czwartek, 27 lutego 2014

Tłusty Czwartek

Jak nie obchodzę Walentynek, dnia kota i innych świąt, które moim zdaniem nie muszą być szczególnie wyróżnione, bo świętujemy je codziennie, tak jest kilka świąt w roku – tych bardzo naszych tradycyjnych, które warte są wyróżnienia. Takim właśnie świętem jest Tłusty Czwartek, bo obchodzenie go częściej byłoby chyba zbrodnią dla organizmu. Raz jednak w roku taki dzień, gdzie bezkarnie można spożywać pulchne pączusie jest wskazany, a poziom endorfin rośnie już na samą myśl. Nie ruszają mnie jednak liczne radiowe reklamy, atakujące nas w samochodzie od kilku dni, w których dumnie pyszni się wielki, napompowany pączek za niecałe 50 groszy. Taki pączek owszem wygląda imponująco, pachnie jednak starym tłuszczem, sztuczną wanilią i płynem do mycia naczyń. Smakuje za to watą, starym tłuszczem itd... Kiedy byłam dzieckiem i mieszkałam z rodzicami w Olsztynie, niedaleko mojej podstawówki była cukiernia. Taka zupełnie niepozorna, w samym środku jednego z osiedli, nie wiem czy jeszcze istnieje, Jagódka się chyba nazywała. Kiedyś w Tłusty Czwartek mama, która sama pączków nie robiła, kupiła nam w niej po jednym jeszcze ciepłym, smakowitym, okrągłym, wręcz idealnym pączusiu (moja rodzina nigdy nie była szczególnie "słodyczowa"). Ciasto było jednak tak pyszne, a różana marmolada tak delikatna i nie za słodka, że zaraz wysłała mojego brata po więcej. Szymon nastał się w kolejce, ale okazało się że pączków już nie ma. Pojechał więc następnego dnia, pączków też niestety nie było, bo jak się okazało cukiernia przygotowywała pączki tylko raz w roku właśnie w ostatni czwartek karnawału. Od tej pory co roku zamawialiśmy pączki w tej cukierni, nigdy potem nie jadłam też tak dobrych. Jest to jeden ze smaków mojego dzieciństwa, może trochę idealizowany. Smaku tego nie odtworzę, ale odkąd mieszkam na wsi to, to co jest możliwe staram się robić sama, a kiedy można się tym dzielić z innymi, to radość jest tym większa. Plan smażenia pączków knuł się w naszych głowach już od kilku dni. Pierwszy raz robiłam je w pierwszym roku naszego wieśniaczenia, w drugim roku przyrządziliśmy wariację na temat pączków, czyli pączki serowe. Tym razem postanowiliśmy jednak wrócić do tradycji. Jednak żeby pączki były do zjedzenia w czwartek, trzeba było zabrać się za nie we środę. Wróciliśmy wcześniej z pracy. Pan Właściciel Domu poszedł na spacer z Aniołem, a ja w tym czasie przygotowałam zaczyn. Prababcia Antonina – specjalistka od ciast drożdżowych i to podobno jedyna w naszej rodzinie (oprócz teraz mnie, co piszę to z niekłamaną dumą) spoglądała na mnie krytycznie z ramek na ścianie. Zaczyn jednak stanął przy piecu i szybko podwoił swoją objętość, ku radości babci, która jakby pokiwała z aprobatą głową. Potem tylko dużo mąki, mleka, dwanaście jaj (pączków musi przecież starczyć dla domowników, sąsiadów, dla wszystkich kolegów i koleżanek Sebastiana z pracy i wszystkich pracowników Biura Wystaw Artystycznych) inne cuda, sprawiające że pączki są pączkami i zaczęło się gniecenie. Ciasto bardzo się kleiło – za bardzo, a zapasy mąki w domu zbliżały się ku końcowi. Z szafki wygrzebałam mąkę razową. "Raz kozie śmierć!" - Pomyślałam wsypując ją do ciasta. Tymczasem Pan Właściciel Domu zaczął rozgrzewać tłuszcz – to on jest specjalistą od smażenia pączków, ja za to byłam bardzo dumna, że przygotowuję pączki razem z mężem. Wybrałam najbardziej gęsty dżem z naszych domowych dżemów – dzieł mojej mamy – porzeczkowy, ciemny, kwaskowy, z kawałkami owoców. Po pierwszych próbach i kilku pączkach, które w wyniku pęknięć straciły swoje nadzienie, doszliśmy do wprawy. Ja lepiłam pyszne mini pączki (takie wychodziły najlepiej) z łyżką dżemu w środku, a Pan Właściciel Domu smażył, przekręcał, wyjmował i posypywał cukrem pudrem. Wyszły świetnie, bez jasnej obwódki, widać, że domowe, małe, ale odpowiednio wyrośnięte, z wierzchu mocno przypieczone, w środku żółciutkie i pełne nadzienia, a mąka razowa nie zmieniła ich smaku. Musicie mi wierzyć na słowo, bo w ferworze przygotowań nie zrobiłam im zdjęcia. Rano zapakowałam koszyk Sebastianowi, drugi zabrałam ze sobą. U mnie w pracy pączki zniknęły w zastraszającym tempie, więc chyba smakowały, a ja wszystkim mówiłam, że to przecież mój mąż je smażył! W każdym razie tradycji stało się za dość. Teraz czas na śledzie!
Pozdrawiam Was i słodkiego dnia życzę!

