poniedziałek, 26 marca 2012

Wiosna nadeszła!

Oficjalne przywitanie wiosny na Wonnym Wzgórzu odbyło się według planów, ale od początku.

Już w piątek Pan Właściciel Domu siedział w pracy jak na szpilkach, nawet zakupy udało się mu zrobić wcześniej, żeby zaraz po magicznej godzinie, pędem przyjechać do domu. Ja natomiast sprzątałam, gotowałam, spacerowałam z psami i znajdowałam sobie wciąż to nowe zajęcia, żeby zabić czas i wytrzymać jakoś do wieczora i naszej romantycznej kolacji we dwoje, a tak właściwie do zjedzenia pierwszej romantycznej kiełbaski z ogniska.
Wreszcie usłyszałam ciche brum i zobaczyłam wspinające się dzielnie pod naszą góreczkę autko. Wyleciałam jak na skrzydłach i od razu zabraliśmy się za przygotowanie ogniska. Wieczór był ciepły, pogoda jak zamówiona. Wybraliśmy zaciszne miejsce w dole starego sadu, bo nawet jak nie ma wiatru to na Wonnym Wzgórzu i tak wiatr jest. W ciągu dnia naniosłam cegieł, które teraz tylko poukładaliśmy w zgrabny okrąg. Tym razem i wiatr nam pomógł bo jego lekki podmuch sprawił, że ogień w mig buchnął spod poukładanych "precyzyjnie" gałęzi. Spalone kiełbaski były pyszne jak nigdy, a wypita do nich butelka wina sprawiła, że uśmiechy na naszych buziach poszerzyły się jeszcze bardziej.
Rano dopiero zaczęły się przygotowania. Ustawianie ławek stołów, szykowanie tac, gliniaków, kubeczków, kieliszeczków... i tu mały problem! Okazało się, że kieliszków mamy dwanaście (po imprezie zostało ich połowę mniej), a gości będzie pechowa trzynastka (u nas przecież musi być pechowo!). Od czego jednak ma się rodzeństwo. Wybawicielski telefon do brata i już jest pewność, że kieliszek przybędzie wraz z nim!
Pierwszy gość Pan Marek z Frączek przybył już o 15.00, posiedział jednak chwilkę i ruszył do Lidzbarka Warmińskiego, bo jest aktorem w teatrze amatorskim i tam właśnie tego dnia odbywało się przedstawienie.
Następnymi gościem był wspomniany wcześniej mój brat (bratowa, również pojechała do Lidzbarka, bo również należy do teatrzyku), który wybrał chyba największy kieliszek jaki miał w domu, dzięki czemu był przekonany, że nie zostanie pokrzywdzony. Brat przywiózł pyszne śledziki i kurczaka z rukolą (mniam!), oraz sos do kurczaka, który się wylał, ale bez sosu też było smakowicie ;-)
Zaraz potem nadjechali Państwo Kasińscy - nasza ekipa z Olsztyna, ze swoim czteroletnim, jasnowłosym, aniołkiem, bardzo rezolutnym chłopcem - Tymusiem. Tymuś niestety troszkę chory był, więc Kasiny nie mogły u nas przenocować, ale za to tata Kasin pograł nam na gitarze, a mały dzielnie mu towarzyszył śpiewając "Nie płacz Ewka".
Spod lasu przybyli goście z Leśnej Doliny Kasia, Piotruś i nasz sąsiad ze wsi - Krzysiu, wraz z załadowanym obficie koszem. Sałatkę, którą zrobiła Kasia, wspominam z rozrzewnieniem, a jeszcze ciepłe mielone z pieczarkami zniknęły co do jednego. Dostałam też akcent wiosenny - urocze przebiśniegi.
Chwilę później, gdy już śpiewaliśmy na dobre nadjechał dziwny, terenowy pojazd, kładem pospolicie zwany, na którym jechał młody rycerz, a za nim podążali jego rodzice Iza i Adam z "liliowego domku z brzegu wsi" - jak mi kiedyś Adam napisał, bo przeczytaniu mojego bloga, o którym podobno powiedział mu nasz ksiądz. Iza i Adam również przynieśli coś dobrego i ślicznego kwiatka, który stanął na parapecie.  Zabawa zaczęła się na dobre, ale wciąż czekaliśmy jeszcze na kilku gości. Przyjechała Pani Ala z Frączek, którą przywiozła córka, Ala przywiozła  zabójczą śliwowicę i pyszne smakołyki. Świetny miała pomysł na wstawienie wybitnej dziczyzny do ogniska, aby mogła się podgrzać, takie jedzenie z ogniska smakuje zupełnie inaczej. Mogłam to samo zrobić z moim bigosem, ale wszystko jeszcze przed nami!
Wreszcie przyjechała nasza teatralna ekipa - bratowa - Beatka (jak zawsze w szpilkach ;-) i Marek, mąż Ali. Gitarzysta nasz już uciekł, a tu się okazało, że Marek również gra na gitarze, albo przede wszystkim, bo grał i śpiewał nam pięknie. Zagościł więc przy ognisku Okudżawa, Kaczmarski, Czerwony Tulipan i wiele innych cudnych muzyków, zespołów i pieśni i zrobiło się najbardziej ogniskowo jak tylko mogło być, bo trzaskające drewno i sycząca żywica były świetnymi akompaniatorami. Niestety goście zaczęli się zbierać, ale podobało nam się niezwykle kiedy córka Ali i Marka, która przyjechała po nich, wraz z rodzicami zaśpiewała piosenkę na pożegnanie. Wraz z Szymonem - bratem i Beatką zgasiliśmy ognisko i przenieśliśmy się do domu, gdzie spędziliśmy jeszcze kilka miłych przed snem chwil i kieliszków ;-)
Ci, których nie było, mają czego żałować, ale
na pewno będą następne ogniska na Wonnym Wzgórzu!

