poniedziałek, 28 października 2013

Jesień w ogrodzie

To co w ostatnim czasie działo się w naszym domu natchnęło nas do pracy. Mam w tej chwili w głowie wiele pomysłów i marzeń. Zarówno tych dotyczących domu i ogrodu, jak i działań plastycznych (to akurat pewnie, dzięki mojej pracy). Najfajniejsze jednak jest to, że wiele z nich jest bardzo łatwe do spełnienia. Małymi kroczkami do celu. Jeszcze w tym roku w planie jest budowa konstrukcji ganku, do której mamy zamiar wykorzystać elementy rozbiórkowe stodoły. Wciąż też powoli oczyszczamy nasze obejście. W tamtym roku ze względu na długą zimę przycięliśmy tylko jedno drzewo (baliśmy się, że drzewa przemarzną, bo zima nie odpuszczała), w przyszłą wiosnę koniecznie musimy się tym zająć. Mamy też zamiar posadzić młode drzewa i mam nadzieję, że tak wszystko rozplanujemy że uda się około dziesięciu drzewek owocowych posadzić jeszcze w tym sezonie. Jestem trochę zła, że nie mogę uczestniczyć w pracach budowlanych i ogrodowych, bo bardzo je lubię, na razie jednak moja pomoc ogranicza się do pokazywania palcem co i jak, a wiedza moja tajemna, która tłumaczy dlaczego tak a nie inaczej wzięta jest z wielkiej księgi internetu, czyli również z Waszych blogów. Dowiedziałam się już jak i kiedy zabezpieczyć róże, a także jak pielęgnować wiele roślin, które posadził nam Dominik z Odlotowego ogrodu. W ten weekend postanowiliśmy zrobić porządek w jednym z naszych przedogródków. Kiedy się wprowadziliśmy jeden z przedogródków istniał, drugi stworzyliśmy od podstaw, z czego jesteśmy bardzo dumni. Ten stary przedogródek jest jednak dość mocno zarośnięty, co utrudnia nam dbanie o niego, dlatego też wzięliśmy się za przesadzanie. Tutaj właśnie całe sedno mojego postu. Nie ma pracy w domu i w ogrodzie bez odpowiednich narzędzi. Pan Właściciel Domu obciął tępym sekatorem gałązki starej, poczciwej Pani Pigwy, wbił szpadel pod korzeń i... trzask. Nie było widać śladów pęknięcia. Spróbował raz jeszcze i... trzask! Z drewnianego trzonka zrobiły się dwa krótkie. Sprzęt zapasowy też nie mógł sobie poradzić. Starsza Pani Pigwa nie chciała się przenosić w nowe miejsce, nie rozumiejąc, że wielki krzew tuż obok zatruwa jej życie. Drugi trzonek trzasnął i zostaliśmy bez środków do kopania. Cóż, trzeba było skupić się na czyszczeniu rynien i zabawie z Aniołem, który przez cały czas dzielnie nam kibicował i bardzo się ucieszył, z nowych, krótkich kijaszków. Niestety nie mogliśmy podarować naszym nowym sąsiadom obiecanego pigwowego krzaka, ale jeszcze nic straconego. Wnioski z tego wydarzenia są takie: Czeka nas zakup trzonków i porządnego szpadla, czeka nas też zakup piły, a w dalszej przyszłości wkrętarki i kątówki. Tymczasem wszystkie liście z drzew wokół domu opadły. Jesiony, jak zaobserwowaliśmy mają to do siebie, że najpóźniej puszczają liście i najszybciej je gubią. Właśnie jesionami obsadzano kiedyś gospodarstwa w naszej okolicy, stąd i u nas ich sporo, a kiedy natrafi się na nie w lesie (zazwyczaj na wzgórzach), to można być pewnym, że i tu było kiedyś siedlisko. Zazwyczaj można w takich miejscach wypatrzyć schody prowadzące pod ziemię, czy resztki przydomowego krzyża, który musiał być niemal przy każdym warmińskim domostwie. Zrobiło się dość upiornie, a wiatr szarpiący nagie gałęzie tylko tę upiorność podkreśla. Mimo to wciąż jest pięknie. Promienie jesiennego, nisko zawieszonego słońca przenikają przez nieliczne żółte listki, które jeszcze zostały na krzewach. Natomiast brzozowy zagajnik wciąż jaśnieje intensywnością koloru i nieraz pięknie kontrastuje z ciemnymi deszczowymi chmurami. Ptaki szaleją. Jedzą ile mogą. Skubią resztki ziaren słoneczników, owoce czarnego bzu i maliny, które jeszcze mają owoce. Anioł więcej je i zrobił się grubszy, a futro Wiedźmy stało się puszyste i jakby jeszcze bardziej czarne. Mimo, że wciąż jest ciepło, to tuż za plecami czuć już oddech skradającej się zimy, będzie to już nasza trzecia zima na Wonnym Wzgórzu, a my wciąż oddychamy całą piersią, bojąc się stracić choćby garstkę tutejszego powietrza, które przecież jest naszym powietrzem. Pozdrawiam Was ciepło, jesiennie.

