czwartek, 27 lutego 2014

Tłusty Czwartek

Jak nie obchodzę Walentynek, dnia kota i innych świąt, które moim zdaniem nie muszą być szczególnie wyróżnione, bo świętujemy je codziennie, tak jest kilka świąt w roku – tych bardzo naszych tradycyjnych, które warte są wyróżnienia. Takim właśnie świętem jest Tłusty Czwartek, bo obchodzenie go częściej byłoby chyba zbrodnią dla organizmu. Raz jednak w roku taki dzień, gdzie bezkarnie można spożywać pulchne pączusie jest wskazany, a poziom endorfin rośnie już na samą myśl. Nie ruszają mnie jednak liczne radiowe reklamy, atakujące nas w samochodzie od kilku dni, w których dumnie pyszni się wielki, napompowany pączek za niecałe 50 groszy. Taki pączek owszem wygląda imponująco, pachnie jednak starym tłuszczem, sztuczną wanilią i płynem do mycia naczyń. Smakuje za to watą, starym tłuszczem itd... Kiedy byłam dzieckiem i mieszkałam z rodzicami w Olsztynie, niedaleko mojej podstawówki była cukiernia. Taka zupełnie niepozorna, w samym środku jednego z osiedli, nie wiem czy jeszcze istnieje, Jagódka się chyba nazywała. Kiedyś w Tłusty Czwartek mama, która sama pączków nie robiła, kupiła nam w niej po jednym jeszcze ciepłym, smakowitym, okrągłym, wręcz idealnym pączusiu (moja rodzina nigdy nie była szczególnie "słodyczowa"). Ciasto było jednak tak pyszne, a różana marmolada tak delikatna i nie za słodka, że zaraz wysłała mojego brata po więcej. Szymon nastał się w kolejce, ale okazało się że pączków już nie ma. Pojechał więc następnego dnia, pączków też niestety nie było, bo jak się okazało cukiernia przygotowywała pączki tylko raz w roku właśnie w ostatni czwartek karnawału. Od tej pory co roku zamawialiśmy pączki w tej cukierni, nigdy potem nie jadłam też tak dobrych. Jest to jeden ze smaków mojego dzieciństwa, może trochę idealizowany. Smaku tego nie odtworzę, ale odkąd mieszkam na wsi to, to co jest możliwe staram się robić sama, a kiedy można się tym dzielić z innymi, to radość jest tym większa. Plan smażenia pączków knuł się w naszych głowach już od kilku dni. Pierwszy raz robiłam je w pierwszym roku naszego wieśniaczenia, w drugim roku przyrządziliśmy wariację na temat pączków, czyli pączki serowe. Tym razem postanowiliśmy jednak wrócić do tradycji. Jednak żeby pączki były do zjedzenia w czwartek, trzeba było zabrać się za nie we środę. Wróciliśmy wcześniej z pracy. Pan Właściciel Domu poszedł na spacer z Aniołem, a ja w tym czasie przygotowałam zaczyn. Prababcia Antonina – specjalistka od ciast drożdżowych i to podobno jedyna w naszej rodzinie (oprócz teraz mnie, co piszę to z niekłamaną dumą) spoglądała na mnie krytycznie z ramek na ścianie. Zaczyn jednak stanął przy piecu i szybko podwoił swoją objętość, ku radości babci, która jakby pokiwała z aprobatą głową. Potem tylko dużo mąki, mleka, dwanaście jaj (pączków musi przecież starczyć dla domowników, sąsiadów, dla wszystkich kolegów i koleżanek Sebastiana z pracy i wszystkich pracowników Biura Wystaw Artystycznych) inne cuda, sprawiające że pączki są pączkami i zaczęło się gniecenie. Ciasto bardzo się kleiło – za bardzo, a zapasy mąki w domu zbliżały się ku końcowi. Z szafki wygrzebałam mąkę razową. "Raz kozie śmierć!" - Pomyślałam wsypując ją do ciasta. Tymczasem Pan Właściciel Domu zaczął rozgrzewać tłuszcz – to on jest specjalistą od smażenia pączków, ja za to byłam bardzo dumna, że przygotowuję pączki razem z mężem. Wybrałam najbardziej gęsty dżem z naszych domowych dżemów – dzieł mojej mamy – porzeczkowy, ciemny, kwaskowy, z kawałkami owoców. Po pierwszych próbach i kilku pączkach, które w wyniku pęknięć straciły swoje nadzienie, doszliśmy do wprawy. Ja lepiłam pyszne mini pączki (takie wychodziły najlepiej) z łyżką dżemu w środku, a Pan Właściciel Domu smażył, przekręcał, wyjmował i posypywał cukrem pudrem. Wyszły świetnie, bez jasnej obwódki, widać, że domowe, małe, ale odpowiednio wyrośnięte, z wierzchu mocno przypieczone, w środku żółciutkie i pełne nadzienia, a mąka razowa nie zmieniła ich smaku. Musicie mi wierzyć na słowo, bo w ferworze przygotowań nie zrobiłam im zdjęcia. Rano zapakowałam koszyk Sebastianowi, drugi zabrałam ze sobą. U mnie w pracy pączki zniknęły w zastraszającym tempie, więc chyba smakowały, a ja wszystkim mówiłam, że to przecież mój mąż je smażył! W każdym razie tradycji stało się za dość. Teraz czas na śledzie!
Pozdrawiam Was i słodkiego dnia życzę!