Pan Właściciel Domu (Sebastian), Natalia (ja) Kasia i Piotruś z Leśnej Doliny

Iza z Liliowego Domku, Kasin - Sławek, nasz pierwszy gitarzysta, Pan Właściciel Domu, Adam - mąż Izy, Krzysiu - sąsiad, Piotruś z Leśnej Doliny, Madzia Kasinowa z Tymkiem, ja, Szymon - mój brat, czyli prawie cała ekipa, bez Kasi z Leśnej Doliny, która robiła zdjęcie i bez Ali, która nie załapała się chyba na żadne zdjęcie i bez Marka, który dojechał później.

Chociaż jedno zdjęcie z ogniskiem. W tle opuszczony dom.

Zmiana nakryć głowy

przyjechali ostatni goście - Marek i Beatka

Nasz cudny gitarzysta.


Pozdrawiam wszystkich Wiosennie!

poniedziałek, 19 marca 2012

...

W nocy padał grad i deszcz. Gwałtowne, szarpane podmuchy wiatru uderzały w szybę naszej sypialni lodowymi kulkami, budząc mnie co chwilę. Wiedźma miauczała - chciała wyjść na dwór... Nie wypuszczę jej w środku nocy, będę twarda...
Dziś wieje okropny wiatr, który rozwiewa włosy, zrywa czapki z głów i przeszywa każdy centymetr lżej ubranego ciała, które zapomniało chyba, że przecież tak naprawdę to jeszcze nie wiosna. Wiatr jednak ma też pożyteczne działanie... Oby osuszył błota i przewiał wszystkie złe myśli, chwile i choroby.