wtorek, 25 lutego 2014

Las


Niedziela zaskoczyła nas iście wiosenną, piękną pogodą.
Słońce oświetliło Wonne Wzgórze szybko zamieniając twarde po nocy koleiny na miękkie i zasysające buty błotko. Z radością, ale i z małą obawą zauważyliśmy, że nie tylko przebiśniegi zakwitają, ale również inne wiosenne kwiatki powystawiały zielone liście. Mimo to nie zdejmujemy jeszcze z nich choinkowych okryć. Noce są bardzo zimne. Sikorki szaleją przy budkach lęgowych. Mamy nawet wrażenie, jakby jedna karmiła drugą, która siedzi w środku. Wybraliśmy się na spacer do lasu. Na razie jeszcze samochodem, bo choć do lasu doszłabym spokojnie, to pewnie miałabym potem problem z powrotem po tym jak spędziłabym sporo czasu wśród leśnych ścieżek. Na skróty przez łąki (tam młodniki i dalej las zaczynają się już przy domu) nie da się teraz chodzić. Oprócz licznych pajączków, budzących się gąsienic, czy muszek ukrytych w trawie, zaczęła się też plaga kleszczy. Anioł jest oczywiście zabezpieczony, jednak żadne obroże, czy kropelki nie dają stu procentowej pewności, potem ciężko znaleźć w jego nie za czystej psiej sierści zaplątane wstrętne "kleszczochy", a i ze swoich spódnic potrafię zdjąć kilkanaście na raz. Po takim spacerze po zeszłorocznej trawie mam wrażenie, jakby ciągle coś po mnie chodziło. Jak na razie zostały nam więc drogi, pełne uroczych nierówności i kałuż. Takimi właśnie drogami ruszyliśmy do "ronda" gdzie składowane jest drewno i gdzie można zatrzymać się autkiem. Anioł dostał w prezencie plandekę do samochodu, żeby aż tak strasznie nie brudził siedzeń i żeby nie spadał z tylnej kanapy. Na początku nie był zachwycony, ale szybko się przyzwyczaił.
Las, mimo bardzo ciepłego słonecznego poranka przywitał nas chłodem. Wśród drzew ziemia wciąż jest twarda jak kamień, poszycie leśne pokryte jest szronem, a w wielu miejscach leży śnieg. W lesie wiosna zaczyna się dopiero na kilkunastu metrach nad naszymi głowami – w koronach drzew. Tam cały świat ćwierka, skrzeczy, pogwizduje, szeleści. Między gałęziami prześwitują smugi słońca, oświetlając tylko wybrane fragmenty leśnego krajobrazu, pozostałe ukryte są w cieniu. Poszliśmy nieznanymi ścieżkami i doszliśmy nad piękne rozlewisko, podobne, jak jedno z licznych tuż obok naszego domu, jednak tamto jest w tej chwili niedostępne, ze względu na drogę do niego prowadzącą przez kleszczowe łąki. Rozlewisko całe skute lodem. Słońce docierało tylko gdzieniegdzie, ale jego zbyt słabe promienie nie wygrywały walki z chłodem. Mimo jasnych promieni wszystko było jakby niebieskie. Doszliśmy do końca drogi, jej dalsza część była zalana, chwilę wcześniej widać było ślady wycofujących kół jakiejś za pewne wielkiej terenówki (niczym innym nie byłoby szans na dojazd aż tak daleko), Anioł wbiegł na lód, ale Pan Właściciel Domu natychmiast go do siebie przyciągnął (w lesie Anioł biega na dziesięciometrowej lince, bo bardzo lubi sobie uciec za zwierzyną). Mimo tego zmarzniętego, wszechobecnego błękitu czuć było, że gdzieś tu promienieje życie. Pod lodem coś szemrało, a kiedy podchodziliśmy bliżej widać było "to coś" coraz wyraźniej. Po środku zalanej, skutej lodem drogi w zupełnym spokoju przepływał sobie wiosenny strumyczek. Anioł pochłeptał trochę wody i ruszyliśmy z powrotem, dalsza trasa z niesprawną do końca kończyną nie miała racji bytu. Spacer i wyjątkowe leśne powietrze dały nam wiele siły, oczyściły umysły, mogliśmy więc zabrać się do budowy na razie trochę prowizorycznego stojaka na drewno (docelowo będzie on w innym miejscu, więc na razie jest prowizoryczny).
Pozdrawiam wiosennie!

piątek, 21 lutego 2014

Walentynki, ksiądz i znów ten Wojtek.