czwartek, 24 października 2013

Wróciłam do pracy. Na razie tylko na chwilę, żeby przygotować oprawę plastyczną do dwóch wystaw, ale na początku listopada wracam już na stałe. Wczoraj byłam u lekarza i okazało się, że noga jest już cała. Zdjęłam wreszcie ortopedyczny bucik, który noszę zamiast gipsu, ale niestety noga puchnie i boli dużo mocniej. Musi się przyzwyczaić, że na niej staję, tym bardziej, że ostatnie kilka dni stałam na niej nawet po osiem godzin przy planszach, które malowałam na wystawy. Teraz siedzę sobie w pracy i czekam na wernisaż VIII Olsztyńskiego Biennale Sztuki (w którym nie brałam niestety udziału) i Mieczysława Romańczuka i rozmyślam o różnych sprawach. Cały czas przed oczami mam pełno przejechanych psów i kotów, które widzimy po drodze. Jak trzeba jeździć, żeby przejechać zwierzę? Po wsiach biega pełno psów, z którymi nikt nie chodzi na spacery. Może dobrze, że mają chociaż miskę, do której ktoś wkłada im jakieś resztki? Od kilku jednak dni zaobserwowaliśmy po drodze do pracy błąkającego się, przestraszonego psa. Raz widzieliśmy go w jednej wsi, raz już pod następną. Pytaliśmy się ludzi po drodze, zaczepiliśmy pracującego w ogrodzie właściciela nowego domu, innego dnia pukaliśmy do kilku domów... Nikt nic nie wiedział i nikt nie był zainteresowany losem zwierzaka. Wczoraj zatrzymaliśmy się pod sklepem w Gadach i od panów dowiedzieliśmy się, że psa tego dostał jeden pan i ten pies mu uciekł, ale że to czyjś. Uspokoiła nas ta informacja, ale nie na długo. Dzisiaj rano pies siedział pod płotem i jadł suchą bułkę. Serce nam pękało, ale nie mieliśmy przy sobie nic, co moglibyśmy mu dać. Mój kochany mąż jednak nie wytrzymał i kilka godzin później zadzwonił do mnie z informacją, że wrócił do Gadów i zajechał do gospodarstwa, gdzie mieszkają być może opiekunowie psiaka. Pani, która otworzyła Sebastianowi drzwi nie znała jednak sprawy, ale mówiła, że owszem rozmawiali o wzięciu psa. Podała numer do męża. Zadzwoniłam i okazało się, że pan wie o jakiego psiaka chodzi, ale pies się boi i nie chce na razie do gospodarstwa przyjść. Jest jednak dokarmiany. Mam nadzieję, że nie bułką... Będziemy trzymać rękę na pulsie i obserwować psa. Na razie postanowiliśmy też trochę go dokarmić we własnym zakresie i sprawdzać czy pan, który chce pieska przygarnąć robi postępy w jego oswajaniu, czy jest cierpliwy i spokojny, trzymajcie kciuki żeby tak właśnie było! Na razie tak krótko, bo ostatnio jestem dość zajęta, ale za jakiś czas wszystko wróci do normy. Pozdrawiam ciepło i proszę patrzcie na drogi!

sobota, 12 października 2013

Nasz Odlotowy ogród!