Nasz pech przeszedł na Bogu ducha winnego Anioła. Od kilku dni Anioł nie chciał jeść. Miał biedak biegunkę. Żywy był jednak tak jak zawsze i jak zawsze poruszał się tylko skacząc. w sobotę poprawiło się, więc przestałam się przejmować, jednak już w niedzielę podczas porannego spaceru kucał biedak co chwilę, a spod ogonka ciekła mu krew... Może zagnieździły się w nim jakieś robaki? Czasem podczas spaceru próbuje pożreć jakieś świństwo i nie zawsze uda mi się je od razu zabrać.
Biegnąc do domu, wraz z chmurzącym się niebem napadały mnie czarne myśli. Aniołek zaczepiał mnie co chwilę prosząc o pieszczoty, a ja pędziłam nie zważając na nic.
Ostatnio wyjęłam mu kilka kleszczy (mimo, że dostał tak zwaną substancję czynną, która ma zabijać te wstrętne pasożyty), na naszych terenach i w ogóle na wschodzie Polski kleszcze zarażone są bakteriami Babeszjozy, która późno zauważona jest śmiertelną chorobą dla psów. Na tę chorobę zapadł jesienią Miejski Pies i ledwo uszedł z życiem... Anioł to kundelek, jest silny - tłumaczyłam sobie...
W domu za telefon do weterynarza... Co robić? Miałam wrażenie, że nasz pan doktor nie był szczególnie zainteresowany, wiem, że zawracałam mu głowę w niedzielę, ale tu chodzi przecież o Anioła. Kazał dawać czopki glicerynowe i generalnie nie powiedział nic czego bym nie wiedziała. Może ciężko przez telefon podać diagnozę, a ja chciałabym wiedzieć od razu co jest mojemu psu.
Wzięliśmy więc Aniołka i pojechaliśmy do Olsztyna na pogotowie weterynaryjne na uniwersytet. Pies, który zazwyczaj jest grzeczny w samochodzie i kręci się dopiero podczas długiej jazdy, tym razem przestępował z łapy na łapę i strasznie płakał. Jego jęki i piski cichły trochę, kiedy głaskałam go po pyszczku, a nasilały się na wybojach... Może coś utkwiło mu w przewodzie pokarmowym i kaleczy podczas podskoków na naszych polskich drogach?
Pani doktor okazała się bardzo miłą osobą i zarówno ona, jak i studenci z dużym zaangażowaniem zajęli się naszym pupilem. Anioł był bardzo dzielny, pozwolił pobrać sobie krew, dać zastrzyki, nawet te, o których dowiedzieliśmy się, że są bardzo piekące. Został również zważony (waży 29 kg, a kiedy go wzięliśmy 5 miesięcy temu ważył zaledwie 19!), studenci zmierzyli mu temperaturę, która była nieznacznie podwyższona. Spacerowaliśmy wokół kliniki, kiedy Pani doktor oglądała krew pod mikroskopem i szukała złowieszczych bakterii. Okazało się, że zabezpieczenie, jakie Anioł dostał przed kleszczami nie działa na niego... Wyjęliśmy mu jeszcze garście kleszczy....
Diagnoza: prawdopodobnie kilka rzeczy na raz... Pani doktor odkryła początki babeszjozy, ale nie ona była powodem jego samopoczucia, więc oprócz tego również zarobaczenie i coś co kaleczy mu ścianki żołądka i nie chce się trawić.
"Szczęściarz z ciebie,a nie Anioł" - powiedziała Pni doktor.
Po ponad dwóch godzinach spędzonych w klinice, Anioł poczuł się lepiej. W drodze powrotnej spał spokojnie na tylnym siedzeniu i obudził się dopiero kiedy wjechaliśmy do Studzianki. Od razu po powrocie została mu założona obroża przeciw kleszczom, która nasączona jest inną substancją czynną, niż poprzedni środek.

