tak aby nie poleciały ani na dom, ani na kable. Mąż ledwo stał na drabinie, którą z wielką złośliwością próbował przewrócić wicher. Obwiązał pierwszą gałąź od grubaśnego, pękniętego konara, a ja resztą liny przewiązałam się w pasie. Zaczęliśmy od tych cieńszych gałęzi i powoli, ale sukcesywnie wielkie części śliwy zaczęły spadać na ziemię w wybrane przez nas miejsca. Do czasu. W pewnym momencie, a zbiegło się to akurat z gradem, który zaczął sypać, z drzewa poszły iskry, a piła zawisła wbita w gałąź. Chwilę trwało, zanim Pan Właściciel Domu wydostał sprzęt z sęka. Piła jednak postanowiła dalej już gałęzi nie przeciąć. Zaczęłam mocno ciągnąć nadcięty konar. Kołysał się, ale trzymał się twardo. Pan Właściciel Domu jak zwykle podszedł i wątpiąc w moje siły postanowił ciągnąć sam. Nie szło. Zawsze jestem za współpracą, zaproponowałam więc, że powalimy resztkę drzewa tak jak wszystkie przeszkody w życiu (patetycznie brzmi, hehe) RAZEM! Rozkołysaliśmy kikut drzewa a potem z całych sił powiesiliśmy się na sznurze, którym byłam obwiązana. Poczułam jak wrzyna mi się w plecy i nagle trzask i łup. Udało się! Na tę okoliczność nawet na chwilę zza lasu pokazała nam się ruda poświata po słońcu. Było już niemal ciemno, pochowaliśmy więc sprzęt i zostawiając krajobraz jak po wojnie ruszyliśmy do domu z myślą, że w następny weekend będziemy mieć trochę roboty przy sprzątaniu resztek drzewa. Następnego dnia (poniedziałek) po pracy chodzę na basen. Na moich plecach pojawiły się czerwono-sine pręgi. Nikt by nie uwierzył, że to od sznura (no może, że od sznura by uwierzył, ale chyba raczej, że od jakiegoś bicia sznurem, a nie od ciągnięcia gałęzi), mimo to poszłam na basen i miałam wrażenie, że wszyscy patrzą na moje plecy, postanowiłam więc ćwiczyć styl grzbietowy.