Spokojnie nam ostatnio życie płynie. Tak już chyba bywa, że po nerwach związanych z tym, że poprzedni samochód już po prostu "się skończył" i z emocjami towarzyszącymi kupnu kolejnego musi nastać odrobina spokoju. Walentynek nigdy nie obchodzimy. Wychodzimy z założenia, że jak ludzie się kochają to mają walentynki codziennie, dnia kota też nie obchodzimy, bo nasza najbardziej rozpieszczona istota, która potrafi ukraść wędlinę z kanapki również ma swoje święto cały czas (bo jak się kocha kota to... wiadomo). Mimo to Pan Właściciel Domu zrobił mi niespodziankę i w piątek czternastego lutego zaprosił mnie do kina, na wielce romantyczny film "Pod mocnym Aniołem". Że to akurat w dzień walentynek, to przypadek zupełny, ważne, że piątek i nie trzeba było myśleć o wstawaniu do pracy. Film niezwykle walentynkowy (hehe), kto widział ten wie, kto nie widział temu polecam. W każdym razie lekka trauma po nim zostanie nam chyba w głowach na długo.
W sobotę po walentynkach natomiast mieliśmy bardzo ważnego gościa. Zabrałam się więc za gotowanie obiadu i pieczenie ciasta. Ksiądz – bo o nim tu mowa przyjechał punktualnie, przywiózł nam bardzo ładny kalendarz z Madonnami, bo jak powiedział "tak myślałem, że dla was raczej Madonny, niż papież", wyświęcił chałupę i...
"Zobaczycie teraz jak wygląda ksiądz pod spodem" – popatrzyliśmy na siebie zdziwieni, a ksiądz hop koloratkę wyjął i hop sutannę zrzucił i po cywilnemu już z nami zasiadł. Ksiądz w naszej parafii to, jak już kilkukrotnie pisałam naprawdę fajny gość, dlatego miło spędziliśmy czas i dlatego chce się go zapraszać. Oczywiście duszpasterz nie był nam dłużny i zaprosił nas do siebie do kościoła. Tu nastały chwilowe tłumaczenia, czemu nas tam jeszcze nie widział, co skwitował jasno: - Nie pogrążajcie się. - Jak co roku stanęło na tym, że wreszcie się tam pojawimy.

Tydzień znów zaczął się od spotkań z Wojtkiem od terenówek. Wojtek przetransportował naszą starą Vitarę z parkingu do warsztatu. Przetransportował ją w sposób dla nas dość dziwny, a dla niego chyba charakterystyczny. Po prostu do niej wsiadł i ruszył polnymi drogami tak szybko, jak my nigdy nią nie jeździliśmy, a my chcieliśmy brać lawetę... Pan Właściciel Domu starał się utrzymać tępo. Ja starałam się nie patrzeć jak nasze stare autko jechało sobie, a podwozie sobie. Miałam wrażenie jakby zaraz buda miała odpaść od podwozia, a koła potoczyć się gdzieś hen. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie do warsztatu, gdzie Wojtek wziął się za demolowanie starej Vitary. Powykręcał z niej wszystko co się dało, poczynając od radia, wszystkich obudów, drzwi, światełek, kończąc na amortyzatorach, jakiś tam sprężynach i Bóg wie czym jeszcze. Teraz samochód w środku wygląda jak znaleziony na złomie, chociaż i tak już niewiele mu do takiego wyglądu brakowało wcześniej. Mimo to dwóch kupców (mechaników – kolegów Wojtka) prawie się o nią bije. Następnego dnia znów umówiliśmy się rano z Wojtkiem. Pojechaliśmy pod jego blok, dzwoniliśmy przez jakiś czas, ale Wojtek nie odpowiadał. Zrezygnowaliśmy wreszcie i ruszyliśmy do pracy. Popołudniu się odezwał i poinformował nas, że zatruł się pizzą i nie dał rady rano wstać, bo bardzo źle się czuł. "Gdyby to nie była tak głupia wymówka, że aż niemożliwa, to chyba bym mu nie uwierzył" – stwierdził Sebastian. Następnego dnia rano znów pojechaliśmy po Wojtka, tym razem wstał, chociaż twierdził, że pizza go trzyma. Na mój gust był po prostu pijany i na kilometr czuć było od niego dymem, na pewno nie papierosowym, ani z ogniska. Okazało się, że tę felerną pizzę owszem zjadł, ale popił ją dużą ilością piwa i zapalił do tego sporo różnych rzeczy. Wojtek jednak święcie wierzy, że to pizza mu zaszkodziła. No cóż, skoro codziennie robi to samo, a raz akurat zjadł pizze, to co miało na niego zły wpływ? To chyba jasne, że pizza! Wypił jednak litrową colę (ach to zdrowe odżywianie Wojtka), co postawiło go na nogi i zajął się w końcu naszym samochodem. Oprócz całego dobra, które przy nim zrobił, to połamał schowek, zgubił obcęgi, które Pan Właściciel Domu miał w środku i niechcący zabrał czapkę Sebastiana, co Pan Właściciel Domu podsumował słowami: "Niech sobie lepiej już ją weźmie". Założył też nowe amortyzatory, które okazały się za krótkie i tył samochodu stuka. To "walenie" naprawił wkładając do bagażnika cegły, których mój mąż pozbył się na pierwszym zakręcie. Jeszcze jego naprawa silnika była rewelacyjna. Nie chciał żebyśmy wydawali pieniądze na uszczelkę, która kosztuje pewnie z całe 20 zł, więc silnik obłożył kartonami. W autku po czarach Wojtka został niezły bałagan, zanim więc Sebastian ruszył po mnie do pracy, to wziął się za wyrzucanie śmieci. Wszędzie leżą fragmenty silnika, jakieś nowe i stare części i różne inne dziwadła. Nasz mechanik wymyślił i zadanie dla mnie, ponieważ nasz dwudziesto ponad letni samochód ma oryginalną instrukcję obsługi w postaci grubej cegły. "Ty Natalka to mi wyglądasz na taką co lubi czytać książki co?" - Kiwnęłam głową. -"No to zaznaczyłem Ci rozdziały przeznaczone dla ciebie." "Pewnie o sprzątaniu?" "Zgadłaś. O sprzątaniu i pielęgnacji wnętrza i podwozia, chyba, że będziesz chciała jeździć, to jeszcze rozdział trzeci Ci zaznaczę."
W przyszłym tygodniu na szczęście będzie zajmował się tym co potrafi najlepiej, czyli konserwacją ramy, mostami i podwoziem. Tutaj też trzeba go pilnować. Wojtek wymyślił bowiem sobie, że wstawi nam podwozie, które kosztuje prawie tyle ile zapłaciliśmy za samochód. Mówi, że każde inne jest beznadziejne. Ciężko mu wytłumaczyć, że to nasze jest OK i potrzebujemy tylko zwykłych amortyzatorów (każde są beznadziejne, oprócz tych z tamtego podwozia), bo jeździmy po terenie tylko kilka minut dziennie, a większość po asfalcie i że nie ma być to samochód do orania pola, czy na wyprawy po klamki w błocie. Wojtek jednak twierdzi, że to podwozie, które chce nam wstawić, jest tak dobre, że przeżyje samochód. Tylko po co nam potem samo niezniszczalne podwozie? W tej kwestii musimy postawić na swoim. Trzymajcie więc kciuki za asertywność Pana Właściciela Samochodu ;-)