Wspominałam ostatnio, że nagrywaliśmy pewien filmik. Dzisiaj mogę zdradzić tajemnicę i powiedzieć o co chodziło. Zaczęło się od zgłoszenia, które było ryzykowne, bo zupełnie nie pasowaliśmy z naszym ogródkiem do formuły. Ryzyko jednak się opłaca. Zaczęły się telefony, ankiety, wiele pytań. Robienie zdjęć, mapek, wysyłanie, nagrywanie kolejnych filmików, przyjazd pana z profesjonalną kamerą i tak przez dwa tygodnie od wysłania zgłoszenia. Zaskoczyło mnie przede wszystkim, że pierwszego maila napisałam w piątek, a już w sobotę miałam odpowiedź. W następny piątek był u nas pan z kamerą, a jeszcze w następny…, ale o tym za chwilę. W poniedziałek zadzwonił telefon z informacją, że będą u nas we środę wieczorem. Zaczęło się. Dostaliśmy się do programu Odlotowy ogród! Nie oglądaliśmy wcześniej zbyt wielu odcinków, nie orientowaliśmy się za bardzo jak wygląda taki program. Byłam bardzo rozemocjonowana. Wyjechałam samochodem z moim tatą, po pierwszą część ekipy – Dominika (prowadzącego program), jego tatę i dźwiękowca. Kiedy wjechali na nasze podwórko i zobaczyli miejsce przeznaczone przez nas do metamorfozy mina trochę im zrzedła, bo dokumentacja nie pokazywała dokładnego stanu naszej plantacji pokrzyw i innych chwastów. Po chwili konsternacji na twarzy Dominika pojawił się jednak uśmiech, w którym zobaczyłam nadzieję. Dojechała reszta przesympatycznej ekipy i następnego dnia zaczęło się kręcenie i metamorfoza. Z pomocą przyszło nam kilka osób: przybyli moi rodzice, sąsiad – Piotrek, Kolega – Sławek z synkiem Tymkiem z Olsztyna i mój brat Szymon. Pan Właściciel Domu, który uwielbia pracę fizyczną oczywiście też zakasał rękawy. Zaczęło się koszenie, „glebogryzienie” glebogryzarką i inne ciekawe czynności. Panowie pracowali w pocie czoła, a tymczasem w domu trwało wielkie gotowanie. Nie mogłam zakasać rękawów i pracować ze wszystkimi, ale chociaż wkładając serce w gotowanie dla całej ekipy i naszych pomocników mogłam jakoś się odwdzięczyć za to co dla nas robili. Zaskoczyło mnie, że tak smakowały ekipie moje drożdżowe chlebki, które były dodatkiem do jednogarnkowego dania. Kilka osób zapisało przepis, który jest śmiesznie prosty i szybki. W między czasie trwało nagrywanie, przepytywanie nas, dlaczego tak a nie inaczej. Zainteresowanie i czasem niedowierzanie wzbudzał głównie fakt, że można z własnej woli wyprowadzić się aż na taką dzicz, aż w tak trudne i niedostępne miejsce. Mieliśmy jednak wrażenie, że reżyser programu i cała ekipa słucha nas z zainteresowaniem. Drugi dzień był już znacznie spokojniejszy. Tego dnia nie potrzebowaliśmy już tylu pomocników, większość pracy było zrobione, przyjechał jednak, wspominany już na moim blogu przy okazji wrześniowego koncertu Maciek i z uśmiechem zgodził się pomóc. Oswoiliśmy się już z obecnością kamer i z dużą ilością ludzi, których bardzo polubiliśmy. Przygotowywaliśmy w spokoju obiad, a na drugie śniadanie piekłam drożdżówki ze śliwkami, które chyba smakowały, bo co poniektórzy, brali w serwetki te dopiero wyjęte z pieca, parujące gorącem i próbowali jeść, za pewne parząc sobie usta. Tego dnia nie mogliśmy podglądać co dzieje się za oknem. Nie mieliśmy nawet zamiaru, przecież fajnie mieć niespodziankę. Na wszelki jednak wypadek ekipa pozasłaniała nam w domu okna. Pogoda była piękna, a do ogrodu mogliśmy wychodzić tylko drzwiami balkonowymi i przy asekuracji ekipy. Anioł zrobił wśród naszych gości furorę, bo okazało się że wszyscy uwielbiają zwierzęta, a on był wyjątkowo grzeczny. W drugi dzień metamorfozy członkowie ekipy wypuszczali go, bawili się z nim kijem, dawali jeść i podkarmiali kiełbasą, nasz piesek jednak tęsknił trochę za nami i czekał cierpliwie pod drzwiami, aż będzie mógł się z nami spotkać. Wreszcie nadszedł ten moment! Dostałam wypieków na twarzy. Moim marzeniem był skromny, wiejski ogródek, byłam przekonana że moje pragnienie zostanie spełnione, nie mogłam jednak wyobrazić sobie efektów dwudniowej pracy. Z zamkniętymi oczami doszliśmy do miejsca metamorfozy i… Okazało się że jest pięknie i tak jak sobie wymarzyliśmy, gdyby nie kule, to podskoczyłabym z radości! Obiecałam, że więcej nic nie napiszę i nie zdradzę sekretu wyglądu naszego nowego ulubionego miejsca w ogrodzie, dlatego zapraszam wszystkich za kilka miesięcy na emisję programu (14. kwietnia), o której jeszcze na pewno na łamach bloga będę przypominać. Oprócz tego chciałam napisać, że cała ekipa pracująca przy programie jest tak przesympatyczna, że można z nimi konie kraść, Dominik ma świetne pomysły i również ciężko pracuje przy metamorfozie, a nie jak niektórzy myślą jest tylko wizytówką programu (chociaż to też ;-) i naprawdę czyni cuda w dwa dni! Dziękuję wszystkim za zaangażowanie, za danie nam szansy, za uśmiech i życzliwość i oczywiście naszym pomocnikom za pomoc, ale jeśli o to chodzi, to odwdzięczymy się jeszcze przy okazji. Na pewno nie zaniedbamy ogrodu i jak już tylko będzie można, to będziemy regularnie fotografować zmiany i innowacje i pokazywać na blogu. Tyle wrażeń na dzisiaj, pozdrawiam ciepło!