SAMOCHODOWE PERYPETIE

We wtorek umówiliśmy się do mechanika z samochodem. Przyjechał więc mój tata, który użyczył nam na kilka dni swojego auta, a sam pokrzątał się troszkę po naszym obejściu i porobił trochę rzeczy na które my ciągle nie mamy czasu (między innymi zrobił porządek ze ściętą śliwą). Samochód mojego taty jest jednak bardzo niski nie mogliśmy więc dojeżdżać pod dom, ze względu na koleiny i błoto, zatrzymywaliśmy więc machinę pod wzgórzem, a dalej piechotą z latarkami w rękach. Pamiętacie historię szalonego Mechanika Wojtka, który chciał zrobić z naszego autka potwora, który będzie przejeżdżał koryta suchych rzek, albo brodził w błocie po klamki? Tym razem pojechaliśmy do mechanika, który zajmował się naszym autem wcześniej. Zależało nam żeby samochód zrobiony był szybko i dobrze. Mieliśmy problem z hamulcami i z zapłonem, pewnie z czymś jeszcze, ale się nie znam. Okazało się, że owszem hamulce są i działają, ale podłączony jest tylko jeden z czterech na jedno z przednich kół. Te z tyłu Wojtek odpiął, a potem już ich nie zapiął. Wojtek konserwował również ramę i budę samochodu, którą w tym celu zdjął. Nie miał już jednak czasu żeby ją dobrze przykręcić. Okazało się, że trzymała się na jednej śrubie, cud więc że nic nam się nie stało. Świeca założona była nie taka, podobnie alternator, czy coś w tym stylu. Wojtek tłumaczył nam także, że koło zapasowe musimy wozić na tylnym siedzeniu, bo klapa od bagażnika, na której normalnie się montuje koła w terenówkach jest zardzewiała i może odpaść pod ciężarem koła. Mechanik powiedział, że absolutnie nie jest zardzewiała, poprawił tylko zawiasy i znów mamy samochód pięcioosobowy. Do Wojtka już nigdy nie pojedziemy. W czwartek po pracy odebraliśmy nasz samochód. Idealnie odpalił, zostawiliśmy więc niską maszynę taty i ruszyliśmy naszą terenóweczką z radością, że wreszcie podjedziemy pod sam dom. Rano jednak niespodzianka. Nasza Vitarka nie odpaliła. Tata miał już wyjeżdżać i mieliśmy zawieźć go tylko po jego samochód, a tu klops. Pan Właściciel Domu i samochodu bardzo się zdenerwował, ja też, ale starałam się nie panikować. Na szczęście mechanik powiedział, że przyjedzie do nas i uruchomi samochód, chociaż gdy dowiedział się jak to daleko nie był zachwycony. W każdym razie musieliśmy wziąć urlop, a ja akurat miałam tego dnia zajęcia artystyczne z Akademią Trzeciego Wieku, które bardzo lubię prowadzić. Udało się znaleźć zastępstwo, w pracy bez problemu wzięliśmy wolne, a mechanik odpalił samochód. Tata niestety musiał wracać. Pojechaliśmy do Olsztyna, a stamtąd tata zawiózł nas na zakupy i z zakupami do domu, a właściwie pod górkę, bo pod dom oczywiście nie dało się dojechać. Podczas zakupów mój tata ekspert od sklepów spożywczych i wszystkiego innego też bardzo chciał nam pomóc:
- Ta kiełbaska jest pyszna Sebastian, będzie ci smakować.
- Dzięki Krzysztof, ale nie mam na nią ochoty.
- Pyszna jest. Jest taka gruba i cienka, ale ta gruba jest pyszna, weź, nie pożałujesz.
- Jadłem ją, dzięki.- Tak jeszcze kilka razy:
- Poproszę żywieckiej – mówi mój mąż.
- drobiowej, czy wieprzowej? - pyta ekspedientka.
- drobiowej nie – odpowiada mój tata. Dostał więc zaszczytne miano eksperta i na dodatek jest z tego przezwiska dumny i w pełni się z nim zgadza :) A mówi się, że to teściowe lubią się wtrącać.
Humory mieliśmy już lepsze. Przed spacerem z zakupami zmieniłam buty na kalosze, a Pan Właściciel Domu pobiegł do domu po taczkę, wszak zakupy na cały weekend mieliśmy duże i ciężkie. Pożegnaliśmy się z tatą, a ja stwierdziłam, że muszę drogę z taczką do domu uwiecznić. Poleciałam po aparat, a kiedy wyszłam zrobić zdjęcie Pan Właściciel Domu wjechał już na podwórko, głośno krzycząc:
- Kochanie, upolowałem obiad! To jednak jeszcze nie koniec naszych przygód.