Pozdrawiam ciepło i wiosennie. Wreszcie i u nas główki wystawiły przebiśniegi.

wtorek, 18 lutego 2014

Krzyk wiosny

To, że natura kołem się toczy to prawda wiadoma nie od dzisiaj. Mieszkając jednak na wsi już prawie od trzech lat, a w każdym razie przeżywając tu już trzecią zimę widzę, tę niesamowitą powtarzalność dużo wyraźniej. Na wielu blogach o wiośnie czytam już od dawna. U nas na północy kraju ta wiosna aż taka oczywista nie jest. Śniegi roztopiły się prawie całkowicie, z Wonnego Wzgórza spływają strumienie, stawy i rozlewiska pokryte są jeszcze co prawda grubą warstwą lodu, ale tafla stała się mokra i miękka. Pączki na drzewach zaczynają jakby lekko nabrzmiewać, a może po prostu bardzo chcę to widzieć? Sikorki z upodobaniem noszą trawy i suche gałązki do budek lęgowych na naszym ptasim drzewie, to że szykują się do wiosny nie przeszkadza im też w korzystaniu wciąż z naszej iście zimowej ptasiej stołówki, która jeszcze póki co funkcjonuje. Noce nadal są mroźne, poranne słońce zamienia jednak dość szybko pozamarzane koleiny na drodze dojazdowej do naszej chatki, w miękkie grzęzawisko. Dziś rano jednak usłyszałam dźwięk, który niezaprzeczalnie jest już symbolem zbliżającej się wielkimi krokami wiosny. Żurawie krzycząc niemiłosiernie majestatycznie przelatywały nad dachem naszego domu. Potem zleciały w dolinę i tam za pewne zaszyły się wśród leśnych rozlewisk, dając jedynie o sobie znać wciąż mocno słyszalnym klangorem. Oprócz nich w przestrzeni powietrznej zauważyć też można klucze gęsi, kaczek i wielu innych mniejszych ptaków. Wiosna zbliża się i do nas na północ!