poniedziałek, 7 października 2013

piecowo

Wreszcie jest! Stoi nasz pieco – kominek! Mimo pierwszych pomysłów o zrobieniu dużej imprezy – piecowego, stwierdziliśmy, że co się odwlecze, to... wiadomo. Zrobiliśmy więc małe, skromne dwu osobowe piecowe. Na stole przed kominkiem stanęła „lazania” (lubię spolszczać), coś mocniejszego, a ciepełko zaczęło buchać ze wszystkich stron. Ogień za szybą i mały płomyk świeczki, wraz z naszą ulubioną muzyką, wyczarowały cudny klimat. W dzień przemarzliśmy, bo mimo słońca, było zimno, rześko i wiał silny wiatr, a my konserwowaliśmy okna przed zimą i spędziliśmy na dworze sporo czasu. Wieczór i noc w domu były ciepłe, ciche, spokojne. Nawet kuna nie skakała tak mocno po strychu i dała nam tej nocy spokój. Wreszcie nie muszę spać w golfie... W niedzielę rano po spacerze z psem pojechaliśmy do sklepu, wracając zaskoczył nas samochód stojący niemal pod naszym domem (na naszej działce w każdym razie). W domu, który widać od nas słychać było głosy, z daleka widzieliśmy spacerujących ludzi z dzieckiem. Pan Właściciel Domu zapiął Anioła na linkę i poszliśmy w ich stronę. Baliśmy się, że jak wrócą do samochodu, to Anioł mocno ich obszczeka, a nie chcieliśmy go zamykać. Skręciliśmy na drogę dojazdową do gospodarstwa. - Cześć Natalia – usłyszałam. Odpowiedziałam tak samo i dopiero kiedy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że powinnam powiedzieć „Dzień dobry”. Przede mną stała Pani Ania – pani doktor z mojego uniwersytetu i świetna artystka, z którą miałam zajęcia na studiach wraz ze swoją córeczką. Podeszliśmy bliżej, a z domu wyszedł mąż Pani Ani – Pan Profesor – mój promotor. Okazało się, że bardzo mili ludzie kupili siedlisko, a moi nauczyciele, którzy też mieszkają w starym siedlisku (pięć kilometrów od nas) przyjechali wraz z nimi zobaczyć nową/starą siedzibę. Samochód pod naszym domem nie był jednak ich samochodem, zagadka więc nie została rozwiązana. Od razu zaprosiliśmy nowych sąsiadów na herbatę. Okazali się bardzo fajnymi, zakręconymi ludźmi, którzy w Studziance bywali już wcześniej. Zimą, zgubił nam się Anioł i wpadł za dziwny płot w lesie, okazało się, że to sad, ze starymi odmianami drzew, jednego z naszych nowych sąsiadów. Jestem przekonana, że spotkamy się na niejednej imprezie. Wieczorem napuściłam sobie wody do wanny, a Pan Właściciel Domu pomógł mi do niej wejść (wierzcie mi, to nie takie proste). Cudownie było popławić się w gorącej wodzie z pianą. Nie kąpałam się w wannie od trzech miesięcy, a przed wypadkiem odpoczywałam w ten sposób bardzo często. Nie wolno mi co prawda moczyć nogi w ciepłej wodzie, ale raz zrobiłam wyjątek i nie zaobserwowałam skutków ubocznych. Kiedy dopiero co zdążyłam owinąć się ręcznikiem usłyszeliśmy szczekanie przed chwilą zamkniętego Anioła. Przez sam środek podwórka, pod oknem naszej łazienki szło kilku mężczyzn z wędkami. Wracali z ryb znad stawu. Zagadka samochodu się rozwiązała. Pan Właściciel Domu wyszedł na zewnątrz i zobaczył wielokrotnie opisywanego na tym blogu Pana P., wraz z towarzystwem. Naprawdę nie mamy nic przeciwko tego, żeby ktoś brzegiem naszej