środa, 14 grudnia 2011

Warmińskie Gody

Warmińskie Święta Bożego Narodzenia, zwane Godnimi Świętami to zbiór zwyczajów dziś już zapomnianych i nieznanych nawet przez mieszkańców regionu. Szkoda, bo były to zwyczaje tak różniące się od naszych - współczesnych. Dni świąteczne obfitowały w czary i przesądy, często niezwiązane zupełnie z wiarą katolicką.
Okres oczekiwania na narodziny Pana, to na  katolickiej Warmii okres spokoju (w przeciwieństwie do sąsiednich protestanckich Mazur),plecenia wieńców, zdobienia ich kolorowymi wstążkami (czerwoną, żółtą, srebrną i złotą), zapalania świec, czary zaczynały siędopiero w Świętą Noc. W rogu izby nie stawiano choinki (zaczęto ją stawiać  po 1910 roku, a i nie wszędzie), a snopek siana, często też podwieszano gałązkę jeglinki. Do wieczerzy siadano zazwyczaj około siedemnastej, ale nie łamano się opłatkiem, ani nie przestrzegano postu, same posiłki natomiast nie różniły się mocno od tych, które jedzono na codzień.  U bogatszych podawało się pieczoną gęś, gęsią kiełbasę, specjalnie pieczony razowy chleb, ciasto, słodycze. Na talerze sypali kuchy i bombony. Prezentów dzieciom nie przynosił Nikolus,jak na Mazurach, a orszak sług z szemlem. A było to tak, jak opisywała Maria Zientara - Malewska: 
"Zaledwie mrok przykrył wioskę i chaty, zaczęli chodzić „sługi” z „szlemem”. Tego cudownego „szemla” dzieci się bardzo bały, a równocześnie go wyglądały, bo jak nie przyjdzie „szemel” i „sługi”, to nie będzie Pan Bóg „kładł”. W sieni odzywa się dzwonek, a potem słychać pytanie, czy wolno wejść do izby. W razie przyzwolenia „szemel” wpadał do izby i zaczynał skakać potrząsając dzwonkami. Za nim szedł kominiarz z „drobią”, żyd i dziad, który zbierał do kabzy wszystko, co mu dawano: pieniądze, słoninę, kuch, chleb i kiełbasę. Najważniejszy jest jednak „szemel”!  Nie  szkodzi,  że  obwieszony  jest  przetakami,  różnymi   łachmanami,  że  łeb  ma z drzewa, osadzony na kiju, i cały przykryty jest prześcieradłem, spod którego wyglądają ludzkie nogi. Jeden ze „sług” strzela z bata, „szemel” skacze przez ławy i stoliki, towarzyszą temu różne gwizdki i dzwonki – hałas nie do opisania. Małe dzieci płaczą i chowają się za spódnicę matki, starsze mówią głośno pacierz i stale się mylą, z czego „sługi” są niezadowolone, więc  grożą  „klopejczem”  lub  „prowozem”.  Otrzymawszy  datki  odchodzą z hałasem do następnej chaty."


 Dla porównania warto też przeczytać jak ten przedziwny orszak opisywała jedna z zapytanych Warmianek: 
J'ak tilko zmrok przijdzie chodzo sługi z szemlem. To dzieciuki bali się, ale czekali, bo on kładł prezenti i bomboni (...) to jak idzie, to naprzód w sieni zwonek zwoni, szemel wpada o izbi i skacze, i zwoni, a sługa pita dziewczoki i siurków pacierza (...) Za sługani z szemlem chodzo też kominiarz, baba, koza (...) Szemel to ma łeb z drzewa obciągnięti skóro, kadłub z przetaków, obsadzoni jest na kiju, płachto obwinięti, spod któri wyglundajo ludzkie nogi. A te sługi to też so na bziało w płachtach i larwi (maski) majo". (fragment wypowiedzi Warmianki z książki A. Szyfer "Wierzenia Mazurów i Warmiaków").





Szemel strzelał z bata - bogata, zakończonego skórą węgorza. Miało to przynieść mieszkańcom dobrobyt i pomyślność. Zwyczaj chodzenia sług z szemlem był żywy jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku, do czasu kiedy to ostatnia fala Warmiaków wyjechała z ziem rodzinnych. Dziś w niektórych wsiach tradycja ta jest sztucznie odnawiana przez ludność napływową. 