GRYZOŃ

Nie raz już wspominałam, że w domu mamy myszy. Nie zabijamy ich, bo nam żal. Łapiemy je w żywołapki i wynosimy w bezpieczne miejsce, a one wracają i tak ciągle. Czasem się złościmy kiedy nie dają nam spać, ale odkąd Skrzat pojawił się w naszym obejściu i ciągle okupuje wejście do domu, myszy jest znacznie mniej. Któregoś dnia smacznie już spaliśmy, a tu nagle usłyszeliśmy chrupanie, potem jakby przedzieranie się, wykluwanie, nie wiem jak to określić. W rogu, przy piecu w naszej sypialni stoi fotel, obok kosz wiklinowy, tam trochę nieposkładanego prania. Dźwięk był taki jakby jakiś potwór próbował przecisnąć się przez te wszystkie sprzęty i tkaniny. Już wyobraziłam sobie, scenę niczym z kreskówki z muzyką jak np. z „Gwiezdnych Wojen”, tam tam ra tam tam tam tam ra tam tam... Muzyka buduje napięcie, słychać hałas, wszyscy oglądający czekają na rozwój sytuacji, a tu z wielkiej sterty wyłania się... malutka mysz. W końcu jednak hałas był nie do zniesienia. Wstałam, zapaliłam światło, i odsunęłam kosz, a tam... wcale nie malutka mysz, a szczur! Biedak uciekł przerażony i zaczął hałasować w innym miejscu pokoju, raz przebiegł nawet po rancie naszego łóżka tuż przy głowie Pana Właściciela Domu, który zerwał się jak oparzony, wołając, że nie będzie już tam spał. Dopiero po mojej propozycji zamienienia się miejscami oprzytomniał i wrócił do łóżka. W weekend zajęliśmy się więc szukaniem szczura, który jak podejrzewaliśmy dostał się do naszej sypialni i nie może z niej wyjść, odsunęliśmy mu jedno z wyjść i usunęliśmy z pokoju wszystko co się da, chcieliśmy też kupić żywołapkę na szczura, ale jak się okazało kupienie takiego sprzętu w Olsztynie jest niemożliwe, zostaje więc internet. Na szczęście jednak ostatnie dwie noce śpimy spokojnie, być może szczur się wyprowadził.

KOCIA WALKA

Jednej z ostatnich nocy obudził nas okropny hałas na podwórku – walka kotów. Wyszliśmy przed dom i zobaczyliśmy Skrzata i Kotusia sąsiadów jak stykają się głowami i wydają z siebie groźne dźwięki. Nagle doszło do spięcia, a kocury walczyły niemal na śmierć i życie. Wybiegłam w piżamie i na boso w nasze przydomowe błotko. Kotuś uciekł a nastroszony Skrzat powoli zaczął iść w jego stronę, aż za stodołę, tam również podbiegłam i pogoniłam Kotusia, który z pewnością głodny nie jest, bo u Kasi i Piotrka zawsze ma pełne miski i porcję pieszczot, postanowił sobie jednak robić po drodze do wsi na panienki przystanki u nas i korzystać z misek Skrzata. Kotuś pobiegł w dół drogi w stronę wsi, niestety Skrzata nie udało się zatrzymać, poszedł za nim. Następnego dnia, jak zwykle martwiliśmy się o naszego kocura. Pojawił się jednak wieczorem. Przy świetle latarki nie wyglądał źle, dopiero rano zobaczyliśmy jak wygląda kot po walce. Ucho Skrzat ma przerwane, nad samym okiem strupa, na szyi też sporo strupów, a na boku szyi na białym futerku (więc tym bardziej wygląda makabrycznie) roztartą krew. Po stratach oceniliśmy, że weterynarz nie będzie potrzebny, kot jest żywy i radosny i jak zwykle żąda pieszczot. Pozwolił także wymacać się po wszystkich ranach, żeby sprawdzić czy nie są poważne. Gorzej z Kotusiem, ale też się wyliże. Za uchem ma rozległą ranę, jest czarny więc nie widać krwi, ale jest wielka mokra plama, kuleje też na łapę. Krew na szyi Skrzata okazała się krwią Kotusia, bo w tym miejscu Skrzat nie ma żadnej ranki. Po całej interwencji musiałam o trzeciej w nocy iść pod gorący prysznic, bo po pierwsze miałam stopy w błocie po kostki, a po drugie trochę zmarzłam. Na szczęście tym razem woda była i mogłam się odmyć.
Mam nadzieję, że na razie limit przygód wyczerpaliśmy i nastanie dla nas spokojny i może nawet trochę nudny czas.
Na koniec trochę warmińskich kapliczek z naszych okolic, oczywiście prace mojego autorstwa.


Pozdrawiam ciepło! Mam nadzieję, że przez nasze przygody przebrnęliście!

