środa, 12 grudnia 2012

Już dawno temu obiecałam, że pokażę Wam czym się zajmuję. Wiem, że długo kazałam na to czekać, bo zawsze mam zbyt wiele innych rzeczy do powiedzenia - opisania. Dzisiaj oczywiście też mogłabym pisać o wielu sprawach, ale mimo to zaproszę Was do obejrzenia i usłyszenia mnie.
Prace na na zdjęciach są nieodłącznym elementem filmu. 







Pozdrawiam ciepło!

piątek, 30 listopada 2012

Prywata

Pewnie wszystkich interesuje co dzieje się z Piesiem - Szczęściarzem.
Napiszę jednak więcej na początku przyszłego tygodnia, bo jeszcze w sobotę jedziemy na badania. W każdym razie Piesio ma ataki padaczkowe, które strasznie przeżywa, a serduszko ledwo mu stuka. Miał już EKG, teraz jeszcze echo psiego, kochanego serca i badanie krwi na hormony. Swoją drogą też by mi chyba serce bardzo wolno biło, gdybym była przez całe życie tak źle traktowana przez ludzi. Dobrze, że jeszcze w ogóle stuka i najwyraźniej stuka w naszą stronę, a my zrobimy wszystko, żeby stukało jak najdłużej.

Teraz tytułowa prywata. Chciałabym Wam bardzo serdecznie polecić trzecią już książkę mojej mamy pod tytułem "Oto człowiek". To historia życia homoseksualisty, który próbuje zaakceptować siebie i żyć tak, żeby zaakceptował go świat. Cała książka złożona jest ze skrawków opowiadań przyjaciół mojej mamy, o ich życiu, o tym jak musieli przyznać się kim są przed samym sobą, przed rodzicami, kolegami. Są chwile do płaczu i śmiechu. Polecam zarówno tym tolerancyjnym (a mam nadzieję, że sami tacy są wśród Was), jak i tym, którzy jeszcze nie zrozumieli, bo książka ta pozwala właśnie zrozumieć.
Poza tym to oczywiście fajne czytadło na weekend, do pociągu, toalety i przy herbacie w fotelu.
Polecam, a jak już przeczytacie to dajcie znać na blogu, moja mama czyta bloga i będzie jej miło, jak przeczyta Wasze wrażenia!


Ps. Chciałam jeszcze dodać i to już zupełna prywata, że ja zaprojektowałam okładkę, na której znajduje się kochany przyjaciel naszej rodziny, który bez problemu zgodził się mi pozować.

środa, 28 listopada 2012

Wyróżnienia

Witam i od razu bardzo dziękuję za wyróżnienia, które popłynęły do mnie od Aradhel ze Słonecznego Niezapomnienia i od Rogatej Owcy. Ogromnie dziękuję i jest mi baaardzo miło!
Podobnie jak Rogata Owca utnę łańcuszek pytań i nie zadam kolejnych, odpowiem za to na pytania Aradhel i postaram się tym razem złamać swoją zasadę wyróżnić kilka blogów, chociaż nie wiem czy mi się to uda.
Zacznijmy jednak od pytań:



1. Zmierzch czy świt? Uwielbiam zamglone świty, pewnie dlatego, że są mniej dostępne niż zmierzch i nie tak często można je oglądać. Kiedyś nawet zmuszałam się do rannego wstawania i jeździłam na wieś fotografować poranne pejzaże. Dzisiaj tylko wyglądam za okno.
2.Wyobraźnia, czy realizm? Stanowczo wyobraźnia i w życiu (co czasem nie jest dobre) i w malarstwie!
3. Z wiatrem czy pod wiatr? Uwielbiam oglądać lecące z wiatrem resztki liści, dmuchawce, czy babie lato, ja jednak idę swoją drogą, niezależnie od wiejących wiatrów, czasem z wiatrem, czasem pod, byle do przodu.
4. Rodzina, czy praca? Oczywiście rodzina.
5. Fiołek czy jaśmin? Kolor fiołka, zapach jaśminu
6. Złoto, czy srebro? Mowa jest srebrem, a milczenie złotem, a ja lubię gadać, więc chyba srebro. No chyba, że stare zaśniedziałe złoto, do którego mam słabość ;-)
7.  Ciasto marchewkowe czy sernik? Nie przepadam za ciastami, ale często piekę sernik z galaretką i z owocami, który uwielbiają moi domownicy, ale gdybym ciasta lubiła, to wolałabym lubić marchewkowe, bo fajnie brzmi.
8. Piotruś Pan, czy Zorro? Piotruś Pan, to jeden z moich ulubionych bohaterów, chociaż latynoska uroda Zorro też mnie pociąga!
9. Kolor Bożego Narodzenia to dla ciebie kolor... Głównie zapach, ale kolor... hmm... chyba czerwony z ciemną zielenią.
10. Kawa w fotelu, czy na tarasie? Nie piję kawy, ale np. Herbata. Latem zielona na tarasie, zimą czarna z sokiem malinowym na fotelu przy kominku.
11. Mieszkamy z mamą - Panią Miejskiego Psa.

Teraz najtrudniejsze. Postaram się wyróżnić moje ulubione blogi, a podkreślam, że wszystkie, które czytam i komentuje są moimi ulubionymi.

Czułe Inkwizytorium - Po prostu uwielbiam czytać
Dom nad Kwisą - za takie cudne urządzanie domu!
Jo - landia - mazurska kraina - za piękne kompozycje zdjęcia i po sąsiedzku, w końcu Mazury nie tak daleko od Warmii.
Siedlisko pod Lipami - Za poczucie humoru, barokowe koty, gotowanie i wiejskie działania.
Ogarze Pogórze - za ciekawe wywody, opowiadania i wspólne zwiedzanie.
Remont 100 - letniej chaty - za niesamowite samozaparcie!
Rogata owca - podobno mam wyróżniać nie tych co mnie wyróżnili, ale że nie było pytań, to sobie pozwoliłam, bo nie mogłam się oprzeć.
Z innej Bajki - za cudowne inne bajki i obrazy!
Nasze Pogórze - za pokazywanie mi gór, kiedy jestem od nich tak daleko i za te karmienie ptaków i zwierząt.
Kroniki Domowe - za samą nazwę Ruderia już się należy wyróżnienie!
Chata na Wisłokiem - za pięknie i stylowo wyremontowany dom, za koniki i za to że wszystko własnymi rękami!

ufff jakoś przebrnęłam!
Pozdrawiam ciepło i idę do naszego Piesia, który znów choruje. Serduszko bije mu zbyt wolno, ale o tym następnym razem.


 
1. Zmierzch czy świt?
2. Wyobraźnia czy realizm?
3. Z wiatrem czy pod wiatr?
4. Rodzina czy praca?
5. Fiołek czy jaśmin?
6. Złoto czy srebro?
7. Ciasto marchewkowe czy sernik?
8. Piotruś Pan czy Zorro?
9. Kolor Bożego Narodzenia to dla ciebie kolor...
10. Kawa w fotelu czy na tarasie?
11. Z rodzicami w pobliżu czy jak najdalej (kwestia mieszkania)?


Read more: http://sloneczneniezapominanie.blogspot.com/#ixzz2DWpMeBPG
1. Zmierzch czy świt?
2. Wyobraźnia czy realizm?
3. Z wiatrem czy pod wiatr?
4. Rodzina czy praca?
5. Fiołek czy jaśmin?
6. Złoto czy srebro?
7. Ciasto marchewkowe czy sernik?
8. Piotruś Pan czy Zorro?
9. Kolor Bożego Narodzenia to dla ciebie kolor...
10. Kawa w fotelu czy na tarasie?
11. Z rodzicami w pobliżu czy jak najdalej (kwestia mieszkania)?


Read more: http://sloneczneniezapominanie.blogspot.com/#ixzz2DWpMeBPG

piątek, 16 listopada 2012

smutny listopad


Witam wszystkich po kolejnej przerwie, która wynika z wielu nawarstwiających się wokół nas spraw. Niestety, jak nie kijem to pałką… Mimo wielu problemów dnia powszedniego, które ostatnio bardzo zaprzątają nam głowy postanowiłam napisać i postanowiłam napisać, nie o chorobach, smutnym listopadzie, popsutym komputerze (to też powód mojej nieobecności) i wszystkim złym co otacza nas i naszą rodzinę, ale o czymś pozytywnym.

Minął rok odkąd Anioł jest z nami. Ten psiak, to radosna iskierka i prowodyr codziennych, dobrze sprzyjających zdrowiu długich spacerów. Ciężko spotkać aż tak żywego psa, psa, który po wyjściu na dwór robi najpierw kilka rundek wokół domu, a dopiero potem jest w stanie się przywitać. Anioł, jak wielokrotnie pisałam mieszka w kojcu. Niestety nie możemy wziąć go do domu ze względu na jego mało anielski charakterek i stosunek do innych zwierząt. W zamian za to ma pierwszeństwo do wyjazdów, podczas których śpi z nami w pokoju i wchodzi do łóżka. Odkąd wzięliśmy Anioła zamierzaliśmy zrobić mu porządny, duży kojec. Wciąż jednak nie było takich możliwości i mieszkał w niewielkim kojcu z siatki leśnej. Po rozbiórce dachu na nieszczęsnej stodole, która nieszczęsna będzie na pewno co najmniej do wiosny, również Anioł został bez dachu, nad psią głową i jedyną jego osłoną był dach cudownej, dużej i ciepłej budy, którą specjalnie dla niego zbudował mój tata. Aniołowe urodziny stały się więc przyczynkiem do poprawienia psich warunków i podarowania mu lepszego, nowego m1. Powiększyliśmy więc kojec i zbudowaliśmy go z porządnej mocnej i bezpiecznej dla psa siatki, Pan Właściciel Domu położył też Aniołowi drewnianą podłogę, dzięki czemu nie ma w kojcu błota. Najważniejszy jest jednak pokój. Stary chlewik stodoły zabezpieczyliśmy folią, tak aby do środka nie dostawała się woda i gotowy pokoik czekał na sianko. Tutaj pomocny stał się Pan Edek – sąsiad, którego poprosiłam o przywiezienie kilku kostek siana. Dobrze mieć takiego sąsiada. Pan Edek załadował kupę siana (cały wielki ciągnik!), przywiózł, rozładował i pomógł zabezpieczyć, w zamian za siano, chciał tylko ewentualnie wypić kawę (koniecznie w szklance, bo w kubku nie lubi).  W weekend wyścieliliśmy Aniołowi całą podłogę w pokoiku siankiem, a z reszty kostek zbudowaliśmy ściany. Pierwszy raz widziałam, żeby pies tak się cieszył, że ma sianko. Od razu wskoczył w pachnące baloty, zaczął się tarzać, rozwalać je łapami, potem rozpędzał się i rzucał się w sianko na plecy. W nowym pokoiku stanęły też jego miski, dzięki czemu, mam nadzieję, nie będzie mu zimą zamarzać woda w misce.
Oprócz domku, aby troszkę ujarzmić anielski charakter zapisaliśmy Anioła na szkolenie. Oczywiście jest to szkolenie pozytywne, bez kolczatek, obroży zaciskowych, bicia i takich tam. W zamian za to Anioł dostaje nagrody, a nagrody są za wszystkie zachowania, które nie są złymi zachowaniami. Po trzech zajęciach Anioł zaczął robić postępy, ale przede wszystkim my nauczyliśmy się jak z nim rozmawiać, co robić, żeby nas rozumiał i jak rozumieć jego.
Na szkolenia jeździmy w soboty do Olsztyna, Anioł bardzo cieszy się na te wyjazdy, bo lubi być szkolony i lubi jeździć samochodem. Czasem oprócz szkolenia, przy okazji pobytu w Olsztynie załatwiamy jeszcze jakieś drobne sprawy, typu zakupy. Tak też zdarzyło się ostatnio. Oprócz szkolenia mieliśmy zrobić zakupy i zajechać do weterynarza, po lekarstwa dla Wiedźmy (już nic jej nie jest i to nie było nic poważnego). Nie spodziewaliśmy się jednak, że oprócz dresów i kaloszy, które akurat nie są dla nas problemem, będziemy mieć umazane od góry do doły, dresy, kurtki i kalosze. Do weterynarza jednak pojechać trzeba było. Anioł został w samochodzie, a my weszliśmy do poczekalni. Pełno czystych ludzi ze zwierzętami, wszystkie oczy odwrócone w naszą stronę, wokół same „dyskretne spojrzenia” i uśmiechy pod nosem. W sumie się nie dziwie, wyglądaliśmy jak kloszardzi. „My się tylko przyszliśmy ogrzać” – powiedział głośno Pan Właściciel Domu, ucinając domysły społeczeństwa. Społeczeństwo zrozumiało, popatrzyło na nas z politowaniem i wróciło do swoich spraw, dając nam spokój. Nadeszła jednak nasza kolej wejścia do gabinetu, gdzie oprócz naszej ulubionej Pani Weterynarz było jeszcze około dziesięciu studentów. Poczułam na sobie zdziwione spojrzenia bardzo młodych oczu i pełen życzliwości wzrok pary nieco starszych. Po wyjawieniu sekretu naszego wyglądu Pani Weterynarz dostała ataku śmiechu, po krótkiej jednak chwili opanowania zaczęła wypytywać o naszego chorego kotka. Znalazła w komputerze pod naszym nazwiskiem zwierzątka i zaczęło się:
- Czy to Atos ?– (Miejski Pies) – Anioł? Szczęściarz? To jak ma kotek na imię?
- Wiedźma – znów śmiech. – No dobrze założymy jej kartę. Poproszę o umaszczenie kotka.
- Czarne – śmiech.
- Pewnie dlatego Wiedźma?
- Nie, ze względu na charakter.

O wizycie w sklepie nie będę już wspominać, powiem tylko, że spotkałam kolegę ze studiów i zastanawiam się co sobie pomyślał widząc mnie w obłoconych dresach, kurtce z poodbijanymi psimi łapami i brudnych kaloszach, ale jakoś mnie to nie martwi.

Po tym jak Pan J. powiedział takie przykre słowa o nas w całej wsi, miło, oprócz Pana Edka zaskoczyli nas inni sąsiedzi, którzy przyjechali nam zaorać ogródek i z którymi koniecznie musimy się spotkać na małe co nieco. Wyszła też mała niezręczność, ponieważ po przyjeździe owych sąsiadów, przyjechali następni, którzy mają pole niedaleko nas i też chcieli zaorać. Jednak można też wierzyć w słowność ludzi! Jeśli na jednego Pana J. przypada Pan Edek, sąsiad Tomek z bratem i Sąsiedzi od Pola, to mimo Pana J., pozwala to wierzyć w ludzi.

Mam nadzieję, że moja wiara w ludzi nie upadnie i że wszystko co złe się teraz dzieje tylko wzmocni, nas, naszych bliskich i bliskich naszych bliskich, których dotknęły bardzo złe rzeczy w ten smutny listopad.
Postaram się w miarę możliwości mojego dziesięcioletniego laptopa i nastroju ponadrabiać zaległości blogowe. Pozdrawiam Was ciepło. 

środa, 17 października 2012

Kraina mlekiem i miodem płynąca



Od początku, kiedy tylko wprowadziliśmy się do naszej Studzianki, na nasze Wonne Wzgórze, uwierzyliśmy, że jest to sielska kraina mlekiem i miodem płynąca.  Nie spodziewaliśmy się jeszcze wtedy, że rzeczywiście kraina ta miodem płynie i to dosłownie, a przecież miód i to nie tylko ten pitny jest świetnym lekarstwem na słotne dni, które od jakiegoś czasu codziennie dają nam się we znaki.
Słotne dni nie oznaczają jednak smutnych dni, postanowiliśmy się więc trochę pouśmiechać w doborowym towarzystwie naszych sąsiadów. Na Wonne Wzgórze przybyli więc znani już z wcześniejszych postów Kasia i Piotr z Leśnej Doliny (zapraszam na ich bloga), Iza i Adam z Liliowego Domku (jak to kiedyś w pierwszym mailu do mnie, Adam nazwał swoje domostwo), oraz nasi nowi – starzy sąsiedzi Marta i Tomek z…  Pasieki!
Martę poznałam na moich motylowych zajęciach we Frączkach, przyjechała na przedostatnie zajęcia wraz ze swoimi szkrabami Julią i Filipem i okazało się, że jest ze Studzianki i mieszka w niej dłużej niż my (mieszkamy tu dopiero trochę ponad rok, więc mieszkać dłużej niż my, to nie trudne dokonanie), w siedlisku, które położone jest bliżej Frączek, niż Studzianki. Okazało się, że nasi nowi – starzy sąsiedzi prowadzą pasiekę i produkują (a właściwie ich pszczoły produkują) pyszny miodek. Wiem, że pyszny, bo spróbowałam. Marta i Tomek przywieźli nam słoik dziwnego miodu i Pokrzepkę na Miodzie. Mówiąc dziwny miód, na myśli mam jego kolor i konsystencję. Chociaż może dla Was nie będzie to nic dziwnego, to ja specjalistką od miodu nie jestem i taki miód widziałam po raz pierwszy,  a ma on kolor masła i rozsmarowuje się jak miękkie masło, co jest dla mnie dziwne. Miód ten nie cukrzy się i nigdy nie zmienia konsystencji, a to za sprawą, jak to wytłumaczyli nam specjaliści, zmiksowania, zmiażdżenia kryształków cukru. W każdym razie jest pyszny, więc bardzo dziękujemy. Humor poprawiła nam również Pokrzepka na Miodzie i to nie tylko dzięki swojej słusznej mocy, ale również dzięki zabawnej etykiecie. 



Mam nadzieję, że wszyscy goście bawili się w naszym towarzystwie równie dobrze jak my w ich i że moje jesienne – grzybowe i nie tylko menu smakowało ;-)

Słotnie jednak wciąż jest, więc żeby nie zrobiło się smutnie, a raczej słodko, to życie trzeba sobie osłodzić i ogrzać, a oprócz ognia w kominku ogrzewają nas również ogniste kolory, które ni jak nie mają się do szarości za oknem. 



Upiekłam więc jesienne ciasto z jabłkami (których jest w tym roku zatrzęsienie i nie mamy już co z nimi robić), rudym cynamonem i żółciutkim miodem właśnie, na jutro przygotowuję pieczoną szynkę w miodzie, a dzisiaj ugotowałam między innymi pomarańczową zupę dyniową z naleśnikowymi zacierkami. Dynie w tym roku słabo obrodziły, w przeciwieństwie do cukinii i kabaczków, ale z niewielkiej dyni da się już ugotować wielki gar, energetycznej w smaku i kolorze zupy na dwa dni. Już gotując taką zupę robi się przyjemniej, kiedy patrzy się na cudowny kolor rozkrojonej dyni i wdycha aromat mieszanki przypraw i warzyw, a potem, kiedy wlewa się w siebie, ciepły, aromatyczny, pyszny płyn. Jak byłam mała, moja mama zawsze gotowała zupę mleczną z dynią, którą jadło się z cukrem, coś na kształt lanych klusków, z dodatkiem dyni właśnie. Podobnie gotuję dzisiaj swoją zupę dyniową, jednak już bez cukru i mleka, a po prostu na dobrym rosole, z dodatkiem gałki muszkatołowej, pieprzu ziołowego, ostrej papryki i kurkumy. Dynię przesmażam na maśle, a na wrzącą zupę leję kluseczki z jajka, mąki i kropli mleka, wychodzą bardzo drobne i mięciutkie.  Zachęcam do ugotowanie takowej zupki, szczególnie na chłodne, deszczowe dni, w które tak jak dzisiaj żal nawet psa wypuścić na podwórko.


 Zwierzęta też odczuwają złą pogodę. Anioł wciąż siedzi w budzie, a spacery ma przymusowo krótsze, bo ciągle leje deszcz. Jest też cały w błocie, bo jak już jest na spacerze, to nie przeszkadzają mu kałuże, w których na przykład może się położyć. Obklejona błotkiem sierść też mu nie przeszkadza, jest szczęśliwy. Miejski Pies po każdym obowiązkowym spacerze idzie do wanny ( jest „niskopodoziowcem” i całe białe podwozie ma po spacerach czarne), a Szczęściarz wyszedł tylko rano i wieczorem, w ciągu dnia, kiedy chciałam go wypuścić to zaparł się łapami i powiedział, że na spacer nie idzie, za to całe dnie wygrzewa stare kości przy kominku, jakby chciał się wyrzucić z kości całe zimno z poprzednich lat. Spodziewałam się, że z takim futrem będzie mu gorąco, jak będzie mieszkał w domu, a całe życie mieszkał prawdopodobnie na łańcuchu. Nic z tych rzeczy, prawie włazi do kominka.  Wiedźma wychodzi często, ale na krótko. Po zaledwie piętnastu minutach puka, a raczej wali łapką w szybę, a potem wyciera mokre futerko w pościel. 



To tak z serii jesiennych postów. O stodole na razie nie chce mi się pisać.

Pozdrawiam pomarańczowo!

piątek, 5 października 2012

szukanie, czekanie, plotki - czyli uroki życia na wsi

Stodoła wciąż stoi bez dachu. Cały wtorek spędziłam z tatą na jeżdżeniu po okolicznych wsiach, szukając wykonawców naszego remontu stodoły. Byliśmy wszędzie, gdzie się dało. Pomijając już naszą Studziankę i pobliskie Frączki. Zwiedziliśmy Radostowo, Derc, Jeziorany i kilka innych. Ludzie byli bardzo mili, pomocni. Polecali, mówili, gdzie można znaleźć kogoś, bo telefonów nie mieli. Potem jechaliśmy dalej, a tam inni mówili nam, że ten ktoś to pijak i żeby nawet nie próbować. Często okazywało się również, że polecony nam przez mieszkańców pan ma 1,5 metra, waży ze czterdzieści kilo i ma koło siedemdziesiąt lat, ni jak do stawiania więźby dachowej.
W rezultacie było u nas kilka firm, które pochwaliły się wolnymi terminami dopiero na wiosnę, a my potrzebujemy na już, kilka kontaktów naraili nam też sąsiedzi i znajomi, ale jak na razie nic jeszcze z tego nie wyszło, chociaż bardzo wierzę wciąż w pozytywne zakończenie. Jedni mówią, że stare belki da się odzyskać, inni że trzeba kupić nową więźbę (to, że część da się odzyskać, to akurat sama wiem).Wszyscy jednak są zgodni co do tego, że to co Marek zaczął robić, zrobił źle.
Nawet jeśli nie uda się przed zimą postawić pięknego dwuspadowego dachu, to może uda się chociaż zrobić część założonych prac.
 Doszły nas też niemiłe słuchy (zbombardowały nas  smsy i informacje w sklepie), że Krzysiu P., od nas ze wsi, który u nas pracował, wraz ze swoim tatą Panem J. opowiadają, że K. nie pracuje u nas bo mu nie zapłaciliśmy. Złość nas ogarnęła straszliwa, bo przecież tyle pomogliśmy. Prace miał na wakacje u mojego taty z jedzeniem i spaniem, a i pracy na stałe szukaliśmy dla niego w Olsztynie.
Pojechaliśmy. Żadnego z twórców historii o nas nie spotkaliśmy w domu. Przekazaliśmy więc matce i żonie - biednej kobiecinie co ośmioro dzieci urodziła, że mają krótki czas na odwołanie swoich słów i oczyszczenie nas z tych wstrętnych oskarżeń, bo założymy sprawę o pomówienia. Na drugi dzień jeszcze Pana J. udało mi się spotkać i też na wszelki wypadek przekazałam mu informację. Matka przysięgała, że to nie jej syn, a mąż. A mąż przysięgał, że to nie on, a jego syn. W każdym razie koło zamyka się w jednej rodzince.
Na szczęście mieszkańcy naszej wsi chyba nie uwierzyli w tę historię, wszyscy znają rodzinę Pana J. 

Zmieniając temat, podpowiadacie nam, żeby zakasać rękawy i samemu wziąć się do roboty. Owszem, nie raz tak właśnie robiliśmy, nauczyliśmy się przez te półtora roku mieszkania tutaj bardzo wiele. Jednak więźby dachowej sami nie postawimy, bo do tego trzeba kogoś z wieloletnim doświadczeniem, a nie chcemy mieć dachu stawianego metodą prób i błędów. Poza tym Pan Właściciel Domu z pracy wraca codziennie koło osiemnastej. Co można jeszcze wtedy zrobić?

Szukamy więc dalej, fachowców, pomocników i prosimy o trzymanie kciuków, a także dziękujemy za blogowe wsparcie!

wtorek, 2 października 2012

Wysłaliśmy Marka we czwartek do domu, bo i tak nie miał już co robić sam. Miał znaleźć pracownika do pomocy dla siebie i wrócić z nim w poniedziałek.
- Wiecie, że możecie na mnie liczyć. Wiecie, że znajdę kogoś i przyjadę.

Nie możemy liczyć.
W niedzielę wieczorem powiedział, że nikogo nie znalazł. Jeszcze wtedy odbierał telefon. Zaczęłam więc szukać jakiegoś chłopaka na własną rękę. W dwóch wsiach, gdzie największym problemem jest bezrobocie  nie ma nikogo, kto zniży się do pracy jaką jest noszenie belek i podawanie dachówek.
Marek umówił się z moim tatą, że ten go do nas zawiezie (marek mieszka w Siemianach, tam gdzie moi rodzice) i na miejscu poszukamy pomocnika. W poniedziałek rano tata czekał z załadowanym samochodem. Marek nie przyszedł. Pojawił się popołudniu twierdząc, że zgubił telefon i że rano we wtorek mogą jechać. Telefonu nie zgubił, bo dureń nie zablokował klawiszy i jak tata do niego dzwonił, to mu się odebrał w kieszeni i tata słyszał jego rozmowy. Marek mieszał się w zeznaniach, ale najważniejsze, że się umówił na wyjazd. O 9.00 mieli być dzisiaj u nas. Tata czekał na Marka ponad godzinę, wiedząc że czekanie nie ma sensu. Wsiadł do samochodu i pojechał do nas sam. Na miejscu będziemy jeździć i szukać kogoś kto chociaż zrobi dach na stodole, nie marzę już o wiacie na samochód i drewno i ganku, bo to wszystko miał  zrobić Marek, ale troszkę późno się zrobiło i przed zimą nie ma szans...

Tak jest z ludźmi ze wsi. Jak ktoś nie pracuje na wsi, to nie dlatego, że nie ma tej pracy, tylko dlatego, że on tej pracy nie chce mieć. Trzy osoby już pomagały przy stodole. Każda z innego przedziału wiekowego, każda zupełnie inna. Jedyne co ich łączyło to bezrobocie i mieszkanie na wsi. Wszyscy stwierdzili, że uczciwa praca jest poniżej ich godności.

Jesteśmy załamani i nie wiemy co robić.
A w weekend tak się uspokoiliśmy i uwierzyliśmy, że będzie dobrze, w kolejna wizyta w anielskim domu, dała nam inspiracje i przybliżyła nas do wizji tego, jak chcemy żeby wyglądało nasze podwórko. Wierzyliśmy, że już niedługo, bo przecież wystarczy wyremontować stodołę. Posadziłam wczoraj kwiaty od wujka. Co z tego, skoro nie mogłam ich sadzić tam gdzie chciałam, bo wszędzie leżą dachówki, deski, śmieci? Powciskałam je w różne kąty, żeby tylko ich nie zmarnować.
Straszny marazm nas ogarnia. Generalnie nie ma sensu robienie czegokolwiek, póki nie będzie stodoły. Ech...

wtorek, 25 września 2012

bezsilność!

Mam dosyć!
Jestem zła!
Jestem wściekła!

Po tym jak Pan Janek nie przyjechał do nas bo miał gości, Marek Majster został tylko z jednym pomocnikiem, chłopakiem z naszej wsi (aż mnie korci, żeby go wymienić z imienia i nazwiska).
K. mówi do mnie ostatnio:
- Ja to nie tak jak Pan Janek. Ja jak już przyszłem do pracy to do końca i na pewno nie zrezygnuję. - i po chwili - może możesz mi wypłacić całą kwotę już do końca, bo potrzebuję kasy?
- Nie, bo nie mam. Resztę damy Wam po skończonej pracy.- kiwnięcie głową, chociaż mina dość naburmuszona. Kto to widział, żeby wypłacać pieniądze za robotę która jest jeszcze nawet nie w połowie.

K. poznaliśmy przez naszych sąsiadów, u których wcześniej trochę pomagał i był u nich prawie jak domownik. Pomogliśmy więc chłopakowi i poprosiliśmy tatę, czy nie wziąłby go na wakacje do pracy. Spędził lato nad jeziorem w pięknym miejscu, poznał dziewczynę, miał wikt i opierunek, a zarobione pieniążki miał tylko dla siebie i na nic nie musiał wydawać. Tata przymykał oko na to, że przez całe wakacje nie nauczył się płynnie posługiwać kasą fiskalną, że jąkał się jak rozmawiał z klientami, szalał jego samochodem, a kiedy jeździł po towar znikał nie raz na wiele godzin. Przymykał oko, bo biedny prosty chłopak, bo córka mówiła, że od niej ze wsi i prosiła o pomoc dla niego, bo porządny.

Nie przyszedł dzisiaj do pracy i poinformował Marka, że już się nie pojawi. Marek został sam na polu boju, a sam dachu nie postawi...
Na domiar złego, chyba żeby mnie jeszcze mocniej zeźlić...:

- Marek za dwadzieścia minut obiad - było chwilę po czternastej.
- To dobrze, bo i tak mi się zaprawa skończyła, więc nie będę miał już co dzisiaj robić. - Nie można było powiedzieć, że się kończy? Przecież byśmy pojechali i kupili, a jak już się skończyła, to on dopiero mówi i godziny zmarnowane, bo Pan Właściciel Domu w pracy i nie może teraz przywieźć.

Trudno. Marek popalił trochę starego siana i śmieci żeby coś robić, a i z tym było troszkę przejść, bo mówiłam, że jak będzie palił w wybranym przez siebie miejscu (czyli w tym, gdzie wszystko leżało, żeby nie przenosić tego bałaganu), to będzie się na psa dymić i będzie musiał gasić. Poszłam z Aniołem na spacer, a jak wróciłam to właśnie gasił, bo wszystko szło na mieszkanko Anioła.

Dzisiaj o szóstej rano pojechaliśmy po cement.
- Marek ile będziesz potrzebował jeszcze cementu?
- Jeszcze cały transport, więc będzie trzeba przyczepką przywieźć, a na razie weźcie ze dwa worki.
Pojechaliśmy,  kupiliśmy i... Okazało się, że dwa worki na dzisiaj, a dwa na jutro.
- Marek czemu nie powiedziałeś nam, że będziesz potrzebował czterech worków do końca tygodnia, a transport dopiero na przyszły tydzień?
- Natalia, ty nie miej do mnie pretensji!
- Pretensji nie mam, po prostu prosiłam wiele razy i proszę jeszcze raz o konkrety.

Naprawdę nie umiem z tym człowiekiem rozmawiać.
Na szczęście wpadł do nas Adam, od lasu obok nas, razem ze swoją przesympatyczną dziewczyną Emilką i powiedział, że akurat jedzie do Jezioran, więc nam cement przywiezie.

W tym czasie żurawie przestały krzyczeć, na niebie pojawiły się liczne klucze dzikich kaczek. Również dźwięki godów dochodzące z lasu ucichły, zakończone głośnym aktem miłości. Powietrze nie jest już tak przejrzyste, jabłka na dzikich jabłoniach wokół Wonnego Wzgórza zaczynają opadać i gnić w trawie, a zieleń powoli żółknie. Jesień przyszła i zmienia krajobraz z dnia na dzień jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Remont trwa, a w mojej głowie rodzi się kilka pomysłów na siebie, na życie, na przyszłość, na Nasz Dom, ale o tym później.

sobota, 22 września 2012

Nowe szaty Szczęściarza, a właściwie nowe posłanko i parę innych spraw.

Zacznę więc od rzeczy wesołych, które mnie nie denerwują, a wręcz przeciwnie, bardzo cieszą. Te parę innych spraw, które podnoszą nam codziennie ciśnienie zostawię na później.

Wreszcie Szczęściarz doczekał się nowego posłanka, zamówionego specjalnie dla niego. Wcześniej spał na małym materacyku, z którego spadał pod łóżko, a spod łóżka sam nie dawał rady wyjść i trzeba go było wyciągać. Nie raz w nocy budziło nas popiskiwanie Piesia, który niestety nie mógł się ruszyć. Teraz wszystko się zmieniło. Nowe posłanie jest idealnie dopasowane do wielkości Szczęściarza, oprócz tego ma miękkie barierki, które służą zarówno jako podusie pod psią mordkę, jak i chronią przed spadaniem z legowiska. Spanko jest z mięciutkiego, miłego w dotyku materiału (coś jak zamsz), ale tkanina pewnie jest Szczęściarzowi obojętna, bo przez swoje grube futerko i tak nie czuje jej faktury, obojętny jest mu zapewne także kolor, który za to dla mnie ma duże znaczenie. Posłanie jest w pięknych odcieniach fioletów i pasuje do naszej sypialni, Szczęściarz dostał też małą podusię do kompletu, którą bardzo lubi. Oprócz tego legowisko jest też praktyczne, bo ma zamki, więc można je łatwo "rozebrać" i wyprać. Najważniejsze jednak, że Piesiowi jest miękko i wygodnie.





Szczęściarz, jak wspominałam w ostatnim poście stał się bardziej ruchliwy. Wczoraj (co jest chyba najlepszą wiadomością od kilku dni), podczas spaceru, spotkaliśmy wracającego z pracy Pana Właściciela Domu. Szczęśliwy Piesio, tak chciał jak najszybciej przywitać się z panem, że mimo chwilowego przytrzymania go, aby nie wpadł pod koła, pobiegł, dogonił samochód i doleciał do domu, aby się przywitać z głośnym "HAŁ HAŁ". Niesamowite, że pies, który prawie nie chodził, a każdy krok był dla niego ogromnym wysiłkiem po zaledwie niecałych trzech miesiącach potrafi pogonić autko! Chociaż nie pozwalamy psom biegać za samochodami (Anioł  i Miejski Pies też bardzo to lubią), ze względów bezpieczeństwa, to tym razem, ta dzika pogoń bardzo nas ucieszyła.

Teraz te INNE SPRAWY... Panowie majstrzy... Ech dają się we znaki. Wyjechali na weekend, wrócili w piątek, a właściwie wrócił, bo sam Marek. Pan Janek poinformował Marka (bo nawet nie nas), że nie ma czasu, bo ma gości i może dopiero w przyszłym tygodniu. Co z tego, że się umawialiśmy? Dziękujemy już w takim razie Panie Janku, skoro woli Pan, wciąż sprzątać kiepy i kapsle na podwórku po weekendowych imprezach w Siemianach, zamiast uczciwie zarobić dużo lepsze pieniążki, to trudno. Znaleźliśmy Markowi innego pomocnika. Nie mamy czasu na czekanie, kiedy to łaskawie Pan Janek zdecyduje się przyjechać do pracy.
Marek za to przyjeżdżając w piątek z dumą obwieścił nam, że na weekend nie wyjeżdża. No brawo! Myślałam, że przyjedzie porobić przez parę godzin w piątek, a w sobotę pojedzie odpocząć. Za to wciąż panowie biorą zaliczki i biorą i biorą. Zaliczki te przekroczyły już połowę sumy ustalonej za całość pracy. Codziennie każdy bierze 100 zł, jak nie więcej, a na drugi dzień już pieniędzy nie ma, przy czym jedzenie im gotuję, więc na pewno nie na to wydają. Koniec, nie ma zaliczek. Reszta po skończonej pracy!
Odbyliśmy dzisiaj rozmowę, gdzie powiedziałam, że do końca miesiąca nic nie dostaną, że zależy nam na szybko skończonej pracy i proszę o oszacowanie czasu, jaki jeszcze jest potrzebny do zbudowania dachu. Mam już dosyć mieszkania z kosiarką w korytarzu (nie ma jej gdzie trzymać, bo stodoła wciąż bez dachu) i roboczymi buciorami i ciuchami w każdym kącie i w ogóle z obcymi ludźmi w salonie, w kuchni, w łazience, wszędzie...

Nasza cierpliwość jest na włosku...
Najgorsze, że tak samo jak oni potrzebują nas, tak my potrzebujemy ich. Ba my potrzebujemy ich jeszcze bardziej. Nie zostaniemy przecież na zimę ze stodołą bez dachu...

Obym już niedługo zadowolona i wyluzowana postępami pracy, mogła znów pisać o pięknie spacerów z psami, o zmieniającej się na jesień przyrodzie i innych cudach, które nas na Wonnym Wzgórzu otaczają. Cóż na pewno prędzej czy później. Oby nam tylko jesień nie uciekła.

środa, 19 września 2012

Echa z Wonnego Wzgórza


Witam wszystkich po kolejnej przerwie!

Co słychać na Wonnym Wzgórzu?
Słychać tak wiele, że ciężko wszystko to opisać.

Jeszcze tak niedawno pisałam o tym jak odezwał się klangor żurawi i jak cieszyliśmy się z tego radosnego wiosennego manifestu. Żurawie znów krzyczą, ale wieszcząc nadchodzącą jesień i zimę. Zbierają się na polach i szykują do odlotów, formując klucze.
Wonne Wzgórze otoczone jest młodymi lasami, często raptem kilkanaście metrów od domu słychać przeraźliwe ryczenie, raz niższe, raz wyższe tony. Zaczęły się rykowiska, a liczne w naszych lasach sarny i jelenie (ponoć są i łosie, ale nie miałam okazji ich zobaczyć), przywołują swoje partnerki. Czasem słychać też głuche, mechaniczne dźwięki uderzania porożem o drzewa, lub o… inne poroże. Kiedy spacerujemy wieczorem z Aniołem, to z duszą na ramieniu spuszczamy go ze smyczy (przecież musi się chłopak wybiegać, a biega jak szalony). Z duszą na ramieniu, bo nasze rozpieszczone psisko słucha się tylko wtedy kiedy chce, a lubi za zwierzyną do lasu pobiec. Nie dalej jak wczoraj, z rana gonił po wzgórzu dziki. Trzy wielkie mroczne postaci uciekały na tle wschodzącego słońca. Brzmi kiczowato, ale natura nigdy nie jest kiczowata. Wołanie Anioła na nic się zdało. Przyszedł sam po kilku minutach, kiedy powrót uznał za słuszną decyzję. O Szczęściarza nie ma się co bać, spaceruje z nami po kilkaset metrów w jedną stronę i sam zakręca, żeby polecieć do domu. Jest już zdrowy i coraz silniejszy, a grzbiet i ogon, a także wygolony do operacji brzuszek zarasta już mięciutkim meszkiem sierści. Zaczął również biegać, nie… nie tak jak Anioł, który szaleje i biega podczas spaceru tam i z powrotem. Szczęściarz tak zwanym „galopem” biegnie jak taran, jak zimnokrwisty, wiejski koń, z wysiłkiem, ale z uśmiechem na pysku. Poszczekuje również z radości, bo Piesio szczeka tylko jak się cieszy. Nas natomiast cieszy to, że nasze psy są tak różne. Anioł mimo swoich gabarytów wskakuje na kolana podgryzając po rękach, zwija się w niewygodnej pozycji, żeby tylko z tych kolan nie spaść - wyobraża sobie, że jest małym pieskiem, takim wielkości Miejskiego Psa, Szczęściarz podchodzi do kolan i kładzie na nich pyszczek patrząc ślepawymi oczkami głęboko w nasze oczy. Oba odkąd je wzięliśmy wypiękniały. Anioł stał się młodym, pięknym i silnym (prawie) owczarkiem. Szczęściarz nie ma już dredów, a mięciutką jak puszek, cudownie błyszczącą i przyjemną w dotyku czarną sierść. Nie gania już także Wiedźmy, z którą również dzielimy pokój, a i Wiedźma zaczęła wąchać go z ciekawością i nie chodzi już tylko i wyłącznie po meblach, tak aby Szczęściarz jej nie dosięgnął. Wszyscy zachwycają się urodą naszych zwierzaków, a nas duma rozpiera. Są  cudowne i zawsze potrafią poprawić nam nastrój.

martwa natura z żywym kotem ;-)
            Oprócz spacerów z psami dni jak na razie mijają mi głównie na gotowaniu i troszkę malowaniu. Staram się gotować, używając tego co mnie otacza  i co jest sezonowe. Brzózki, które są tuż za naszym sadem dają nam piękne koźlaki, w sadzie mamy chyba z osiem różnych gatunków jabłek, wciąż odkrywamy nowe jabłonki, które są lub były zarośnięte chaszczami i wciąż próbujemy nowe smaki tego samego przecież owocu.  Większość jabłoni jest zdziczałych, ale warto odmłodzić drzewka, bo to dobre stare odmiany. W ogródku jest wszystko czego potrzebuję do rosołu, a i pięknie obrodziły nam cukinie i kabaczki, które uwielbiam, rosną nam też dynie, a przed domem mamy mini „Malinowy Chruśniak”. Wróćmy jednak do stodoły i do Panów Majstrów.

Grzyby z brzózek przy domu
Stodoła, o czym często pisałam i pokazywałam na zdjęciach jest w opłakanym stanie. Bardzo chcielibyśmy uratować całe dwieście metrów stodoły, ale niestety jej znaczna część po prostu się waliła, a przy mocnych wiatrach leciały belki i dachówki, stwarzając realne niebezpieczeństwo. Żal nam też było Anioła, który pod dziurawym dachem stodoły zrobiony miał swój od roku prowizoryczny kojec. Także założenia na tę jesień są dość szerokie – nowy dach na murowanej części stodoły i reperacja wszystkich ubytków w łukach, a także remont metalowych okienek. Oprócz tego budowa nowego dachu nad Aniołem i zrobienie mu osobnego pokoiku w stodole – niech ma trochę psiego luksusu, no i jeszcze budowa ganku, do którego jak na razie mamy drzwi (znalezione w stodole i oczyszczone) i okna (podarowane nam przez jedną miłą panią ze Studzianki.       
Panowie Majstrzy spisują się całkiem nieźle, a oprócz tego są całkiem sympatyczni. Gorzej spisuje się pogoda, bo już kilka razy padający przez cały dzień, siarczysty, zimny deszcz uniemożliwiał pracę.






            Od jakiegoś czasu prowadzę też zajęcia plastyczne z dziećmi we Frączkach – sąsiedniej wsi. Tematem zajęć jest motyl. Dzieci są bardzo małe, więc muszę się nieźle nagimnastykować, żeby zainteresować je tylko jednym owadem. Wyklejamy więc motyle z różnych produktów spożywczych, mażemy kredą po chodnikach, farbami na kamieniach we wsi, malujemy wspólną pięciometrową motylą łąkę i robimy stroje, żeby potem móc się za motylki przebrać. Dzieciaki są cudowne i niezwykle kreatywne. Jedne żywe, drugie spokojne, jeszcze inne zawstydzone – wszystkie przesympatyczne.

- Co malujesz?
- Ludzia
- Mówi się człowieka – kiwnięcie głową – co to za człowiek?
- to ja.
- to może dorysuj jeszcze buty?
- nie, jestem w domu, a w domu nie noszę butów!

;-)

Dodaj napis

            Pomagałam również robić frączkowe stoisko z okazji święta dziedzictwa kulinarnego.. Robiłyśmy z paniami Strachy na wróble – panią i pana, malowałam także makową łąkę, na tło do stoiska. Bardzo twórcze Panie z Inicjatywą z Frączek zajęły drugie miejsce! Gratuluję! W przyszłym jednak roku zamierzam zrobić dożynkowe stoisko studziankowe i zająć wysokie miejsce w konkursie na najładniejszą prezentację!
            Oprócz ciągłej pracy, oczywiście mamy też czas na przyjemności i mówiąc o przyjemnościach nie mam tylko na myśli spacerów z psami. W Studziance, sąsiedzkie życie kwitnie. Gościmy się więc na zmianę u sąsiadów i spędzamy miło czas.
Chcieliśmy również zrobić spotkanie ze wszystkimi sąsiadami i tymi nowymi jak my i tymi, którzy „od zawsze” są tutejsi. Od czego więc jest wiejski „klubik”! Przygotowaliśmy więc co nieco na grilla, garnek potrawki ze świniaczka i odrobinę wysokoprocentowej popitki marki bimber. Na spotkanie zostali zaproszeni wszyscy, którzy przyjść chcieli, a wieść o imprezie została rozesłana drogą pantoflową (mam nadzieję, że do wszystkich zainteresowanych dotarła). Świetna była zabawa. I  śmiech był i dowcipy były, a i tańce były. Tym bardziej że zaszczycił nas nasz sąsiad ze Śląska, który ma ziemię obok nas, z posadzonym lasem i akurat przyjechał o swój las zadbać. Okazało się, że Adam tańczył zawodowo, więc rozkręcał całą imprezę. Droga powrotna była ciężka, bo Pan Właściciel Domu, wraz z Markiem – jednym z majstrów ciągnął na plecach drugiego majstra – Pana Janka, który co chwilę lądował w pokrzywach i nie można było go stamtąd wyciągnąć. No cóż… Bimber zrobił swoje. Inni też dobrze się bawili i nawet dzwonili z podziękowaniem!


Na koniec chciałam jeszcze podziękować bardzo za wyróżnienie, które przypłynęło do mnie z bloga Pozytywnie Kreatywnie! Problemy z Internetem nie pozwoliły mi podziękować wcześniej. Nie nominuję nikogo… Albo inaczej. Nominuję wszystkich tych, których odwiedzam. Kochani, gdyby Wasze blogi nie były moimi ulubionymi, bym po prosty nie ich nie odwiedzała. Pozdrawiam z Wonnego Wzgórza i gratuluję tym, którzy przebrnęli przez Studziankowe Wieści!

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Anielski dom i kilka innych ciekawostek.

Długi weekend zaczął się u nas przesympatyczną wizytą dwójki zafascynowanych Warmią olsztyniaków, którzy jeżdżą rowerami po warmińskich pagórkach i zwiedzają to, co im na drodze stanie.
Bogusie znam jeszcze z lat dziecinnych, chodziłyśmy razem na zajęcia plastyczne. Zawsze cichutka, spokojna, wygląda zupełnie tak samo, jak wtedy kiedy bardzo skupiona, siedziała na końcu długiego stołu, w sali do plastyki i malowała.
Grzegorza widziałam pierwszy raz w życiu, ale znaną był mi postacią, ze względu na bloga, którego prowadzi i pisze na nim martwym już językiem - gwarą warmińską, która dzisiaj jest dla nas praktycznie niezrozumiała. Na blogu tym opisał również wizytę u nas, polecam więc Wam przeczytanie postu i zmierzenie się ze sztuką czytania Po Warnijsku http://warnija.blogspot.com/2012/08/rejza-na-wonne-wzgorze.html.
Od sympatycznych gości dostaliśmy dżemiki własnej roboty, a także uroczą kartkę ze Starym Olsztynem i życzeniami napisanymi właśnie gwarą. Zjedliśmy ciacho, pogadaliśmy o niespodziankach, jakie zgotował nam dom i wieś, tych zabawnych i tych troszkę mniej zabawnych, które na szczęście dziś są już tylko wspomnieniami. Goście wsiedli na swoje rowery i śmignęli do Olsztyna a my myślami pofrunęliśmy już do Anielskiego Domu, który odwiedzić mieliśmy w sobotę.



Wizyta w Anielskim Domu:
Dlaczego Anielski dom? Bo naprawdę pełno w nim aniołów, ale od początku. Ponieważ Szczęściarz dostaje jeszcze zastrzyki i trzeba się nim wciąż zajmować postanowiliśmy zabrać go ze sobą, a podróż samochodem, to coś co Szczęściarz bardzo lubi. Pomogliśmy staruszkowi wsiąść i ruszyliśmy naszym małym autkiem poprzez warmińskie górki i dolinki, mijając po drodze cudne wsie i miasteczka pełne tak pięknych domów, że głowy aż kręciły się nam wokół szyi. "Na straży dróg stoją szare krzyże i białe kapliczki, będące schronieniem  licznych świątków wyrzeźbionych ręką nieznanego artysty ludowego" - tak pisała Maria Zientara Malewska jakieś 60 lat temu. Dzisiaj wciąż kapliczki  i krzyże spotykamy na niemal każdym wzniesieniu i skrzyżowaniu dróg, a także przy wielu domach. W małych zapomnianych wsiach, jakie mijaliśmy po drodze z okna samochodu, wciąż wypatrzeć można stare świątki w kapliczkach i na krzyżach. Minęliśmy Jeziorany, Biskupiec i już byliśmy niedaleko. W Szymanowie - Szymanowo to już Mazury, a mój kochany wujek, mieszka w siedlisku raptem 200 metrów od granic Warmii - skręciliśmy w polne drogi, drogi, po których biegałam z psem jako dziecko i zobaczyliśmy z daleka biały dom, przycupnięty wśród łąk i sadu. Przywitało nas szczekanie pięciu psów, które z radością przyjęły Szczęściarza do swojego grona, pianie kogutów, "gulganie" indyka - Zenka i oczywiście dwa z tych żywych aniołów, które mieszkają w tym bardzo artystycznym domu. Niedługo po nas dojechał Mój brat i biesiadowanie w kamiennej altance, przy wiejskim stole, obok bielonej stodoły, wśród zwierząt i salw śmiechu rozpoczęło się na dobre. Wujek jest mistrzem gotowania, więc raczył nas wiejskimi przysmakami, a wieczorem całą drużyną poszliśmy karmić ptaki, kozy (jedna z nich - Melania - chciała nadziać na rogi naszego Piesia) i konie. Szczęściarz zaprzyjaźnił się szczególnie ze starą, bardzo chorą sunią - owczarkiem niemieckim - Piną - Aniołem w psiej skórze, która zajęła jego kocyk, ale jak się potem okazało mogli zmieścić się na nim razem, a także spodobała mu się kura - Szeherezada, której pozwalał jeść ze swojej miski. Oprócz oczywiście ludzi, którzy ten Anielski Dom tworzą, dom jest Anielski, bo na każdej ścianie, w każdym kąciku znaleźć możemy anioły - z gliny, z porcelany, drewna... 

cudna stodoła, w której znajdują się kurniki i boksy dla koni.

magiel, maselnica, gliniaki na drabinach. Pięknie!

zdjęcia z rana, więc już troszkę bałaganu było.

Stara, poczciwa Pina

też chciałabym mieć taki piękny ogród warzywny!

ganek, a my niedługo zaczynamy budowę naszego - z drewna w stylu warmińskim!


Studnia i głowy pod drzewkiem, ponoć robione przez niewidomych - jestem pod wrażeniem!

Jeden z kurników, mieszkają w nim także latające kury, których pan - kogut ma kilkumetrowy ogon!

Jeszcze raz cudny ganek!

Zawsze myślałam, że robienie sztucznych oczek na wsi to beznadzieja, a okazuje się, że da się to zrobić tak, żeby nie było kiczowate!

ptaszysko na tak zwanym dożywociu - one są, bo są, nikt ich nie zabija i nie zjada i to lubię!

złote rybki, ciekawe czy spełniają życzenia?

łazienkowe okienko. Nawet w łazience są anioły ;-)

boska, wiejska kuchnia z pomalowanymi przez wujka szafkami. Na szybkach (czego nie widać i nie pokarzę, bo wszystkie zdjęcia mi nieostre wyszły) są kwiaty namalowane również przez wujka farbami witrażowymi.

anielski salonik - przepraszam za jakość zdjęć, ale cosik mi się łapki z rana trzęsły, a ciemno i długi czas naświetlania i taki oto marny efekt.

zdjęcia nie oddają uroku, ale i tak myślę, że warte pokazania. Nieczęsto widzi się tak piękne domy.

Tego kunika narysowałam wujkowi jak miałam jakieś dziesięć lat, wciąż wisi u niego na ścianie. Podobno jak już nieco ładniejszy kurak, którego namalowałam niedawno, ale jego zdjęcie również mi nie wyszło.

Stary kredens, podobno wystrój kuchni robiony był właśnie pod ten mebelek.

brama już otwarta - wyjeżdżamy.

no to jeszcze pstryk z samowyzwalacza. Nie wyszło za bardzo, ale pamiątka jest!

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy i po wieczorze i nocy pełnej wspomnień z dzieciństwa, a także z wesela i poranku z lekkim bólem głowy czas było wrócić do naszego Anioła Stróża i wyjść z nim na długi spacer. 
Kiedyś też będziemy mieć tak pięknie,Wy kochani mieszkacie tam już 15 lat, my rok. Dajcie nam jeszcze 14 i będzie podobnie, bo o takim domu właśnie marzymy ;-)

środa, 15 sierpnia 2012

Szczęściarz ciąg dalszy

W niedzielę, mimo że pan doktor powiedział, że tylko w razie potrzeby, a takowej doraźnej nie było, postanowiliśmy pojechać na kontrole.
Pan weterynarz obejrzał dokładnie Szczęściarza i postarzył go jednak o jakieś dwa lata. Zauważył jednak coś jeszcze... Guz wielkości piąstki na brzuchu, ukryty w fałdach puszystej sierści...
Może to być rak... Jest 50% szans... Po prześwietleniu będziemy wiedzieć czy można operować, czy trzeba będzie psa uśpić... Dostaliśmy odpowiednie numery telefonu do wydziału położnictwa i rozrodu zwierząt (guz był przy sutku, stąd miejsce gdzie mieliśmy się skierować) i na chirurgię.
W poniedziałek od samego rana dzwoniłam i umówiliśmy się na wtorek na wykonanie badań.
Jechaliśmy rano jak na ścięcie. Podobnego guza miała kiedyś moja kochana suczka Berta i TO BYŁ RAK i były przerzuty, odeszła w dzień moich urodzin. Czarne myśli i przeczucia nie mogły mnie opuścić. Nie wzięliśmy przecież psa po to, żeby odebrać mu życie, a po to żeby dać mu lepsze. W ogóle dlaczego my mamy o tym decydować? Na ile Szczęściarz może się męczyć, a na ile chce być z nami i cieszyć się odnalezionym domem? Dziesiątki pytań bez odpowiedzi. Ach Szczęściarzu, gdybyś potrafił mówić.
Na położnictwie przyjęła nas przesympatyczna, młodziutka pani doktor weterynarii i praktykant z Hiszpanii, który bardzo przejął się losem Szczęściarza i natychmiast zaczął szukać w Internecie informacji na temat larw much, które go zjadały, a także oglądać jego głuche uszka i ślepe oczka.
Pan Właściciel Domu pojechał do pracy,  ja zostałam z naszym przyjacielem. Kilku lekarzy oglądało guza, potem było badanie krwi - Szczęściarz był bardzo dzielny i pozwalał wygalać i kłuć sobie łapę (żyłki ma już cienkie i kruche i nie było to takie proste), kładł się na plecy żeby pokazywać brzuch i wchodził chętnie do wszystkich gabinetów i na wszelkie oddziały psiego szpitala. Wszystko trwało strasznie długo i choć przyjechaliśmy o 8.00 rano, to prześwietlenie klatki piersiowej, aby stwierdzić sensowność operacji, było dopiero koło 10.00, a wyniki krwi dopiero przed 11.00.
Całe długie godziny śmiałam się, a potem łzy leciały mi z oczu, kiedy przypominałam dobie po co tu jesteśmy i kiedy tylko mogłam wisiałam na telefonie, zdając relacje Panu Właścicielowi Domu, który siedział w pracy jak na szpilkach. Na miejscu i tak w niczym by nie pomógł. Wreszcie prześwietlenie. Chwila naświetlania Szczęściarza, kiedy musiałam zostawić go na stole i wyjść trwała najdłużej ze wszystkiego. Zawołali mnie do pokoju, gdzie na ekranie komputera widać było wszystko co nasz pies miał w środku. Rozmawiali pół głosem, nie słyszałam co mówili, zresztą i tak bym nie rozumiała. Usłyszałam tylko słowa: Co to jest? To guz w płucu? - zrobiłam się blada jak ściana, bo wciąż wierzyłam, że wszystko będzie dobrze. - Nie to nie guz, to zwłóknienie, niegroźne. - łzy napłynęły mi do oczu. - Znaczy, że wszystko dobrze? - TAK, jest czysty można operować - natychmiast zadzwoniłam do Pana Właściciela Domu, który podobnie jak ja odetchnął z ulgą.
Teraz ten zły dzień stał się dobrym dniem. Za chwilę przyszły wyniki krwi, które okazały się tak dobre, że zapadła decyzja o natychmiastowej operacji, a ja załatwiałam formalności z panami doktorami, którzy mieli wykonać zabieg. Poszłam z nim na ostatni spacer, bo zostało nam jeszcze pół godziny. Szczęściarz nawet żywo chodził, podbiegał, chyba też się cieszył.
Zaczęło się przygotowanie do operacji. Ponieważ jest dość duży, to nie położono go na stole a na podłodze, usiadłam przy nim, a studentka zaczęła golić mu brzuszek z bujnej, czarnej sierści.
- ja to mam zawsze szczęście do najgorszych zadań - żaliła się - widzisz piesku, mam do ciebie szczęście.
- bo to jest Szczęściarz - powiedziałam.
 Kiedy przyszła druga studentka, aby pomóc, pochwaliłam go, że jest taki grzeczny, bo nawet nie drgnął.
- One zawsze są grzeczne - odpowiedziała
- ale on nawet nie dostał "głupiego jasia" - zawtórowała tamta
- to niemożliwe! - a jednak. Mam najgrzeczniejszego psa na świecie, który po całej klinice chodził bez smyczy i robił wszystko o co go poproszono. Kiedy dziewczyny na chwilę odeszły, a ja poszłam podpisać zgodę na operację, Szczęściarz nawet się nie ruszył, dalej leżał na plecach i czekał na kolejne niemiłe zabiegi, jakie na nim wykonywano.
Potem czas na zastrzyk, czyli właśnie tego "głupiego jasia". Pan wstrzyknął psu odpowiednią substancję i powiedział:
- Proszę iść z nim na 15 minut na spacer, jak zacznie chodzić jak pijany, to proszę wró...
- Chyba już za późno - powiedziała ze śmiechem młoda pani doktor, widząc Szczęściarza, któremu łapki rozjechały się na podłodze, a źrenice powędrowały gdzieś daleko na spacer.

Zostawiłam psa i pojechałam do miasta, skąd już razem  z Panem Właścicielem Domu pojechaliśmy go odebrać. Nerwy nas zjadały, bo byliśmy spóźnieni, ale jak zwykle w sezonie turystycznym w Olsztynie są remonty dróg.
Szczęściarz leżał na ziemi z wywalonym jęzorem i wciąż nieobecnymi oczkami. Spokojnie oddychał. Znów przydały się studia medyczne Pana Właściciela Domu, bo nie musimy z psem codziennie jeździć na zastrzyki, ani na wyjęcie wenflonu. Pan chirurg o wszystkim nam opowiedział i wszystko pokazał, a także pomógł przetransportować Szczęściarza i ulokować go w naszym małym autku.
Nasz Piesio (jak go często nazywamy) zaczął się wybudzać i oparł pyszczek na mojej ręce. Tak udało nam się dojechać do domu, gdzie sam wyszedł z samochodu.
Dziś rano usunęliśmy wenflon, bo nic złego się nie działo. Dużo też pije i zaczyna troszkę jeść (dzisiaj już może), męczy go bardzo kołnierz, dlatego kiedy jesteśmy przy nim  to zdejmujemy to świństwo. Słucha się i po zwróceniu uwagi, nie dotyka do szwów.  Wstajemy do niego na zmianę, a w nocy leżałam przy nim na podłodze aż zasnął. Będzie coraz lepiej! Nasz Szczęściarz miał Szczęście! 

piątek, 10 sierpnia 2012

Choroba Szczęściarza

Wspominanie cudnego czasu, jakim był nasz ślub i wesele, na razie musimy odłożyć na bok. Po powrocie na Wonne Wzgórze czekała nas niemiła niespodzianka. Stęskniony Szczęściarz, wcale nie ucieszył się na nasz widok... Dlaczego? Po prostu nie miał siły. Leżał w kąciku i popiskiwał. Kiedy wpuściliśmy go do domu uderzył nas okropny zapach, a na drugi dzień rano, na ogonie zauważyliśmy robaki. Niedawno był u niego weterynarz i dostaliśmy nauczkę, że nie można polegać na wiejskich weterynarzach, co nawet nie wożą ze sobą podstawowych szczepionek i nie potrafią ocenić wieku psa po zębach. "Proszę pani, ja nie jestem aż takim fachowcem, żeby po zębach oceniać wiek" - od innego weterynarza dowiedzieliśmy się, że ocenianie wieku po zębach to podstawa i że Szczęściarz wcale nie jest stary, tylko chory. Ma około sześciu lat!
Podobnie jak ostatnio z Aniołem, który walnął pyszczkiem w trzonek od siekiery i miał krwiaka na oku, pojechaliśmy szybko na pogotowie. Szczęściarz, kiedy go znaleźliśmy miał ranę na ogonie, weterynarz widocznie go dokładnie nie obejrzał i nie zauważył że jest jeszcze jedna rana, która pod naszą nieobecność zaczęła gnić.
Odstaliśmy swoje w kolejce i zaczęło się golenie puszystej sierści. Mimo, że kąpaliśmy go już dwa razy, a wyczesywany był codziennie,  czuliśmy się jakbyśmy nie dbali o psa, był tak brudny, a obcięta sierść dosłownie uciekała nam spod nóg. Cóż, lata zaniedbań dały się we znaki, a w miesiąc nie da się ich nadrobić.
Po powrocie czekała Szczęściarza kąpiel w specjalnym szamponie, pryskanie zmian skórnych i rany specjalnym środkiem i codzienne zastrzyki, które bardzo profesjonalnie wykonuje Pan Właściciel Domu, tak delikatnie, że Szczęściarz nawet nie drgnie.
Leży biedak na podłodze i popiskuje, pojękuje, łysy do połowy grzbietu, pomalowany na turkusowo środkiem na rany, a my zmieniamy się w dotrzymywaniu mu towarzystwa.
Będziesz zdrowy Szczęściarzu, zobaczysz!

wtorek, 7 sierpnia 2012

4.08.2012

fot. Krysia Janusz




Nie ma co za wiele pisać...

Wszystko było jak z bajki.

Kiedy ochłonę, będę mogła pewnie napisać o wiele więcej, jak na razie powiem tylko tyle, że gdyby nie nasi przyjaciele i rodzina, którzy nie tylko z nami byli, ale także nakrywali do stołu, filmowali, grali i śpiewali dla nas, ten dzień, mimo zamówionej pogody nie byłby tak słoneczny.

tak cudownie przygotowane było miejsce do siedzenia!

Chwilę przed wejściem do kościoła poprawiałam jeszcze makijaż w lusterku naszej super bryki ;-)

A to właśnie nasza ślubna bryka, za której użyczenie bardzo dziękujemy sąsiadowi rodziców.

Ślub odbył się w pięknym siedemsetletnim kościele w Ząbrowie.
Przygrywały nam barokowe organy i trąbka, a ksiądz, który na wesele przyjechał na motorze, mówił bardzo pięknie.

Zamiast kwiatów poprosiliśmy gości o przywiezienie karmy dla zwierząt, która została przekazana do schroniska dla zwierząt w Iławie. Panowie ze schroniska przyjechali wraz z przedstawicielem i odebrali jedzonko. Na szczęście goście dopisali i dostosowali się do naszej prośby.

Czerwony Tulipan zrobił nam przepiękną niespodziankę i zagrał specjalnie dla nas. Ze swojego reportuaru wybrali takie piosenki, które ułożone w odpowiedniej kolejności tworzyły opowieść o spotkaniu, zauroczeniu, zakochaniu, miłości, namiętności i wspólnym życiu.

Choć podczas przysięgi małżeńskiej łamały nam się głosy, to dopiero podczas koncertu naprawdę mogłam się wzruszyć. Nikt nie widział, bo większość gości zajadała już rosół i grzybową ;-)

Wujek Piotr - mój chrzestny pięknie przygotował nam pierwszy taniec, a także poprowadził imprezę.
Na zdjęciu jestem z naszymi świadkami i bratową, pan młody gdzieś uciekł.

Dziewczyny uplotły mi piękny wianek z polnych kwiatów, z których zrobiły również dekorację na stoły. Już za chwilkę wianek trafić miał do obcych rąk, rąk dziewczyny, która najszybciej wyjdzie za mąż.

Kroimy tort. Całe, pyszne jedzenie na naszym weselu zrobiła moja kochana mama, która mimo pomocy pań i taty, nikogo nie chciała dopuścić do gotowania. Każde danie, każda kiełbasa, czy wędlina, wszystko było domowe i swojskie. Prawdziwe wiejskie wesele!


Koło czwartej rano poszliśmy z Aniołem na spacer, oczywiście nie przebierając się, przejeżdżający i przechodzący ludzie machali i cieszyli się do nas. Za pewne widok pary ubranej tak jak my, z psem na spacerze, nad ranem był dość zabawny.
Wiem, że relacja bardzo oschła, ale uwierzcie mi, że emocje były tak ogromne i takie bardzo moje, że nie wiem, czy w ogólę dam radę to wszystko opisać i ubrać w słowa, może za parę dni, jak ochłonę!