ŁBY SZEMLA Z MAGAZYNÓW MUZEUM WARMII I MAZUR

Noc Wigilijna to też czas działania nieczystych mocy, na które ludzie są silniej narażeni w okresie dwunastek (od Wigilii do Trzech Króli). Wiara np. w chodzące w tym czasie duchy jest powiązana z niegdyś w tym okresie obchodzonym dawnym, pogańskim świętem zmarłych. Przy stole stawiano puste nakrycie, ale nie dla zbłąkanego wędrowca, a dla ducha. Duchowi zostawiano też jedzenie, stawiano miseczkę z wodą i  zapalano świeczkę. Był to również czas silnego działania czarownic, aby się strzec przed szkodą sporządzoną przez nie, zostawiano na progu domu i obory siekierę odwróconą ostrzem do góry. Jak w większości regionów Polski wierzono w gadające zwierzęta, podobno nawet jeden rolnik usłyszał w nocy jak jego woły rozprawiają o jego pogrzebie i tak się przejął, że wkrótce zmarł. Okres dwunastek naznaczony był też wieloma tradycjami, nakazami i zakazami. Każdy z dwunastu dni miał symbolizować pogodę w danym miesiącu roku. W tym czasie nie można było wykonywać też wielu czynności np. ruchu obrotowego, czy tnącego. Nie można było szyć, bo czynność ta mogła spowodować "urodzenie się cielaków z zaszytymi dupami". Nie wolno było  prać, prządź, młócić i rąbać drzewa, bo mógł zapanować nieurodzaj tak daleko, jak daleko słychać było dźwięki tych czynności. W dzień Nowego Roku, a w niektórych wsiach w Wigilię ludność wiejska bardzo zwracała uwagę na to kto jako pierwszy wchodzi do domu. Jeśli była to kobieta to nowy rok będzie pechowy, jeśli mężczyzna, to szczęśliwy. Czasem też przewidywali w ten sposób czy urodzi się byczek, czy "lulka". W przeddzień Nowego Roku pieczono na Warmii ciasto obrzędowe - "nowolatki." Zwyczaj pieczenia „nowolatka” był pozostałością dawnych zabiegów magicznych. Ciasto to służyło do wróżenia jak i miało przynieść ludziom pomyślność. Dawało się je zwierzętom, na których podobieństwo ciastko zostało wykonane, a resztę chowano, ponieważ miała ona służyć jako lekarstwo w razie chorób. Wtykano nowolatki również w korę drzew owocowych i do uli, co miało przynieść dobre zbiory. W dzień Noego Roku obwiązywano drzewa słomą, która wcześniej stała w domu i "karmiono" drzewa nowolatkiem, jednocześnie strasząc je siekierą mówiąc np. Ja ci daje nowolatko, a ty mi daj owoc za to. 


W noc sylwestrową jadło się zwyczajową potrawę warmińską - breje (czyż nie urocza nazwa?). Przed kolacją gospodarz wychodził przed chatę i wołał "PRZED BREJĄ!" "To zieło sia mąki grubej żyta, tak grubo mnielonej i sypsie się na wode. To musi być war i dużo mnieszać trzeba (...) Ta breja to taka gansta bandzie. Na mnieske się wileje, w środku dołek na skrzeczki zrobzi (...) Dawniej to obsiedli dookoła mniski i łiżkami z jednej mniski jedli to breje". Gotowanie brei miało znaczenie magiczne, miało bowiem zapewnić urodzaj. Po godzinie dwunastej gospodarz wychodził i wołał "PO BREI!", a sprzed innych chat odpowiadały mu takie same radosne okrzyki. 
Między Nowym Rokiem, a świętem Trzech Króli, chodzili na Warmii tak zwani „rogale”. Był to zespół maszkar zwierzęcych i ich towarzyszy (przypominający trochę sługów z szemlem z Wigilii Świąt Bożego Narodzenia). Rogale śpiewali kolędy i zbierali datki. Ze zwierząt, wśród kolędników pojawiał się niedźwiedź, bocian, czy koza, a towarzyszył im dziad, baba, kominiarz, niekiedy wojak. Czasem wśród rogali pojawiała się również postać diabła.  Przebierańcy używali jednostrunowego instrumentu, wydającego niskie tony zwanego diabelskimi skrzypkami, co uatrakcyjniało ich występy. Oprócz rogali w tym czasie wystawiane były tak zwane „Herody”, czyli coś na wzór jasełek. Występy, podobnie jak przedstawienie Rogali zaczynały się piosenką z prośbą o datki. Stroje warmińskich przebierańców – kolędników, były bardzo bogate i wymyślne, niestety niewiele jest zdjęć i opisów, nie mówiąc już o zachowanych oryginalnych przebraniach. 
Takie to były święta na Warmii, niezwykle barwne i niezwykle różne  od tych, które znamy. 
 Nie wiem czy jeszcze będę miała okazję tu wpaść przed świętami, więc już dziś życzę Wam prawdziwie rodzinnych, godnych Godnich Świąt, pełnych miłości i radości.