 Wieczorem pies dostał pierwszy posiłek - gotowany ryż. Patrzył na mnie z wyrzutem, ale chętnie zjadł prawie wszystko.
Dziś jakby zapomniał o chorobie, znów ma dużo energii, biega za kijaszkami, a jego problemy żołądkowe skończyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dostał lekarstwo na odrobaczenie i na rozpuszczenie, czegoś co mu przeszkadza i kaleczy od środka. Musimy jeszcze jeździć na zastrzyki, ale wiem, że będzie dobrze. Obroża działa, dzisiaj nie ściągnęłam z niego żadnego kleszcza, gdzie normalnie znajdowałam ich około dwudziestu... Na razie jeszcze dostaje ryż, ale za kilka dni będzie mógł skończyć z tą dietą wegetariańską.
Znów mamy szczęście w nieszczęściu.

piątek, 16 marca 2012

Droga do domu



 Codziennie wracając do domu, kiedy mijamy już Frączki, buzie zaczynają nam się uśmiechać. Za chwilkę będziemy w naszym najpiękniejszym miejscu na ziemi, zaraz wybiegną do nas psy, a kot, jak to pisała Szymborska podejdzie na "bardzo obrażonych łapach", udając, że wcale się nie cieszy. Jadąc przez wieś uwielbiamy śmiać się z wiejskich zwierząt, które patrzą na nas jak na intruzów, bo muszą zejść z drogi, kiedy jedzie samochód. Obserwujemy sarny i żurawie, które widać na polu, czasem zatrzymujemy auto, żeby nie straszyć uciekającego zająca, lub niezgrabnie biegających perliczek. Sąsiedzi machają nam przyjaźnie, nieraz przystaniemy, żeby zamienić słowo... Kochamy naszą drogę do domu.

Studzianka jak już wielokrotnie pisałam, to miejscowość na końcu świata. Kiedy dojedzie się do naszej wsi, droga się kończy. Dalej można dojechać już tylko drogą polną, pomieszaną z kocimi łbami do Radostowa, lub samą drogą polną, która miejscami bywa nieprzejezdna nawet dla terenówki, do Orzechowa. Do każdej z tych wsi są również lepsze, asfaltowe drogi, więc nie ma sensu pchać się polnymi przez Studziankę. Za to warto pojechać w stronę Radostowa rowerem, bo jest to ładna trasa i można dojechać do pięknego jeziora Blanki (około 5 km). Sama Studzianka dojazd drogą asfaltową (od strony Frączek) posiada dopiero od trzech lat. Kiedy jadąc od Olsztyna, przejeżdża się przez bardzo cywilizowane Frączki (mają tam aż dwa sklepy i doprowadzony wodociąg!), skręca się na Studziankę (znak drogowy Studzianka 2) mija się jeszcze kilka kolonijnych domów i już zaczyna się inna gmina, ta która mniej dba o drogi i mieszkańców - Gmina Jeziorany. Chwilę potem, po lewej stronie widzimy kapliczkę i kuty krzyż, za jej płotem, krzyż, który niedawno jeszcze stał w innym miejscu, ale po przewróceniu przez wiatr (?) został przeniesiony i oparty o płotek kapliczki poświęconej Maryi, jak zresztą większość kapliczek na Warmii.

Widok na Studziankę, daleko widać Wonne Wzgórze

"centrum" Studzianki z widocznym po lewej "Klubikiem"

Nad stodołą widoczne Wonne Wzgórze


Biały domek na drugim planie, to docelowe miejsce naszej wspólnej wycieczki ;-)

Przejeżdżając jeszcze kawałek dalej ukazuje nam się widok na wieś, typową warmińską osadę, otoczoną wzgórzami. Już stąd widać Wonne Wzgórze, a o tej porze roku można nawet wypatrzeć nasz dom (latem zasłaniają go korony drzew). Wieś składa się z zabudowań z czerwonej cegły, często wyremontowanych, otynkowanych. Z daleka widać dużą, dzwonniczkową kapliczkę z 1905 roku, również poświęconą Matce Boskiej. W jej dolnej niszy znajduje się współczesna, gipsowa figurka Madonny z dzieciątkiem, natomiast w niszy górnej, warta uwagi, niewielka, stara pieta. Kapliczka jest okazałych rozmiarów i zapewne kiedyś swoim dzwonieniem wyznaczała rytm życia Studzianki, początek pracy, modlitwę na Anioł Pański, zakończenie pracy, a także obdzwaniała ważne wydarzenia - narodziny, śluby, pogrzeby, czy wzywała mieszkańców do pomocy przy gaszeniu pożarów.


Z tego miejsca widać również budynek dawnej szkoły, która niestety nie miała racji bytu, ze względu na niewielką ilość dzieci w wieku szkolnym, których w tej chwili w Studziance jest  około dziesięcioro (wszystkich mieszkańców podobno jest niecała setka). Dziś w budynku tym znajduje się sklep (otwarty trzy razy w tygodniu do godziny 12) i tak zwany klubik (sala z piecem kaflowym, gdzie odbywają się okolicznościowe imprezy).W okolicy szkoły znajduje się również studnia, z której większość mieszkańców czerpie wodę. W naszej wsi niestety wciąż nie ma wodociągu, nie mówiąc już o kanalizacji... Pani Sołtys dzielnie walczy z gminą, bo nasza wieś jest ostatnią taką zapomnianą wsią w okolicy, jednak jak na razie na niespełnionych obietnicach się kończy. Mieszkańców nie stać również na wykopanie studni na własnych podwórkach, więc większość z nich, wciąż zmuszona jest jeździć z wiadrami (często wozami konnymi, bo samochodów we wsi też za wiele nie ma), nie mówiąc już o braku toalety...

za chwilę skręcimy w lewo

skręciliśmy w lewo i jeszcze kawałek asfaltu...
Po prawej budynek starej szkoły i studnia, dalej dom Pani R., od Jajek, gdzie czyhhają Burek Jeden i Burek Dwa, Krótkołapym zwany.

Kiedy przejeżdżamy obok nazwy miejscowości, już za chwilę skręcamy w lewo, żeby obserwowane  niedawno z daleka budynki mijać bezpośrednio obok i móc przyjrzeć się im dokładniej. Tutaj znów kończy się asfalt i wjeżdżamy na "kocie łby". Wieś położona jest głównie wzdłuż drogi, ale nie jest to ulicówka, z dala widać wiele siedliskowych zabudowań. Jadąc tędy trzeba uważać, po drodze bowiem spacerują kury, dumny kogut, przebiegają nią czarne i nie tylko czarne koty. Kila razy biegło nią stadko prosiaków, zdarzało się, że na środku spacerował bociek i mimo trąbienia nie miał zamiaru zejść. Największym jednak problemem są nasze wiejskie Burki. Burek Numer Jeden - pies Pani R., od Jajek, która mieszka po drodze i Burek Numer Dwa, zwany przez nas Krótkołapym, który przylatuje z zupełnie innego gospodarstwa i potrafi cały dzień czyhać, na samochody (jedziemy rano - jest, wracamy wieczorem - wciąż jest!). Zawsze kiedy nas goni i uporczywie wbiega pod koła, a my z duszą na ramieniu staramy się przejechać, tak żeby jego nie przejechać, czyli po prostu nic mu nie zrobić, zastanawiamy się, jak to jest możliwe, że Krótkołapy - mała gruba, długa, stara już i siwa baryłka na krótkich łapach zapiernicza tak szybko i wciąż ma tyle energii. Potrafi spacerując daleko po łąkach widząc samochód przygalopować,  dogonić, wyprzedzić i zabiec drogę szczekając. Co też jest zaskakujące, auta w ogóle się nie boi, a kiedy otworzy się drzwi i tupnie się na niego nogą, pies bierze łapy za pas i ucieka, żeby zaraz po ponownym ruszeniu pojazdu, znów dogonić samochód i podjąć kolejną próbę ugryzienia okrutnego wroga, jakim jest opona.
Powiedzmy że udało się ominąć dwóch przyjaciół z boiska - Burka Jeden i Burka Dwa i pojechać dalej.

zjeżdżamy z kamiennej drogi



w prawym górnym rogu widać nasz dom, gdzie należy się kierować ;-)


