czwartek, 19 grudnia 2013

Grudiowy wiatr

To, że nic na ten temat nie piszę, to nie znaczy że wiatr, który ostatnio wleciał z impetem przez wielkie okna Europy na Wonne Wzgórze nie dotarł. Dotarł! Objawił się jednak oprócz oczywistych podmuchów próbujących z upodobaniem urwać głowę, a już na pewno ukraść czapkę i rozwinąć zgrzebnie zawinięty wokół szyi szalik wielką śnieżycą i przeszywającym chłodem.
Czwartek: Po powrocie do domu z pracy wyłączyli nam prąd. Zadzwoniłam na pogotowie energetyczne: „Proszę pani, jeśli jest normalny dzień, to usuwanie takiej usterki trwa do trzech godzin, dzisiaj niestety nie mogę udzielić informacji, kiedy zasilanie zostanie włączone.” „Czwartek to nie jest normalny dzień?” – zdziwiłam się. „Nienormalny pod względem pogodowym” – uzyskałam odpowiedź. No tak bo to, że w grudniu wieje wiatr i sypie śnieg nie jest normalne. Dziwne zjawisko. Spać poszliśmy koło dziewiętnastej.
Piątek: Śnieg padał już od czwartku. Prądu dalej nie było. Zrobiłam na pamięć szybki makijaż w porannych ciemnościach, licząc na to, że nie zrobię z siebie pudernicy, albo Zambie. Na drodze za Gadami leżała przewalona stara brzoza. Musieliśmy cofnąć się spory kawałek i pojechać wertepami przez Barczewko. Paliwa do Olsztyna starczyłoby spokojnie, gdybyśmy jechali tradycyjną drogą. Do miasta dojechaliśmy już na oparach, samochód na szczęście się nie zatrzymał, ale postanowiliśmy natychmiast kupić kanister. Zadzwoniłam do gminy pytając kiedy rusza odśnieżanie. Nowy Pan, zajmujący się tą kwestią był nieco zdziwiony moim telefonem, ale zapewnił, że zrobi co w jego mocy. Na koniec jeszcze zapytał o nazwisko, bo miał kolegę, który nazywał się tak samo (rodzinę mojego męża), znał również jak się okazało mojego teścia. „Może na wzgląd na dawne znajomości odśnieżą nam drogę?” – Pomyślałam.
Pan Właściciel Domu dał znać, że wracamy wcześniej, bo wiatr i śnieg nie dawał za wygraną. Ze swojej pracy (pracujemy dość blisko siebie i jak miałam zdrową nogę to chodziłam piechotą) jechał do mnie czterdzieści minut. Miasto sparaliżowane. Zima w grudniu zaskoczyła drogowców. Zaskoczyła również kierowców, którzy nie mogli podjechać pod drobne górki na letnich oponach. Pan Właściciel Domu zabrał mnie z pracy punkt piętnasta. Zakupów nie robiliśmy, bo przecież w sobotę w galerii mamy kiermasz prac (sprzedawane były również moje) i jedziemy znów do Olsztyna, więc wtedy kupimy co trzeba. Wreszcie po długim przebijaniu się przez zaśnieżone miasto wyjechaliśmy poza gęsto zamieszkałą strefę podmiejską. „Teraz będzie tylko lepiej – mamy w końcu napęd na cztery koła i dobre opony”. Nasze niedoczekanie! Utknęliśmy w korku. Samochody w nim stojące zakręcały i znów ruszały w stronę miasta, szukając innej drogi, lub w ogóle rezygnując z podróży. My również wykręciliśmy i jechaliśmy przez chwilę szybko w stronę Dywit (odrobinę na około, ale przez Dywity też da się do nas dojechać), do póki nie stanęliśmy na zjeździe do jednej z tych olsztyńskich sypialni, jaką są właśnie Dywity. Tutaj korek ciągnął się chyba do samego miasta. Nie było nawet szans, żeby ktoś nas zjeżdżających z podporządkowanej chciał wpuścić, nie mówiąc już o sznurze samochodów, który ciągnął się dalej. Znów zakręciliśmy i wróciliśmy do poprzedniej kolejki. Staliśmy i staliśmy nie posuwając się do przodu, na równoległym pasie auta poruszały się, ale bardzo powoli. Nagle w śniegu, wśród świateł samochodów zobaczyliśmy biegnącego mężczyznę. Otworzyłam drzwi i zapytałam co się stało? „Jakiś facet wpadł do rowu, ale już wyjechał i korek rusza” – powiedział w biegu, bo któż chciałby się zatrzymywać w taką pogodę. Potem dowiedzieliśmy się, że ten z rowu zginął... Samochody powoli zaczęły jechać i nagle znów stoimy. Co