piątek, 9 grudnia 2011

Upiorne Wzgórze

Tak. Z Wonnego Wzgórza, wzgórze zamieniło się w Upiorne Wzgórze. Odkryłam ten fakt spacerując z psami (niestety każdym z osobna, bo Miejski Pies nadal chce zjeść Anioła, który też lubi pokazać swoje rogi) patrząc na dom ze wzgórza obok, mniej więcej z miejsca, z którego zrobione jest główne zdjęcie. Co zobaczyłam? Wszechogarniającą szarość. Wokół domu stoją powykręcane, stare, łyse drzewa, które wyginają się od wiatru, ziemię przykryła  warstwa pierwszego śniegu, jednak nie jest biało. Spod cienkiego kożucha prześwitują błotniste kałuże, brązowe, namoknięte wodą kopce kretów i więdnące, poszarzałe kępy traw. W powietrzu unosi się zapach zgnilizny i pleśni. Mokry śnieg wciąż leje się z nieba, które okrutnie dopełnia swoją kolorystyką ten mroczny obraz. Chmury zwisają nad dachami, zamieniając pomarańczowe dachówki w ciemnoszarą, lejącą się maź. Są tak nisko, że przy każdym podmuchu wiatru mam wrażenie, że szara, kłębiąca się masa wleci do stodoły przez dziury w dachu, które też straszą swoją ponurością, a do domu dostanie się przez kominy i sprawi że szarość ta ogarnie nawet tę ostoję ciepła i światła. Mimo wszystko lubię spacerować w tej mrocznej, ospałej krainie, chociaż wiele osób znajdując się na szarej drodze, która prowadzi tylko do jednego szarego gospodarstwa, wśród szarych pustych łąk, gdzie nie ma już prawie ptaków, albo schowały się w dziuplach, żeby uciec od szarości, gdzie słychać tylko od czasu do czasu ujadanie psów, a poza tym panuje okrutna cisza, przerywana podmuchami wiatru, poczułoby się jak w scenie z taniego horroru, albo jak postaci z obrazów Caspara Davida Friedricha, w których słychać tę pustkę i ciszę, wwiercającą się w głowę.

W domu jest zupełnie inaczej, jasno i ciepło. W kuchni ze ścian uśmiechają się do mnie kolorowe talerze, które zbieram, a z półek gliniaki. Drewniane okna nie przepuszczają wiatru, szarość świata zostaje za szybami. Tutaj wszystko mruga do mnie z wesołością, każdy przedmiot szepce do mnie. Tutaj mieszkają dobre duchy przeszłości: pan kredens, pani komoda i pan zegar, a także ich kilku przyjaciół. Tutaj gra muzyka, a każdy dźwięk domu - trzaskanie ognia, kipienie wody na makaron, brzdęk kubka to kolejny akord. Tylko czasem wiatr zaświszczy w kominie wprowadzając lekki niepokój, przypominając o świecie szarości za oknem, wtedy głośniej włączam ulubioną piosenkę.

Tylko Wiedźma jak zwykle obserwuje mnie z wyższością, jakby wiedziała co ma się wydarzyć na Upiornym Wzgórzu, oby już nic złego.

wtorek, 6 grudnia 2011

...