wtorek, 11 lutego 2014

Wojtek - mechanik

Jest samochód. Po długich oczekiwaniach na telefon, po oględzinach pierwszego typu, który okazał się rozpadać, udało się wreszcie osiągnąć cel. Długo w piątkową noc czekałam jeszcze na Pana Właściciela Domu, który wracał świeżo zakupioną Vitarą. Na szczęście dopiero po jego powrocie dowiedziałam się, że auto miało letnie i łyse opony. Umarłabym chyba z nerwów, gdybym wiedziała wcześniej. Potem do godziny czwartej rano mąż opowiadał mi o dziwnej podróży z Wojtkiem. Wojtek, to jak wcześniej wspominałam mój kolega z klasy z podstawówki, spotkany po latach, trzy lata temu, kiedy akurat potrzebowaliśmy samochodu terenowego. Wojtek jest mechanikiem i zajmuje się samochodami terenowymi. Buduje samochody od podstaw, budował też auto dla najbardziej znanego olsztyńskiego rajdowca. W szkole był największym rozrabiaką, albo, jak sam teraz stwierdził, tak był po prostu postrzegany. Wojtek zna się świetnie na samochodach, które są jego wielką pasją. Wojtek jest również nadpobudliwy, a ja uważam, że oprócz tego, że trochę urósł, to za bardzo od klas 1-3 się nie zmienił.
Pierwsze auto oglądali w Brzeźnie, niestety było tak skorodowane, że Wojtek spędził pod nim około dwadzieścia sekund. Pojechali. Drugi samochód był do obejrzenia dopiero po godzinie czternastej. Siedziałam w pracy jak na szpilkach, bo nikt nie dawał mi znać. Dowiedziałam się od mojego taty, który pojechał z chłopakami (Wojtek nie ma prawa jazdy, a musiał być drugi kierowca, swoją drogą widzieliście kiedyś mechanika bez prawa jazdy?!), że Vitara nr 2 jest w dobrym stanie i że Wojtek ją pochwalił. Sprzedawał ją młody chłopak, który podobno miał kaprys żeby pojeździć sobie terenówką, ale ma daleko do dziewczyny, więc chce kupić coś co będzie lepsze na dłuższe trasy. Miał też w domu kanał, na którym pozwolił Wojtkowi po obstukiwać auto. Nasz mechanik przebrał się w fachowy kombinezon, a jeszcze właściciel samochodu i jego rodzice, patrzyli zszokowani i chyba trochę przerażeni jak ten wali młotkiem w podwozie samochodu. Obok Vitary stał nowiutki Golf rodziców chłopaka, którzy nie omieszkali się pochwalić, że mają taki ładny i zupełnie nowy samochód. "To coś?" - oburzył się Wojtek. "Nawet jakby mi dopłacali to i tak bym nie zamienił tego na tę Vitarę!" - wyparował, po czym zrobił wykład na temat beznadziejności golfów i w ogóle beznadziejności wszystkiego co nie jest terenowe. Gospodarze patrzyli po sobie, a Pan Właściciel Domu śmiał się w duchu.
O 18.00 Wojtek zadzwonił z informacją, że wracają zakupionym właśnie autem. Teraz dopiero się zaczęło. Jak opowiada Pan Właściciel Domu, Wojtek był w swoim żywiole. Wreszcie nie jechał jakąś tam osobówką, a niedużą, ale jednak terenówką. Nie było też mojego taty, przy którym pewnie trochę się hamował. Oczywiście w autku nie wszystko było idealnie. Brakowało żarówek przy wyświetlaczach, nie działał jeden głośnik z tyłu. Wojtek podczas jazdy postanowił powykręcać mniej ważne żarówki i powkręcać je tam, gdzie są bardziej potrzebne, chociaż chyba podobał mu się fakt, że nie było widać ile jest na liczniku prędkości. Potem zaczął przechodzić z przodu na tylne siedzenia i naprawiać głośniki, skakał, nie mógł usiedzieć w miejscu. Kiedy nie miał już co robić to zaczął "wypędzać z samochodu wilgoć" – polegało to na otwarciu wszystkich szyb w rozpędzonym aucie. Pan Właściciel Domu, jak potem skwitował właśnie Wojtek w pewnych sprawach był jednak nieugięty. Ta nieugiętość polegała na zabranianiu rozkręcania radia i prędkościomierza i takich tam szczegółach. Ich rozmowy też były niezwykłe. Wojtek powiedział, że zajmie się regulacją Vitary, w którą trzeba troszkę jeszcze pracy i pieniędzy włożyć. "Zobaczysz – mówił, jak to on – zrobimy ją tak, że będziesz mógł przejeżdżać koryta suchych rzek, a i pływać w tych mokrych, będziesz mógł brodzić w błocie po klamki i jeździć po każdych bezdrożach". Na nic zdawały się tłumaczenia, że musimy tylko dojechać do domu i nic więcej, a żadna rzeka ani sucha, ani mokra nam drogi nie przecina. Potem mój mąż zaczął wypytywać się o ceny robocizny. Wg Wojtka zrobienie czegoś tam czegoś będzie trwało trzy dni i kosztowało dwie flaszki. "A da się zrobić w dwa dni za trzy flaszki?" - zażartował Sebastian. Wojtek jednak z pełną powagą odpowiedział, że to jeszcze lepiej i że oczywiście. Następna usługa Wojtka miała kosztować trzy ciasta. "Co to są te trzy ciasta?" - zapytał Pan Właściciel Domu sądząc, że to jakiś slang. "No normalnie, trzy blachy ciasta, bo ja lubię ciasto" – skwitował Wojtek.
Tak wreszcie dojechali do Olsztyna koło 12.00 w nocy. Sebastian zawiózł Wojtka na imprezę, a sam zmęczony wrócił do domu. Przez te pół godziny jazdy Pana Właściciela Domu z Olsztyna do Studzianki Wojtek zadzwonił do mnie ze trzy razy z pytaniami czy już dojechał, bo przecież tak dawno się pożegnali, że już na pewno powinien być w domu (potęgował moje nerwy) i czy już umył samochód. Zdziwił się trochę, jak dowiedział się, że raczej po nocy Sebastian samochodu nie będzie mył. Pochwalił się też zarówno mnie, jak i podobno swojej dziewczynie, że Sebastian wytrzymał z nim aż trzynaście godzin, bo nigdy nikt z nim jeszcze tyle bez przerwy nie wytrzymał.
Autko jest bardzo fajne. Takie jak tamto, tylko długie, z twardym dachem (nie pada więc w nim deszcz, ani tym bardziej śnieg), ma ogrzewanie i jest zadbane, jak na dwudziestoletni samochód. W poniedziałek byliśmy u Wojtka na pierwszych poprawkach i spędziliśmy w warsztacie u jego taty cały dzień, ale to już kolejna długa historia.