stało się tym razem? Na pasie obok jedno z aut nie może podjechać do góry. Na naszym pasie zatrzymało się kilka samochodów blokując nam przejazd i pchają do poległy w boju samochód. Czekamy. Wolno wepchnęli pojazd, który powoli wreszcie ruszył. Za nim jednak jechało sporo samochodów, które utknęły przez tego pchanego, który już dawno zniknął za horyzontem. Znalazły się one w niecce - z przodu góra, z tyłu góra i oczywiście też nie mogły podjechać, a mający dużo czasu wybawcy wciąż stojąc swoimi samochodami na naszym pasie pchali pod górkę następne auta z pasa równoległego. Korek z jednej i drugiej strony rósł. W końcu jeden z wybawicieli, dzielnie wybawiający tych co nie wpadli na pomysł, żeby zimą zimowe opony założyć pomyślał, aby swój samochód nieco przestawić umożliwiając tym, którzy dobrymi Samarytanami nie są przejazd. Kiedy w końcu wszyscy wybawcy zjechali minimalnie na bok robiąc nam przejazd znów dojechaliśmy do stojącego na środku samochodu. Nie było widać, żeby ktoś był wewnątrz. Stoimy. Pan Właściciel Domu nie wytrzymał i poszedł szukać właściciela pojazdu. Poszukiwania nie trwały długo. Na miejscu kierowcy siedziała pewna Pani, która zakorkowała ruch aż do Olsztyna, bo bała się przejechać dalej, bo było za wąsko. Nawet ja bym przejechała, a prowadziłam samochód tylko kilka razy w życiu! Po prośbach Sebastiana i kilku innych osób wreszcie ruszyła. Jedziemy! Minęliśmy zjazd na jedno z osiedli domków, na którym stało koło dziesięciu samochodów na światłach awaryjnych, które zrezygnowały już z prób podjazdu pod górę czekając na holownik. Za chwilę spotkał nas kolejny korek. Na naszym pasie, przodem do nas jechał pług, który próbował przebić się na pas obok. Zjechaliśmy ile mogliśmy. Niestety większość osób nie wpadła na ten pomysł. Pan pługowy wysiadł ze swojego kosmicznego potwora i ruszył piechotą prosić kierowców o ustąpienie miejsca, żeby przecież im drogę odśnieżyć. Udało się. Dojechaliśmy do Studzianki już bez większych przygód dziwiąc się, że w niektórych miejscach droga jakby znikła z powierzchni ziemi. We wsi nakarmiliśmy jeszcze koty i na reduktorze udało nam się wjechać na Wonne Wzgórze chwilę przed godziną osiemnastą.
Sobota: Na czternastą miałam być w pracy. Od ósmej chwyciłam za telefon dzwoniąc do Pana zajmującego się odśnieżaniem. Odebrał i poinformował, że miał już kilka telefonów i pług „jedzie na Studziankę”. Śnieg wciąż gęsto sypał nie pozwalając mi wyjść na zewnątrz. Pan Właściciel Domu chodził z psem na spacery, dla mnie było zbyt śnieżnie i ślisko. Pługu nie było widać. Po kolejnych telefonach upewniłam się, że pług jednak jedzie. Mąż napalił mi w piecu, żeby mogła wziąć ciepłą kąpiel. Kiedy około godziny trzynastej pługu nadal nie było zorientowałam się, że do pracy nie dojadę. Wykonałam kilka telefonów. Ruch na kiermaszu nie był za wielki, nikt nie chciał wychodzić z domu w śnieżyce, na szczęście nie byłam potrzebna. Pofarbowałam włosy i oddawałam się w najlepsze rozkoszy kąpieli, kiedy nagle spojrzałam w lustro. Czubek mojej głowy był „kurczakowo” żółty! Z wielkim piskiem zawołałam męża, który nie czując rozmiaru tragedii, jaka mi się wydarzyła zaczął się śmiać! Po chwili jednak zrozumiał, że dla mnie nie jest to śmieszne. W poniedziałek rano musiałam być już obowiązkowo w pracy, a do tego czasu to paskudztwo musiało z mojej głowy zniknąć! Po wysuszeniu okazało się dodatkowo, że na żółtej plamie jest jeszcze jedna ciemna łatka. Na poniedziałek niemal o świcie, przed pracą umówiłam się z moją fryzjerką na ratunek. Trochę się uspokoiłam. Pan Właściciel Domu poszedł na spacer z psem, po chwili jednak przybiegł zmachany. „Natalia, dzwoń do tego faceta (od odśnieżania) pług tu był, odśnieżył do połowy góry (do gospodarstwa, w którym nikt nie mieszka) i wycofał się. Goniłem go, machałem, świeciłem latarką! Nic!”. Tym razem już nikt nie odbierał ode mnie telefonów. Zaczęli dzwonić również sąsiedzi z Leśnej Doliny, którzy także starali się monitorować sytuację. Wściekła napisałam smsa Panu, który nie odbierał komórki. Wieczorem oddzwonił. Owszem pług był, ale dostali alarm, że szybko musi jechać na zakorkowaną drogę główną i dlatego się wycofał. To nic, że do naszego domu zostało mu jakieś pięćset metrów. Będzie w niedziele z samego rana.
Niedziela: Rozmroziłam na obiad dziczyznę, bo coś jeść trzeba było, a zakupów nie udało nam się zrobić. W poniedziałek musieliśmy wydostać się z domu do pracy, oczywiście do fryzjera i jak to określił Pan Właściciel Domu „zdobyć żywność”. Padało całą noc, rano jednak obudziło nas piękne słońce. Tak bardzo chciałam iść na spacer. Mąż odśnieżył nieco podwórko, droga zasypana była jednak miejscami po wyżej kolan. Postanowiłam walczyć z własnymi słabościami i bólem w kostce i poszłam w eskorcie Sebastiana i Anioła. Śnieg cudownie iskrzył się na słońcu. Wysokie, ocieplane buty za kostkę, które kupiłam rok temu świetnie spełniały swoje zadanie, trzymając stopę i pozwalając mi brnąć przez zaspy. Doszliśmy do odśnieżonego fragmentu drogi. Po odśnieżaniu nie zostało jednak nic, a u podnóża góry droga była tak zawiana, że i tak byśmy nie dali rady przebić się nawet dużą terenówką. Musiałam patrzeć pod nogi, ale moje oczy wciąż biegały po krajobrazie – zimowym, rozświetlonym, w którym każde przystrojone w koronkowy szron źdźbło trawy wyglądało jak zwiewna panna. Na drzewach zwisały grube śniegowe czapy i szale i tylko w niektórych miejscach prześwietlały je ostre promienie słońca, ukazując nam zupełnie nowy świat. Na wzgórze ledwo udało mi się z powrotem wspiąć. Pan Właściciel Domu zabrał się za wygrzebywanie spod śniegu nie nadających się już do niczego belek, z zeszłorocznej rozbiórki stodoły, które wylądować miały w piecu, a ja wróciłam do domu i oddałam się jednemu z moich ulubionych zajęć – przygotowaniu obiadu. Wciąż próbowałam się także dodzwonić do Pana od Odśnieżania (piszę wielkimi literami, bo to już w sumie przydomek), który obiecał, że pług będzie rano, a nas już złapało południe. Po obiedzie zaczęliśmy godzić się z myślą, że w poniedziałek raczej też się nie wydostaniemy z domu, kiedy to wreszcie Pan od Odśnieżania odebrał telefon i podał nam numer do tak zwanego operatora, czyli Pana Pługowego. Pan Pługowy powiedział, że właśnie kończy u Pana Żabojada i potem jedzie „Na Radostowo”. Tu już się naprawdę zdenerwowałam. Jest w naszej wsi i nie ma zamiaru do nas dojechać?! Tłumaczył się, że drugi Pan Pługowy wpadł do rowu (jak im pługi do rowu wpadają, to co powiedzieć o normalnych samochodach?!), i że nie ma czasu. „Proszę Pana – zaczęłam – jesteśmy od piątku odcięci od świata, nie jesteśmy w stanie wyjechać nawet po zakupy, a kończą nam się zapasy, w domu mamy starszą osobę, do której w razie czego nie dojedzie nawet karetka pogotowia, jestem po ciężkim złamaniu nogi i chodzę o kulach, nie mogę swobodnie się poruszać, a pan mi mówi, że nie ma czasu?!” – chwila ciszy i pan zgodził się przyjechać. Sebastian śmiał się, że powinnam jeszcze powiedzieć np. o brakującej insulinie, czy innych ważnych lekach i ciężkich chorobach, powiedziałam jednak samą prawdę. Kiedy było już ciemno zobaczyliśmy, jak odśnieża gospodarstwo na dole, więc jednak dojechał w pobliże. Znów zadzwoniłam i zostałam poinformowana, że właśnie do nas jedzie. Nie mogłam jednak zapomnieć o naszych sąsiadach z Leśnej Doliny, którzy mieszkają jeszcze dalej. Pan nie spodziewał się, że tam mogą być jeszcze ludzie. Ha! A jednak! Na szczęście dojechał i do