Tyle się działo ostatnimi czasy, zarówno rzeczy wesołych, rzeczy smutnych, była też chwila, w której  naprawdę się bałam o życie najbliższej osoby...
Post ten miał być o niezwykłym spotkaniu z naszą sąsiadką ze wsi obok, którą udało mi się "poznać" najpierw przez bloga, a potem, zupełnie przypadkiem, poznać TAK NAPRAWDĘ w teatrzyku w Dywitach. Post ten miał być również o tym, że byliśmy na wiejskiej zabawie i poznaliśmy mieszkańców naszej wsi, którzy są dobrymi, szczerymi ludźmi i o tym, że postanowiliśmy powoli poprzez rozmowy i pomoc zlikwidować psie łańcuchy chociaż w najbliższej okolicy... Post ten miał być o wielu innych rzeczach, ale na pewno nie miał być o tym, że na Wonnym Wzgórzu była karetka i że pogotowie na początku odmawiało mi przyjazdu...Na szczęście chyba mamy SZCZĘŚCIE do szczęśliwych zakończeń.

Przede wszystkim jednak post ten nie miał być o śmierci. Śmierci naszego przyjaciela, którego głos może niektórzy z Was znają... Nie miało być o śmierci, bo do ostatniej chwili wierzyliśmy, że Irkowi vel Mesalinie uda się i będzie kolejne szczęśliwe zakończenie. Niestety przegrał walkę z chorobą... Tego dnia słuchaliśmy płyty EKT-Gdynia i rozmawialiśmy o nim. Nagle nawrót choroby. wszystko potoczyło się tak szybko, a wydawało nam się, że jest jeszcze tyle czasu... Bawiliśmy się razem jeszcze w sierpniu... Zapraszaliśmy wtedy na wesele... Wieczorem zadzwonił telefon, a ja od razu wiedziałam z jaką wiadomością dzwoni.
Ktoś gdzieś napisał, że odpłynął swoim statkiem. Ta osoba nie wiedziała, że Mesalina nazywany trochę żartobliwie "największym poetą morza",  tak naprawdę na morzu nigdy nie był. Był szczery, wrażliwy, potrafił zaprzyjaźnić się z każdym. Uśmiechał się szeroko, w zespole grał na instrumentach perkusyjnych (tamburyn, trójkąt :-), mimo swojej szczupłości zawsze tak mocno mnie ściskał... Kiedy się żegnaliśmy, nikt z nas nie pomyślał, że już się nie zobaczymy.

piątek, 18 listopada 2011

pożar na Wonnym Wzgórzu

Od razu Was uspokoję, na szczęście nic się nie stało, skończyło się na lekkim zatruciu dymem...


Od początku października w mieście bywam najwyżej trzy razy w tygodniu (mam tylko tyle zajęć na uczelni), natomiast Pan Właściciel Domu codziennie jeździ do pracy, dlatego też wczoraj po południu w domu byłam tylko ja i Pani Miejskiego Psa - moja teściowa. Po spacerach z psami i ugotowaniu obiadu nadszedł czas odpoczynku i oglądania finału "Jeden z Dziesięciu", jednak tę chwilę relaksu przerwał wdzierający się do pokoi smrodliwy dym, który niczym czarna, burzowa chmura bardzo szybko wydobywał się z piwnicy. Pani Miejskiego Psa zabrała swojego pupila - Miejskiego Psa i wyskoczyła z nim na podwórko, a ja zasłaniając nos i oczy wbiegłam do piwnicy próbując wybadać problem. W piwnicy mamy piec i schodząc po schodach w mojej wyobraźni widziałam już rozwalony, płonący komin. Na szczęście (jeśli można tu mówić o szczęściu) to nie komin. Lokalizacja problemu była w innym miejscu, płonęły dwa wielkie pudła z popiołem. "Kto u licha wrzucił gorący popiół do kartonów"? - pomyślałam, mimo że odpowiedź była prosta. Pobiegłam po wiadro z wodą i zaczęło się gaszenie. Jedno wiadro i po schodach do góry, drugie, trzecie i tak po dziesięciu został tylko dym i... jak się okazało kolejny wielki i ciężki, wypchany po brzegi rozżarzonym popiołem karton. Spróbowałam oblać go wodą, jednak nie był to najlepszy pomysł,  jak wulkan zaczął buchać płomieniami, pluć kurzem i czarnym, smolistym dymem. Owinęłam ręce szmatami i spróbowałam podnieść karton - za ciężki. spróbowałam raz jeszcze po wyrzuceniu łopatą części popiołu w błoto jakie powstało po gaszeniu ognia. Znów pełno dymu i... udało się podnieść. Prawie biegiem, chwiejąc się na wąskich schodach pod niższym ode mnie sufitem udało mi się wybiec z kartonem i upuścić go tuż przed schodkami wejściowymi do domu. Dopiero wtedy poczułam piekące od dymu oczy, bolące gardło i chrzęszczenie między zębami. Pani Miejskiego Psa wróciła gratulując mi dzielności, a ja przejrzałam się w lustrze. Zwykle rude włosy stały się siwe, z pokręconymi od ognia końcówkami - trzeba będzie przyciąć, skóra ziemista, ręce czarne, bluza popalona. Wzięłam prysznic (o sensacjach żołądkowych jakie miałam przez całą noc nie będę się rozpisywać) i nalałam sobie szklankę domowego wina porzeczkowego, sprezentowanego nam przez przyjaciela, żeby wypić na specjalną okazję. A co tam, mógł się spalić dom - to jest specjalna okazja!
Na szczęście Pan Właściciel Domu  przyjechał niebawem i rozprawił się do końca z dogasającym już wulkanem stojącym przed domem. A dzień zaczął się tak pięknie, świeciło słońce, był lekki mrozek i Anioł jak szalony przeskakiwał zamarznięte kałuże... Nawet nie w głowie mi był dym i ogień. Aby troszkę rozwiać nastrój grozy dodaję troszkę obiecanych zdjęć.

kilka dni temu Wonne Wzgórze ogarnęły szarości.

Aniołowi szarości nie przeszkadzały, zaczyna być szczęśliwy i beztroski.

Czy szaro, czy słonecznie to biega tak samo szybko i radośnie.


latem z tej strony w ogóle nie widać naszego domu, teraz kiedy spadły liście, można wypatrzeć białą chatkę między drzewami.

widok z Wonnego wzgórza na lekko zamgloną okolicę.


zawsze zachwyca mnie piękno tych pomarzniętych traw.

Droga na Wonne Wzgórze i dom sąsiada w dole.

Tylko Wiedźma nie przejęła się pożarem, cały czas siedziała w oknie jakby jej dym nie przeszkadzał. Wygląda jak figurka, prawda?

a tu po prawej wzgórze obok Wonnego Wzgórza, ciężko tam wejść, bo trawy wysokie, ale widok niesamowity.

a to już zdjęcie zrobione podczas wieczornego spaceru z psem.

no i nasza koleżanka, co zjada nam regularnie trawnik, wraz ze swoją drużyną. Za bardzo się nie boją, na powiększeniu widać, że ma minę jakby uśmiechała się do obiektywu. 



Pozdrawiam wszystkich i nie życzę podobnych przygód do moich wczorajszych!

wtorek, 8 listopada 2011

rosołowe rozważania dnia powszedniego.

Wszędzie czytam o pięknie jesieni...
Mimo słonecznej pogody jesień, którą mam za oknem - ta listopadowa jesień, mówi mi raczej o przemijaniu, o nadchodzącym chłodzie, niż o wesołych dzieciach "szurających" w liściach. Dzisiaj był srebrzysty poranek, trawy iskrzyły się mrozem, czerwona kula słońca oświetlała bursztynową sierść Anioła (który już chyba z nami zostanie). Mgły dopiero się podnosiły dając światu miękkie, pastelowe barwy. W tej chwili świata nie ma. Zza okna widzę tylko cienie łysych i powyginanych drzew w naszym sadzie.
Lubię oglądać ponury krajobraz w domu pełnym barw, ciepła i drewna. W domu, w którym pachnie rosołem, a to cudowny zapach! Może to śmieszne, ale dla mnie rosół to zupa magiczna. Oprócz tradycyjnej włoszczyzny dodaję  jeszcze kilka liści kapusty i garść suszonych grzybów, co w innych regionach Polski często budzi zdziwienie. Rosół ma słodkawy smak, rozgrzewa od środka i można z niego wyczarować każdą inną zupę. Podobno w różnych domach gotuje się go na różne sposoby,  jak  i bigos (nie mylić z pewnym psem), czy parę innych naszych potraw. Ja w rosole najbardziej lubię ten intensywny zapach jarzyn, dlatego dodaję ich bardzo dużo.