działki chodził nad staw, skoro to najbliższa sensowna droga, ale bez przesady, nie przez środek podwórka! Na szczęście panowie szybko odjechali i znów zostaliśmy sami w naszej głuszy. Na koniec wrócę jeszcze do pieca. Jak już wspominałam wcześniej koronę znalazłam u naszych sąsiadów – Kasi i Piotra z Leśnej Doliny w krzakach. Bardzo im dziękuję, że pozwolili mi ją sobie zabrać. Całość korony naszego pieca sztukowaliśmy z połamanych fragmentów kafli z krzaków. Korona miała kolor zwykłej ceramiki wypalonej na biskwit. Na niektórych fragmentach po oczyszczeniu z warstwy błota i gliny pokazały się resztki farb, ciemnozielonej, srebrno - szarej i już praktycznie zdrapane złocenia (właściwie niewidoczne). Zagłębienia reliefu były zaciemnione ze starości, ale ładnie uwypuklało to wzór. Niektóre miejsca pokryte były glonami. Nie wiedziałam za bardzo jak zabrać się do zabezpieczenia kafli (część z nich była mocno spękana) i do ich pomalowania. Nie chciałam, żeby były w kolorze gliny, nie chciałam też przemalować ich tak, żeby straciły swój pierwotny urok. Teraz zaczną się podziękowania dla osób, które prosiłam o radę i które tak szybko mi odpowiedziały i pomogły. Dziękuję koleżankom z klasy z liceum plastycznego, które skończyły specjalistyczne studia i podpowiedziały jak profesjonalnie zająć się moimi kaflami Mireli i Kasi. Mirela zajmuje się konserwacją skóry i papieru, więc jeśli będziecie potrzebować kiedyś takich usług, to chętnie podam do niej kontakt. Ksia zajmuje się głównie ceramiką. Zapraszam na bloga Kasi, gdzie pokazuje swoje prace: http://katarzynamisciur.blogspot.co.uk/ Dziękuję Ilonie Lisieckiej z bloga http://mojamalazagroda.blogspot.com/ za szybką reakcję i pytania, które w moim imieniu zadała. Dziękuję Ewie z przytulnego Domu http://przytulnydom.blogspot.com/ również za konsultacje i link do odpowiednich środków. No i na koniec Sylwi Świercz, z bloga o decoupageu, do którego linka nie mogę znaleźć, ale nie jest to blogspot, która podpowiedziała mi jak stosować crackle dwuskładnikowe, którego użyłam do moich kafli (na zdjęciach nie za bardzo je widać, bo są słabej jakości). Większość jednak zrobiłam po swojemu: Odsoliłam i odtłuściłam kafle. Posklejałam niektóre pęknięcia. Pomalowałam kafle białą farbą i pocieniowałam brązową i czarną w zagłębieniach. W miejscach gdzie znajdowała się stara farba, białą farbę nałożyłam bardzo cienko, tak żeby stara prześwitywała. Następnie przetarłam wypukłości i miejsca ze starą farbą papierem ściernym, tak żeby odsłonić trochę koloru ceramiki i koloru starej farby. Potem pomalowałam werniksem postarzającym, który nadał kaflom lekko żółtawy kolor. Następnie nałożyłam crackle dwuskładnikowy, drobno pękający. Po pojawieniu się spękań wtarłam w nie czarny, matowy cień do powiek, a resztę umyłam mokrą szmatką i mleczkiem kosmetycznym. Na koniec nałożyłam kilka warstw lakieru nadającego mocny połysk. Kafle są już umocowane, będę musiała jeszcze je podmalować w miejscach łączeń, ale to za jakiś czas, jak będę mogła stanąć swobodnie na stołku, czy domowej drabince.
Początki budowy kominka
Pozdrawiam wszystkich ciepło!