nich. Około godziny siedemnastej na naszym podwórku zaświeciły światła „Śniegozwalczacza”. Pan Właściciel Domu wyleciał jak oparzony, aby przywitać Pana Pługowego i podziękować za przybycie. Uradowany wrócił do domu. Śnieg znów zaczął padać i wciąż nie byliśmy pewni, czy uda się rano wydostać. Minęła godzina i na nasze podwórko znów wjechał pług, tym razem dużo większy, po chwili znów mały i tak pięć razy. Nie wiem czy wpływ na to miały moje ciągłe telefony do Pana od Odśnieżania i teksty o poważnych zaniedbaniach, czy może to, że Piotrek z Leśnej Doliny zadzwonił do Zarządzania Kryzysowego? Najważniejsze, że jak już w końcu przyjechali, to drogę wygładzili nam niczym autostradę.
Poniedziałek: Wstaliśmy za późno i to że do fryzjera na umówioną godzinę nie dojadę było już jasne. Ruszyliśmy jednak dziarsko z góry i zorientowaliśmy się, że na dole droga nie wygląda już tak dobrze jak nasz podjazd. Kiedy minęliśmy naszą wieś, a potem następną (w ślimaczym tempie) zorientowaliśmy się także, że do pracy też raczej nie dojedziemy. Miejscami drogi po prostu nie było, a my z prędkością dziesięć, czasem piętnaście na godzinę wspinaliśmy się po śniegowo-lodowych górach, które co chwilę wyrastały z tego co kiedyś było drogą. Przy domach stały samochody - ci którzy mogli rezygnowali z wyjazdu do pracy. Po godzinie dziesiątej dojechaliśmy wreszcie do fryzjera (jechaliśmy prawie dwie godziny). Podjęliśmy decyzję o wolnym. Chcieliśmy wrócić za „widniaka” do domu. Zrobiliśmy trochę zimowych zakupów (ciepłe rajstopy dla tej co w spodniach nie chodzi czyli dla mnie i ciepłe skarpety i takie tam ;-), zdobyliśmy żywność i zaczęliśmy wracać do domu, co tym razem trwało o piętnaście minut krócej.
Wtorek: przyszła odwilż nasza droga do pracy wciąż trwała koło godziny, ale zawsze to już nie dwie. Ze wzgórza po śniegu i lodzie spływać zaczęły strumienie wody. W pracy trwały przygotowania do wernisażu i miałam natłok roboty, głównie z powodu poniedziałkowej nieobecności. Czekała też na mnie dobra wiadomość. Podczas kiermaszu sprzedałam kilka prac, co jest miłym zastrzykiem gotówki przed świętami.
Dni następne: Z dnia na dzień droga zaczęła wyglądać coraz lepiej, zostały jeszcze tylko góry lodowe między Tuławkami i Gadami, które dopiero w tym tygodniu zostały skute przez mieszkańców. Dziś pierwszy raz jechaliśmy po prawie czarnej drodze. U nas wciąż leży śnieg, na zmianę mamy mróz i odwilż i nie ma kiedy stopnieć. Pan Pługowy znów był i zebrał z drogi pod górę resztki śniegu, nie pamiętam żeby o tej porze roku podjazd był tak dobry jak teraz. Dostałam też przemiłą paczkę od Ilony Lisieckiej, której bloga na pewno znacie. Wymyśliłam nazwę dla jej nowo otwartej pracowni („Kurnik sztuki”) i jako podziękowanie dostałam piękne podkładki pod talerze z... kurami! Komplet idealnie pasuje do mojej kuchni, więc bardzo się cieszę i jeszcze raz dziękuję!
Przygotować wszystko do wernisażu zdążyłam, chociaż naprawdę w ostatniej już chwili, przez natłok pracy, ciągłe stanie, wchodzenie i schodzenie z taboretu (tablice na których maluje są wielkie i trzeba sięgać wysoko) noga mocno mi już doskwierała. Przez ostatnie zawirowania nie mam też jeszcze prezentów świątecznych, a tradycyjnie wyjeżdżamy do moich rodziców nad Jeziorak. Pewnie dla większości fakt, że osiemnastego grudnia nie ma się jeszcze prezentów nie jest bulwersujący, jednak ja zawsze zamawiam prezenty przez internet i mam je przynajmniej w połowie listopada. Dlatego teraz kończę mój przydługi tekst, gratuluję tym, którzy przeczytali go w całości (obiecywałam że szykuje się dłuuugi post) i lecę na zakupy! Na koniec jeszcze trochę zdjęć, grudniowego chwalipięctwa, czyli trochę o moich pracach i... i oczywiście życzenia.