14 komentarzy:

  1. Ot, życie! jednych oszczędza, innym dowala, nigdy po równo; bywają takie kumulacje zdarzeń, iż wydaje się, że fatum zawisło nad nami; mam nadzieję, że limit wyczerpany i teraz już tylko z górki; a kapliczki klimatyczne, spokojne, trwają w Twoich pracach, za nic mając zawirowania życia, przecież tyle widziały; są przepiękne; dobrego dnia, Natalio, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. śliczne zdjęcia jak zwykle :)
    Oby jak mniej takich przygód w nowym roku... one mogą człowieka skutecznie wpędzić w nerwice

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciężki początek. Ale takie początki zazwyczaj wróżą lżejszy ciąg dalszy, czego z całego serca życzę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Prawo Murphego... Jak coś się może schrzanić, schrzani się niechybnie i bedzie to seria... Mielismy to juz parę razy. Jedyne wyjście to ponaprawiać co się da i liczyć, że seria ulegnie przerwaniu...Trzymam kciuki! A pamietacie akcję łapania szczurów w pokoju naszej Cioci?
    Asia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, pamiętam. Nasz na szczęście chyba sam się wyniósł, bo już jest cisza, ale dzisiaj spryskiwacz w samochodzie zaczął wydawać dziwne dźwięki... Po prostu seria.

      Usuń
  5. Wesoło Wam się rok zaczął. Szczura w sypialni współczuję. U nas jeden się zalęgł w dawnej świniarni i to akurat jak R. w szpitalu był, a ja musiałam tamtędy do kurnika chodzić. Horror ;) Figa chodziła ze mną i mnie osłaniała :) W końcu chyba musiała go dopaść bo znalazłam jakiegoś zagryzionego na trawniku... Z samochodem całe szczęście, że się tak skończyło i trafiliście do mechanika, który wykrył te wszystkie "usterki" po ostatniej naprawie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dobrze, że taką przewiązaną w pasie nie porwał Cię wiatr! Co tam pręgi!

    OdpowiedzUsuń
  7. Natalio, ale to, co wyprawialiście z tą śliwą podczas wichury to prawdziwy hardcore! przecież mógł jakiś konar spaść Wam na głowę! I wyobrażam sobie, jak wyglądałaś na tym basenie ;) Widzę na wielu blogach, że początek roku obfituje w dramatyczne, albo co najmniej kłopotliwe, przeżycia... Spokoju Wam życzę ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Na naszej działce rosła stara jabłoń. Jabłek było kilka , niesmacznych i robaczywek. I mąż ją ścinał. Też z przygodami. A i szczura też mieliśmy . na IV piętrze przez tydzień. Był cwańszy od nas. I też udało się go w końcu dopaść. Uwielbiał WC. I ciszę wieczorną.
    A gdy czytam o przyrodzie wokół nas, to cieszę się bardzo, że mam namiastkę w postaci działeczki. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  9. Powiem tak,wpadłam po długim nie wpadaniu,przeczytałam przygody i zaległości,tak dobrze mi się Ciebie czyta ale zdjęcia...takie swojskie i proste a zarazem nie zwykłe,piękne.Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  10. Każdy Wasz kłopot czy kłopocik kończy się optymistycznie, więc nie ma źle! Pewnie to dzięki magicznemu słowu RAZEM. Tak trzymać :DDD
    Pzdr.
    PS. też lubię wiatr...

    OdpowiedzUsuń
  11. Z przygodami zaczął się Wam Nowy Rok , ale wierzę że pokonacie wszystkie progi w tym 2015. Czytając Wasze przygody , między wierszami wyczuwam nutę optymizmu. Uwielbiam kapliczki , Twoje są cudne !!! Pozdrowienia dla Wonnego Wzgórza.

    OdpowiedzUsuń
  12. Tu na wsi zycie jest pelne przygód i nie wiadomo,co kolejny dzień przyniesie. Mnie tez nowy rok zaczał się bardzo smutno.
    Miejmy nadzieję, ze środek i końcówka będzie dobra!
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń