piątek, 28 października 2011

Na wsi psy nie mają imion...

Wychodziliśmy  ze sklepu, a pod sklepem stała przeraźliwie chuda, brzydka, ale ciesząca się do każdego istota.
Ta istota to pies. Ma 12 żeber i 40 kręgów, ma trochę sierści i wielkie, zatopione w wychudzonym pyszczku, szczere, pełne nadziei ślepia. Na szyi wisiał mu kawałek skręconego na śrubę rzemienia. Zamerdał do nas ogonem.
- To pana pies? - zapytałam pijącego pod sklepem pana.
- Jest niczyj, tak sobie biega - odpowiedział. Kupiłam mu w sklepie serdelki, połknął w całości i dał się pogłaskać, podał łapę... Od mieszkańców wsi, pani ze sklepu i pana od którego kupujemy jajka dowiedzieliśmy się, że "właściciel" - zwyrodnialec - tego psa zostawił go przywiązanego do budy i wyprowadził się z domu. Ktoś zlitował się nad nim, albo może udało mu się urwać i po miesiącu zdychania z głodu, jedzenia trawy i picia wody z kałuży stał się wolny. Uciekł.
- teraz już nie ma tak źle - powiedziała jedna pani - czasem ktoś mu kupi w sklepie bułkę. - Pewne było, że nie można tak tej kupki nieszczęścia zostawić.
- Co robimy ?- padło pytanie.... Nasz pies nienawidzi wszystkich innych, mamy też przecież kota...
- Weźcie go, proszę, ja nie mogę, mam już trzy... - mówił pan od jajek, a pies patrzył na nas jakby czekał na wyrok. Znaki zapytania wisiały w powietrzu, a ja miałam łzy w oczach.
 - Nie płacze pani, po prostu go weźcie. - zanim się obejrzałam Sebastian i pan od jajek ładowali przerażone zwierzę na tylne siedzenie. Po chwili pełni obaw co powie pani Miejskiego Psa - moja teściowa, jechaliśmy z nim do domu.

- Co to jest? - zapytała?
- Pies.
- Czyj?
- Nasz.
- ...

A potem:
- Natalia to nie worek kartofli, który można sobie ot tak po prostu wziąć.- Jednak cudowny Sebastian odpowiedział:
- No właśnie mamo, to nie worek kartofli, że można go ot tak zostawić, bo worek kartofli może zamarznąć, pies nie. - dyskusja została zakończona, a pies dostał w stodole posłanie i miskę, szukamy mu domu.
Jest strasznie radosny, ale widać, że był bity, bo boi się gwałtownych ruchów. Uwielbia chodzić na spacery, biega wtedy i skacze, szaleje. Merda ciągle ogonem, uwielbia pieszczoty, podaje łapkę, a najlepiej dwie naraz. Kładzie mordkę na kolanach i patrzy w oczy. Lubi Wiedźmę, merda do niej ogonem, a ona przechodzi obok bez problemu. Słucha się, jest grzeczny, chociaż jeszcze młodziutki, ma koło roku...
Kilka dni temu rozmawialiśmy, że nie mamy w domu żadnego anioła, co prawda chodziło o takiego do powieszenia na ścianie, ale dostaliśmy innego Anioła - takie robocze imię dostał pies, jeśli zostanie, to będzie Aniołem Stróżem podwórka. Na razie zbieramy pieniążki na kojec, na ciepłą budę i na weterynarza, ale gdyby jakiś dobry człowiek chciał przygarnąć Anioła, to możemy go zawieźć do nowego domu. Na pewno go nie wyrzucimy, ani nie zawieziemy do schroniska, ale będzie nam z nim ciężko. Często wyjeżdżamy, a autko jest bardzo małe - już teraz jeżdżą nim na raz trzy dorosłe osoby, Miejski Pies - Atos i Wiedźma, a Anioł to dość duży pies - jakaś taka mieszanka owczarka. Poza tym Miejski Pies nie jest normalny i nie można z nimi wyjść na spacer jednocześnie. Miejski Pies, mimo, że jest bardzo mały, to wydaje mu się, że może zjeść, zagryźć, zabić Anioła... Oby się przyzwyczaił...

środa, 12 października 2011

powrót...

Prawie dwa miesiące minęły od mojego ostatniego wpisu, jak  i od wizyty na Waszych blogach... Jednak moja nieobecność nie była związana z brakiem chęci, z tym że nie miałam nic do powiedzenia, ani też z tym, że nie interesują mnie Wasze posty. Po prostu najzwyczajniej w świecie nie miałam internetu, a internet na wsi to (jak pewnie Wiecie) nie taka łatwa sprawa... Dziś jednak pierwszy dzień kontaktu ze światem i mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie i będę mogła stopniowo nadrabiać zaległości w czytaniu Waszych postów.

Odkąd pisałam ostatni raz wiele się zmieniło, zdążyły dojrzeć i nawet przejrzeć gruszki, które teraz w postaci kompotów i dżemów stoją w słojach w piwnicy, zdążyła opaść jarzębina i głóg, obrastające drogę do Wonnego Wzgórza, a ta zrobiła się mokra i grząska. Przed domem powoli powstaje ganek, a właściwie to na razie murowane z czerwonej cegły schodki... Powoli spadają liście, przekwitają kwiaty, żółkną trawy, dni stają się krótkie, a mgły nie są już świetliste - błękitne i żółte, a ciężkie, gęste i szare.

Przeczytałam dzisiaj maila od koleżanki z czasów licealnych. Mail zawierał życzenia urodzinowe, które, podobnie jak kilka innych wisiały zawieszone w wirtualnej przestrzeni od ciepłego sierpniowego dnia i czekały na moment, aż bardzo spóźnione w zimny, październikowy, wietrzny dzień zostaną przeczytane i poprawią mi humor... Tyle osób pamiętało. W mailu od ów koleżanki oprócz życzeń było też pytanie: "Czy spełniasz właśnie swoje marzenie o mieszkaniu w domku wśród traw?". "Marzenie już się spełniło" - odpowiedziałam i zdziwiłam się, że było tak stare...
Inna osobo zapytała się mnie czy jestem szczęśliwa?
Siedzę sobie w pokoju, patrząc w kominek, pod drewnianym sufitem podwieszone są pęki pachnących ziół, piję malinową herbatę, na kolanach śpi i mruczy przez sen nasz kot, na gazie bulgocze zupa grzybowa, gra cichutko "Świat według Nohavicy", pies powarkuje niemal do rytmu, wpatrując się w okno - obserwuje przechadzającego się po łące jelenia (dzikie zwierzęta za oknem stają się dla mnie widokiem naturalnym!), a z sypialni dochodzi pochrapywanie przyszłego męża, który udał się na popołudniową drzemkę... Te wszystkie ciche dźwięki  i zapachy mojego domu sprawiają, że nie wiem...  jak mam nie być szczęśliwa?