http://www.telewizjaolsztyn.pl/0,2332-%26quot%3bkup_sztuke_pod_choinke%26quot%3b.html

- Filmik z naszej galerii z moją skromną osobą również, pokazanie tego w regionalnej telewizji zaowocowało sporym zainteresowaniem moją trochę dziwną twórczością, co niezmiernie mnie cieszy ;-) Zapraszam Was do oglądania.
http://www.olsztyn24.com/news/21981-bwa-po-raz-czwarty-promuje-sztuke-pod-choinke.html



Życzę Wam spokojnych, rodzinnych, ciepłych, naprawdę wyjątkowych świąt, pełnych tradycyjnych potraw, zapachu cynamonu i igliwia, ciepła ognia i oczywiście gwiazdki z nieba!


7 komentarzy:

  1. Współczuje tych perypetii. Chociaż wtedy do śmiechu Wam nie było, teraz fajnie się to czyta i mam nadzieję że na wspomnienie się uśmiechacie! Ja do dziś się dziwię jak to się dzieje, że do nas pługi docierają dwa razy dziennie (rano i wieczorem), pomimo że naprawdę na końcu gminy mieszkamy i stąd nigdzie już się nie dojedzie, a drogę ma klasy chyba mniej niż gminnej ;) i przez las! Myślę, że może mieszka tu ktoś z włodarzami zaprzyjaźniony... pozostaje odkryć kto to taki :) Dużo ciepła i pomyślności życzę. Dziękuję za życzenia i radosnych Świąt!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jejku, to jak powtórka marcowej zimy, u nas jednak było bardzo spokojnie; a z drugiej strony, jak domostwo jest zasypane i brak dojazdu, to człowiek jest rozgrzeszony ze wszystkiego; oczywiście, nie biorę pod uwagę pomocy lekarskiej czy wyjazdu po leki, a powinnam; radosnych świąt, Natalio, pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oby do wiosny! A Twoje "deski" strrrrasznie mi się podobają - zaraz idę Cię poszukać w necie:)

    OdpowiedzUsuń
  4. No to przygody Cię nie ominęły...Zdjęcia obejrzałam z przyjemnośćią...

    OdpowiedzUsuń
  5. U nas też ostatnio przez trzy dni nie było prądu i wody i również śnieg zasypał ale jakoś przeżyliśmy, choć z dojazdami nie mieliśmy problemu. Życzę miłych, rodzinnych i spokojnych Świąt, pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń
  6. Niesamowicie tam macie! U nas tak grzecznie pług jeździ ... nuuuudy ... (tfu tfu):)
    Natalio, Twoje prace fantastyczne!
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  7. Piękne śnieżne zdjęcia. Wszystkiego najlepszego na ten Nowy Rok :)

    OdpowiedzUsuń