Przy krzyżu lepiej zostawić samochód i pójść na spacer pod górkę. Gospodarstwo widoczne po prawej to jeszcze nie nasza chałupka.
 Dojeżdżamy więc do rozwidlenia, w lewo dalej prowadzą kocie łby i tam nie jedziemy, chociaż ciekawie zobaczyć resztki cegielni i wiatraka, które działały w Studziance jeszcze w latach 60' XX wieku, niestety niewiele z nich zostało, a miejsce gdzie stały porastają krzaczory. My jednak zjeżdżamy na drogę polną i uwaga: chwilę później kończy się wieś. Mijamy ostatni dom po prawej - Pana X. Teraz już tylko prosto, ale żeby za prosto nie było dojeżdżamy do krzyża, który stoi na skrzyżowaniu dróg. Podobno Warmiacy stawiali kapliczki i krzyże  w takich miejscach, bo na krzyżówkach właśnie pojawiały się demony i złe duchy. Również w takich miejscach Warmianki chowały  poronione dzieci. Pod krzyżem, jeśli ktoś nie ma samochodu terenowego należy swoje autko zatrzymać (przynajmniej o aktualnej porze roku) i dalej ruszyć piechotą pod górkę, wzdłuż płotu z siatki leśnej, jaki ogradza pole, na którym latem rosną pyszne ziemniaki (wiem bo Pani Właścicielka Pola, dała nam torbę swoich plonów). Najpierw zobaczymy gospodarstwo po stronie lewej. To opuszczony dom, wystawiony na sprzedaż (podobno ktoś się w nim powiesił), szkoda, że marnieje, bo warte jest uwagi i ma piękne, ogromne, dwa budynki gospodarcze w bardzo dobrym stanie, których szczerze zazdroszczę, bo nasza stodoła się niestety wali. Kiedy obrócimy się stojąc w tym miejscu, zobaczymy piękny widok na Studziankę. Kiedy ruszymy znów pod górkę zobaczymy już dokładnie dziury w dachu stodoły na Wonnym Wzgórzu i biały domek, który przystanął tuż za nią. Kawałek prostej, jeszcze tylko trochę błota, mała górka i już jest nasze rozryte podwórko, które wygląda jakby stado dzików przezeń przeszło.Oto Wonne Wzgórze, gdzie gościnni mieszkańcy (skromność to nasza dobra cecha) z radością witają swoich gości.

Daleko majaczy kościół we Frączkach

Opuszczone gospodarstwo



Już prawie na miejscu!


Zapraszamy!
 C.D.N.

PS. zasypałam Was zdjęciami, gratuluję temu, kto przebrnął przez podróż na Wonne Wzgórze. Na koniec jeszcze mała zgadywanka ;-) znajdźcie na zdjęciu Futro (Wiedźmę).

Przepraszam za bałagan ;-)

i ułatwienie.







Pewnie każdy zgadł, ale powiem szczerze, że nieźle naszukałam się jej po domu, a wiedziałam, że nie wyszła na podwórko i zaczęłam się martwić... Tymczasem smacznie sobie Wiedźma spała i nie raczyła się odezwać, ba (!) nawet miała do mnie pretensję, że ją budzę.


kiedy odkryłam kołdrę nie była zachwycona i trochę mi się dostało. 

wtorek, 6 marca 2012

W poszukiwaniu wiosny...