piątek, 7 lutego 2014

Od motoryzacji mały oddech

Dobrze, że ten tydzień już się kończy, bo był zły, bardzo zły. Pan Właściciel Domu pojechał właśnie z moim tatą i kolegą – Wojtkiem w okolice Gdańska oglądać samochody, mnie odwiózł do pracy gdzie czeka mnie jeszcze dzisiaj jedna grupa małych, rozkrzyczanych i rozkosznych szkrabów, którym trzeba będzie pokazać jak mieszać kolory. W tym tygodniu nie dość, że skończył się węgiel – pogoda na szczęście ładna i w domu jest aż za ciepło, popsuł się samochód i okazało się, że naprawianie go nie ma sensu, to jeszcze przez kilka dni chodziłam do pracy z gorączką. Były jednak także malutkie iskierki pozytywów:
Przedszkolaki uczyły się mieszać kolory na zajęciach pod tytułem "Zabawa kolorem", miały namalować pory roku.
- Co namalowałeś Karolku?
- to płonący dom po wybuchu gazu.
- przecież miały być pory roku.
- to płonący dom po wybuchu gazu zimą – odpowiedział zadowolony z siebie Karol, po czym dodał: - może pani dać mi jeszcze kilka małych kartek, to zapisałbym innym dzieciom numery alarmowe, żeby wiedzieli gdzie w razie czego można dzwonić. - Jego tata jest strażakiem.
- Proszę pani – Karol podbiegł do mnie znów przed wyjściem z galerii – a wie pani, że mam przy sobie jabłuszko do zjeżdżania?
- To chyba sprzęt który zawsze warto mieć zimą, może się przecież trafić jakaś górka, tak?
- To też, ale jak ktoś będzie się topił w przeręblu, to mogę mu je podać i go wciągnąć, bo nie można nigdy podawać ręki. - Podpowiadam więc Wam wszystkim, żebyście za radą Karola zawsze mieli przy sobie jabłuszka do zjeżdżania.
Zajęcia następnego dnia. Boli mnie głowa, przyszły dwie grupy na raz, bo się coś komuś pomyliło. Przyjmujemy grupy do dwudziestu pięciu osób, tym czasem jedna dwudziestka piątka kręci się już po sali, pozostałe dwadzieścia osiem siedzi na podłodze i krzyczy, że chce malować, przyszło jeszcze kilkoro indywidualnie z rodzicami i nimi też trzeba się zająć. Hałas okropny, brakuje pędzli, próbuję dzieci przekrzyczeć, wychowawcy nie reagują. W końcu kiedy każdy ma już farbki, kartki, paletki, pędzelki i kiedy każde z dzieci zadało pytanie "Jak się robi zielony kolor?" przynajmniej dwa razy, siadam na chwilę na krześle. Jest mi gorąco, ledwo mówię i znów kuśtykam.
- Proszę pani – podchodzi do mnie mały, słodki, cały różowy aniołek z kucykami – pani to mi się tak bardzo podoba...
- dziękuję – odpowiadam i słyszę dalej:
- bo pani ma takie duże okrągłe oczy i taką czerwoną skórę, że wygląda pani jak klaun, a zapnie mi pani buta? - zapinam buta i okazuje się, że dzieci właśnie kończą malować. Każde chce się pochwalić portretem emocjonalnym, zainspirowanym zdjęciami Barbary Yoshidy, które wiszą na ścianie.
- Proszę pani ładnie?
- A skąd ten pomysł? - odpowiadam pytaniem na pytanie, widząc że sześcioletni chłopiec namalował wielki goły biust na środku kartki.
- zainspirowałem się tak jak pani mówiła zdjęciem. - wśród osiemdziesięciu zdjęć – portretów, jest jeden akt, akurat to zdjęcie zwróciło jego uwagę.
- No tak, ale na tym zdjęciu ta pani jest zupełnie bez ubrania, a u ciebie widać tylko piersi.
- Bo ona taka za goła, więc niżej przykryłem ją kocem – odpowiada zadowolony i wciąż czeka na pochwały. Chwalę oczywiście, że pięknie poprawił dzieło artystki. Potem czekam aż podejdzie do mnie następnych trzydzieścioro, w tym kilku Franków i ze cztery Agatki, które namalowały praktycznie identyczne prace, ale każde z nich oczekuje na indywidualny komplement, a ja dwoje się i troje, żeby je swoją opinią uszczęśliwić. "Bardzo ładnie" z pewnością nie wystarczy ;-)
Dzisiaj będą próbować namalować ruch. Zobaczymy co za perełki przyniesie ten dzień ;-)
Trzymajcie kciuki za samochód!