9 komentarzy:

  1. Ja na froncie pączkowym walczyłam w zeszłym roku i rzeczywiście pączki domowe smakują dużo lepiej niż kupne,a dziwnym też sposobem (bo przecież nie maja żadnych E...) dużo dłużej pozostają świeże i smakowite. W tym roku nie miałam siły na wyrabianie pączkowego ciacha i tłuczenie wałkiem ;) Dlatego zrobiłam faworki, a z pozostałych po nich białek kokosanki. Do najbliższej cukierni mam 10 km... więc pozostają własne słodkości :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję pączusiów! Smak domowych jest o niebo lepszy , nawet jeśli troszkę nie wyjdą. Wiem, że Tłusty Czwartek to Tłusty Czwartek, ale wszystko mi się omsknęło w tym tygodniu i będę smażyć jutro, trudno się mówi:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow podziwiam :-)
    Ja nie smażę tylko symbolicznie kupuję jednego dla zdrowia :-)))
    Ale gdybym trafiła na Wasze , to kto wie, kto wie :-)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam :) Opis tak smakowity, że ślinka cieknie. My też smazymy pączki sami, jak chłopcy byli mniejsi, to nawet pomagali, ale teraz tylko do jedzenia jest stado facetów, a do robienia tylko ja:) Ale uwielbiam to krzatanie, konfiturkę - u nas idzie najlepiej truskawkowa- no i smak, nieziemski :)

    OdpowiedzUsuń
  5. 41, tyle usmżyłam dzisiaj pączków, jedne nadziewane marmoladą z dodatkiem róży, a jedne kremem budyniowym; to było pyszne, Natalio, bez wyrzutów sumienia zjadłam kilka; w domu zapach smażonych pączków, wcale nie przykry, tylko taki świeży, i obrączka wyszła bez specjalnych zabiegów, i ciasto jak zwykle, na oko; serdeczności ślę.
    A po południu wygrabiłam spory kawał ogrodu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Szkoda że nie ma zdjęć ! Pączki domowej roboty są niebem w buzi. Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie zjadłam ani pół pączka dzisiaj. Ba - starałam się nawet nie wąchać tych, co kupiłam dla rodziny. Wiosna idzie. Wałeczków gdzieniegdzie wolę uniknąć:-)))
    Uściski
    Asia

    OdpowiedzUsuń
  8. Szkoda, że nie mogłaś przesłać jakimś telepromem do mnie choć jednej sztuki. Jestem tak pochłonięta pracą, że mowy nie było nawet o smażeniu faworków. Ale niejednokrotnie smażyłam pączki i to w dużych ilościach, dzieciarnia się zajadała. Uwielbiam drożdżowe.
    Buziaki

    OdpowiedzUsuń