Weekend spędziliśmy u moich rodziców w uroczej wsi Siemiany nad jeziorem Jeziorak, nad którego samiuśkim brzegiem mieszkają rodzice. Niewiele ponad sto kilometrów na południe, a świat wygląda tam nieco inaczej. Łąki pod lasem, aż krzyczą ptactwem, a w wiejskich ogródkach widać już przebiśniegi, na które w naszej północnej krainie (mimo, że to przecież Warmia Południowa) musimy jeszcze pewnie kilka dni poczekać. Podczas spaceru chwytałam pełną piersią zapach wiosny i starałam się jak najwięcej tej woni zatrzymać w płucach, aby po powrocie do domu jednym wydechem zaczarować świat i sprawić, że przyroda się ożywi.
Nie musiałam...
Jakże piękne są powroty do domu, obserwowanie wsi z daleka, jej czerwono - ceglanych zabudowań i jeszcze bardziej czerwieniących się w zachodzącym słońcu dachów. Wysoko, nad wsią, na wzgórzu, między drzewami prześwituje nasz biały domek, którego okna świecą w słońcu, jak wielkie otwarte oczy. Anioł, siedzący na tylnym siedzeniu ożywił się gwałtownie po wyczuciu znajomych zapachów, a po wyjściu z auta, od razu znalazł, leżącego w sadzie swojego "kijaszka" i zaczął radośnie podskakiwać z drewienkiem w zębach. Było znacznie zimniej, niż u rodziców, albo to już wieczór dawał o sobie znać, jednak mimo to poczułam tę samą woń, która towarzyszyła nam podczas weekendowych spacerów - woń wiosny i nawet zmarznięta ziemia, nie przeszkodziła mi w uwierzeniu, że wiosna, nieśmiało, na palcach skrada się i do nas. Ten specyficzny zapach to zapach błota, gnijących liści, wilgoci... Zapach, który uwielbiam! W Sadzie zaskoczyły mnie poprzycinane bzy i jabłonki, to wujek Pana Właściciela Domu przyjechał pomóc przygotować sad do wiosny. Na gałązkach można już zauważyć niewielkie pączki, nie mogę się już doczekać, kiedy wybuchną zielenią. Po krótkiej zabawie z psem, kiedy już miałam wejść do domu, nagle je zobaczyłam! Wreszcie są nasze kochane zwiastuny wiosny! Niebo rozdarło się ich krzykiem. Przyleciały żurawie!

piątek, 2 marca 2012

Przygód ciąg dalszy!

Śnieg prawie zniknął z powierzchni ziemi. Tylko w nieckach, dołach i gęstym lesie leży go jeszcze całkiem sporo. Znów widać naszą kochaną Łąkę, jak na razie namalowaną w odcieniach ugru, ale wiem dobrze, że już wkrótce Łąka zazieleni się soczystością trawy, żeby potem ozłocić się mniszkiem lekarskim, zafioletowić łubinem... Tak zmieniać suknie będzie przez najbliższe miesiące, a mi już dziś myśli się śmieją do tych wszystkich barw.

Nasz Staw jeszcze zamarznięty, ale już niedługo...

a jeszcze we wtorek rano było tak...

widok z Wonnego Wzgórza

Już prawie nie ma śniegu!