czwartek, 6 lutego 2014

Post motoryzacyjny

Jak nie kijem go to pałką.
Nasza Vitara nadaje się już tylko na złom. Ma już tak przegniłą ramę, że nie ma sensu jej kolejny raz spawać. Kiedy kupowaliśmy trzy lata temu to niewielkie autko, to dyskutowało na jego temat dwóch mechaników – ojciec i syn. Syn optymista mówił: "bierzcie – fajne autko", ojciec pesymista na to: "to nie ma najmniejszego sensu". Zgadzali się jednak w jednej sprawie: "ze trzy lata pojeździcie". Tak też się stało. Ramy niestety nie opłaca się wymieniać zostaliśmy więc bez środka transportu.
Sytuacja rysuje się tak:
Przez dwa dni jeździliśmy z sąsiadami, ale oni jeżdżą do pracy na 7.00, a my oboje na 9.00, wychodzą też wcześniej niż my, a my nie możemy się tyle zrywać. Do naszej wsi dojeżdża tylko jeden autobus, ale jest on jeszcze wcześniej niż sąsiedzi, poza tym z przystanku jest za daleko dla mojej chorej nogi, tym bardziej nie wchodzi więc w grę jazda autobusem do sąsiedniej wsi i eskapada kilka kilometrów do domu.
Na kilka dni przyjechał mój tata i jeździmy jego samochodem. Póki co droga jest dobrze odśnieżona i da radę nim do nas wjechać, mimo bardzo niskiego podwozia, chociaż wczoraj oczywiście udało nam się zawiesić i tata z mężem wyciągnęli samochód z zaspy dopiero dzisiaj rano.
Wyjście jest jedno. Trzeba jak najszybciej kupić nowe (nowe-stare oczywiście) auto. Co będzie jednak tak ekonomiczne jak Vitara, co będzie miało tak tanie części jak Vitara i co będzie terenowe? Odpowiedź brzmi – Vitara. Szukamy więc na gwałt w naszym i sąsiednich województwach Suzuki Vitary. W naszej starej dwudziestopięcioletniej Vitarze wszystkie części poza nieszczęsną ramą są dobre, będą więc służyć do ewentualnej wymiany, kiedy coś zepsuje się w nowo zakupionym aucie.
Mimo znacznego kryzysu, którego widmo rozciąga się przed nami, Pan Właściciel Domu jest dobrej myśli, więc dobrej myśli jestem i ja. "Kochanie nie martw się kupimy sobie kolejne małe, terenowe autko i będziemy je powoli niszczyć" – mówi. "Poza tym każdy grat, jakiego kupimy i tak będzie bardziej komfortowy niż nasza stara Vitara" – dodaje. Ma rację. Mimo, że teraz jeździmy kilkuletnią Toyotą mojego taty ze wszystkimi bajerami (dla nas bajer to nawet sprawne ogrzewanie), która niby jest taka fajna, to mąż narzeka: "boję się jechać nią nawet po asfalcie, bo zaczepia o każdą dziurę, chodzi tak cicho, że nie słyszę czy w ogóle już ją odpaliłem, to nie to co nasza kochana Vitara". Przypominam mu więc słowa sprzed raptem kilku dni, kiedy klął na Vitarę i mówił jak to nie znosi tego samochodu i jak bardzo ma go dosyć. "Tyle samo jest złości na to auto co i sentymentu" – podsumował. W sumie nawet tej złości na Vitarę się nie dziwię. Kiedy na dworze jest zimno, a w baku było mniej niż połowa paliwa, to co chwilę gasła, jej dach (a właściwie plandeka, bo to kabriolet była dziurawa, częściowo pozaklejana taśmą, a na złączeniach nieszczelna, ogrzewanie właściwie nie działało. Szyby musieliśmy rozmrażać dużo wcześniej przed wyjazdem z domu, kiedy wsiadaliśmy do auta, to siedzenia, kierownica – wszystko – pokryte było szronem, albo wilgotne (zależnie od pory roku). Wiatr w niej wiał niemiłosiernie, a czasem zacinał i deszcz i śnieg sypał się na głowy. Jeździła jednak i była z nami tyle czasu i lubiliśmy ją na swój sposób. Chociaż kiedy w ostatnim czasie okutani we wszystko co się dało jeździliśmy do pracy, to może lubiliśmy ją trochę mniej. Tak, każdy inny samochód będzie bardziej komfortowy. Szukamy więc Vitary. Najlepiej wersji LONG, nasza poprzednia była trzy drzwiowa i nie miała zupełnie bagażnika. Jak wpakowaliśmy psa, to torba podróżna była gdzieś pod nogami. Oczywiście tym razem wolelibyśmy żeby nie był to kabriolet, bo tym plandekom już nie ufamy. Kiedy kupowaliśmy przed przeprowadzką na Wonne Wzgórze naszą Vitarę, to wszystko ułożyło się idealnie. Nam została resztka pieniędzy, a ja akurat spotkałam po latach kolegę z klasy ze szkoły podstawowej i okazało się, że jest on mechanikiem i zajmuje się terenówkami, które są jego pasją. Jego znajomy miał do sprzedania Vitarę, którą kolega nam przejrzał i ponaprawiał drobne wady. Teraz więc do niego uderzyliśmy jak w dym i zgodził się pojechać z Panem Właścicielem Domu i moim tatą w Polskę w poszukiwaniu odpowiedniej Vitary. Jeśli ktoś z Was wie więc coś o kimś, kto chce sprzedać właśnie takie autko, to bardzo proszę dajcie znać!
Trzymajcie kciuki, żeby z weekendu mój mąż wrócił już na kołach!