Tymczasem nasze przygotowania do wiosny zaczęły się od... kupienia węgla, bo... bo lepiej dmuchać na zimne i wierzymy szczerze, że skoro węgiel jest kupiony, to wiosna przyjdzie szybciej, natomiast gdyby go nie było, to pewnie zima złośliwie posiedziałaby jeszcze trochę.
Jak to zwykle bywa w naszym przypadku, bez przygód się nie obyło. Pan Właściciel Domu uprzedzał Pana od Węgla, że dojazd jest ciężki, ale Pan od Węgla przekonany był, że da radę... Kiedy Pan Właściciel Domu pojechał do pracy, a Pani Miejskiego Psa do cotygodniowego fryzjera, postanowiłam skorzystać z chwili samotności i pozajmować się swoimi sprawami w oczekiwaniu na Pana od Węgla, który jak zwykle przyjechał nieco spóźniony. Na Wonne Wzgórze, owszem wjechał, ale już przed domem udało mu się z powodzeniem zakopać. Po odkopywaniu samochodu ze śniegu mam już w tym wprawę, więc błota nie uznałam za materiał trudniejszy. Dziarsko zabrałam się za łopatę. Ramię w ramię z Panem od Węgla sypałam piach (dobrze, że jeszcze takowy mamy), podkładałam pod koła stare deski ze stodoły (mimo że spróchniałe, to żal mi ich było, bo zawsze namalować coś na nich by się jeszcze dało), odgarniałam błoto... Po godzinie pracy Pan od Węgla stwierdził że nie da rady i że wysypie mi węgiel na środku podwórka, centralnie przed wejściem do domu, w błoto TAK mokre, które TAK zaorał, że można by sadzić w nim ryż. Kiedy powiedziałam, że w takiej sytuacji rezygnujemy z węgla, bo nie chcę mieć bezużytecznej (bo w błocie) tony przed domem, to Pan od Węgla na to, że musimy wziąć, bo on już paragon fiskalny wystawił. Owszem wziąć węgiel chciałam, ale do wiaderka, z miejsca w którym miał być wysypany, a nie z bagienka, które się utworzyło na podwórku. Po moim popisie asertywności Pan od Węgla zapewne zaklął w duchu (podziwiam go bardzo, że nie zrobił tego na głos) i wziął się do roboty. Po kolejnym pół godziny szczęśliwie wjechał do stodoły i zrzucił węgiel. Chcieć to móc, prawda? Tylko co dalej? Teraz ani w jedną, ani w drugą... Koła znów buksowały, deski pod kołami pękały, cegły się kruszyły, piach "wmazywał" się w błocko i znikał bezpowrotnie, tak jakby wcale go tam nie było. Pan od Węgla chyba nie bardzo chciał mojej pomocy. Nie wiem, czy jego męska duma była urażona, że kobieta z łopatą biega, wstyd mu było że tak się wpakował, czy po prostu niezręcznie było mu mówić mi co mam robić... Nie chcąc się dłużej narzucać, ale jednocześnie w zgodzie ze swoim sumieniem (bo samego Pana od Węgla z problemem zostawiać nie chciałam, więc ucieczka do domu nie wchodziła w grę), przyniosłam sobie taborecik i siedząc na nim obserwowałam grzecznie wykopaliskowe męczarnie. Cóż więcej mogłam zrobić? Nawet herbaty nie chciał. Zimno mi się zrobiło, więc kręcić się wokół zaczęłam i węgla trochę do domu naniosłam i co? Chyba mój wzrok pechowca źle działał na Pana od Węgla i jego samochód bez napędu na cztery koła, bo za każdym razem kiedy znikałam z wiadrem w czeluściach piwnicy i wychodziłam z powrotem, to kolejny metr błota był pokonany. Wreszcie po trzech godzinach wysiłku dostawczak Pana od Węgla ruszył z kopyta, tak szybko, że nie zdążyłam nawet pomachać na pożegnanie, bo już widziałam go w połowie góry. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli szukać nowego Pana od Węgla i że Wonnemu Wzgórzu gliniastość zostanie wybaczona.

Tu jeszcze było dobrze...


tu już gorzej...


Jak zwykle słońce wie kiedy się pojawić, bo tuż po zniknięciu za drzewami węglowej przyczepy, zza chmur wysunęła się rozradowana, świetlista japa, oświetlając swoimi kpiącymi promieniami pobojowisko, które zostawił Pan od Węgla. Wszędzie koleiny, głębokie na kilkadziesiąt centymetrów, porozrzucane deski i cegły, widok jak po przejściu nawałnicy. Ja też nie wyglądałam najlepiej. Kalosze, spodnie, kurtkę, a nawet bluzę pod nią, umorusane miałam w błocie. Na twarzy zrobiły mi się błotniste piegi, a posklejany błotem warkocz wyglądał jakby był ulepiony  z gliny. Ławica wróbli przepłynęła nade mną, chichotały ćwierkliwie na mój opłakany widok. Wystawiłam twarz do słońca i pierwszy raz w tym roku poczułam jego prawdziwe ciepło. To jeszcze przedwiośnie, czy już może wiosna do nas przyszła i zaczyna  swoją pracę w ogrodzie?






Oficjalne przywitanie wiosny na Wonnym Wzgórzu odbędzie się 24.04.12.
Mam nadzieję, że z tej okazji wyjdzie nam też małe sąsiedzkie rozeznanie, ale na razie o tym sza! Wszystkiego moi czytelnicy, jak i sąsiedzi dowiecie się w swoim czasie!

Pozdrawiam wiosennie!