poniedziałek, 3 lutego 2014

raz lepiej raz gorzej, ale byle do przodu!

Wydaje się że już lepiej.
Weekend był oddechem. Mróz zelżał, podobnie jak wiatr. Dom przestał cały złowrogo huczeć, samochód sam przestał skrzypieć, a my pogodziliśmy się już z myślą o zbliżającym się wielkimi krokami terminie zakupu kolejnej porcji węgla i z faktem nieszczelnego okna w naszej sypialni. Pan Właściciel Domu kupił przezroczysty silikon i zabezpieczył okno. W pokoju pozostał chemiczny zapach, a z okna wieje nadal. Okna są nowe i drewniane, a wygląda na to, że jedno się po prostu rozszczelniło. W tym tygodniu planujemy kupić dodatkową uszczelkę, na razie pozostał nam sposób tradycyjny, czyli zatykanie szpary starymi swetrami. Samochód przestał skrzypieć, ale za to zaczął dziwnie "ruszać" kołami, dzisiaj jedzie więc do lekarza, co jest kolejnym powodem do dużych nerwów. Do domu wracamy z sąsiadami. Nie tylko przydałby się lekarz, skutkiem rozszczelnienia okien jest katar, ból głowy i początkowa faza kaszlu. Póki co leczymy się metodami tradycyjnymi – miód, czosnek, kieliszek... Mam nadzieję, że przy tych metodach uda się pozostać. W tym tygodniu nie mogę wziąć zwolnienia, bo prowadzę warsztaty z dziećmi z okazji ferii i bardzo nie chciałabym ich odwoływać.
Dzisiaj miałam też ostatni dzień rehabilitacji, czy pomogło? Nie wiem. Na dzień dzisiejszy różnicy nie czuję. Dobra wiadomość jest jednak taka, że będziemy mogli wstawać godzinę później i trochę bardziej się wysypiać (chyba że wciąż jeździć będziemy z sąsiadami, a oni jeżdżą na 7.00).
Na odstresowanie za radą Asi z Siedliska pod Lipami pomogło też pieczenie. Zrobiłam wielką porcję jabłecznika, tak aby starczyło dla domowników, a także dla koleżanek i kolegów z męża i mojej pracy. Na obiad przygotowałam calzone – więc też pieczone. Kiedy w domu pachnie ciastem, to od razu robi się cieplej i lepiej.
Z Aniołem na spacery za bardzo chodzić nie mogłam, bo cały nasz świat – cale Wonne Wzgórze, pokryte jest jakby cienką warstwą szkła. Pan Właściciel Domu wysypał podwórko i schody wejściowe piaskiem, dalej jednak jest dla mnie za ślisko. Mogę więc chodzić albo po łące, gdzie jest zbyt nierówno, albo bardzo ostrożnie po podwórku wysypanym piachem. Mimo to poczłapałam trochę po nierównościach i pobawiłam się z tym fruwającym, a właściwie też się ślizgającym szczęściem – Aniołem. Tak minęły te dwa dni, na które czekamy cały tydzień i teraz znów zabieramy się do czekania. Byle do weekendu, byle do wiosny i oby nic złego się w ciągu tych kilku dni nie wydarzyło, czego i Wam życzę!


Na zdjęciach po kolei: Nasz domek w dzień i wieczorem, widok z zamglone gospodarstwo w dole, droga na Orzechowo (u podnóża naszej góry), widok na Studziankę już prawie z dołu naszej góry, widok z naszej łąki na siedlisko w dole, gdzie mieszka tylko jeden sąsiad, widok z naszej łąki na pola i daleko na ruiny siedliska, trochę zdjęć powstającego ganku, który na dalsze prace czeka już do wiosny i na koniec dzięcioł urzędujący na słoninie na ptasim drzewie przy oknie naszej sypialni.

Pozdrawiam ciepło!