Krzątam się po domu,  rozwieszam pranie, mieszam w garze z pachnącym warzywnym wywarem, dokładam do pieca, a w przerwie... Lepię garnki z Wiedźmą na kolanach i zaczynam pisać pracę magisterską. "Warmińska rzeźba ludowa, jako nieodłączny element dziedzictwa kulturowego Warmii".  Mam pole do popisu jeśli chodzi o badania terenowe ;-) Myślę też o moim obrazie dyplomowym, ale na razie na myśleniu się kończy... Najchętniej zaszyłabym się w mojej jesiennej kuchni, wśród wszystkich uzbieranych gliniaków i wciąż gotowała rosół. Tylko na taką sztukę stać mnie ostatnimi dniami... Tyle refleksji dnia codziennego, muszę zmniejszyć gaz, bo mi wykipi, pozdrawiam wszystkich odwiedzających i obiecuję, że następnym razem urozmaicę Wam moje czytadło jakimiś obrazkami.


PS. z rosołu i tak wyszła cebulowa i to z serowymi grzankami. Pychotka, polecam! Ot rosołowe czary!

piątek, 28 października 2011

Na wsi psy nie mają imion...

Wychodziliśmy  ze sklepu, a pod sklepem stała przeraźliwie chuda, brzydka, ale ciesząca się do każdego istota.
Ta istota to pies. Ma 12 żeber i 40 kręgów, ma trochę sierści i wielkie, zatopione w wychudzonym pyszczku, szczere, pełne nadziei ślepia. Na szyi wisiał mu kawałek skręconego na śrubę rzemienia. Zamerdał do nas ogonem.
- To pana pies? - zapytałam pijącego pod sklepem pana.
- Jest niczyj, tak sobie biega - odpowiedział. Kupiłam mu w sklepie serdelki, połknął w całości i dał się pogłaskać, podał łapę... Od mieszkańców wsi, pani ze sklepu i pana od którego kupujemy jajka dowiedzieliśmy się, że "właściciel" - zwyrodnialec - tego psa zostawił go przywiązanego do budy i wyprowadził się z domu. Ktoś zlitował się nad nim, albo może udało mu się urwać i po miesiącu zdychania z głodu, jedzenia trawy i picia wody z kałuży stał się wolny. Uciekł.
- teraz już nie ma tak źle - powiedziała jedna pani - czasem ktoś mu kupi w sklepie bułkę. - Pewne było, że nie można tak tej kupki nieszczęścia zostawić.
- Co robimy ?- padło pytanie.... Nasz pies nienawidzi wszystkich innych, mamy też przecież kota...
- Weźcie go, proszę, ja nie mogę, mam już trzy... - mówił pan od jajek, a pies patrzył na nas jakby czekał na wyrok. Znaki zapytania wisiały w powietrzu, a ja miałam łzy w oczach.
 - Nie płacze pani, po prostu go weźcie. - zanim się obejrzałam Sebastian i pan od jajek ładowali przerażone zwierzę na tylne siedzenie. Po chwili pełni obaw co powie pani Miejskiego Psa - moja teściowa, jechaliśmy z nim do domu.

- Co to jest? - zapytała?
- Pies.
- Czyj?
- Nasz.
- ...

A potem:
- Natalia to nie worek kartofli, który można sobie ot tak po prostu wziąć.- Jednak cudowny Sebastian odpowiedział:
- No właśnie mamo, to nie worek kartofli, że można go ot tak zostawić, bo worek kartofli może zamarznąć, pies nie. - dyskusja została zakończona, a pies dostał w stodole posłanie i miskę, szukamy mu domu.
Jest strasznie radosny, ale widać, że był bity, bo boi się gwałtownych ruchów. Uwielbia chodzić na spacery, biega wtedy i skacze, szaleje. Merda ciągle ogonem, uwielbia pieszczoty, podaje łapkę, a najlepiej dwie naraz. Kładzie mordkę na kolanach i patrzy w oczy. Lubi Wiedźmę, merda do niej ogonem, a ona przechodzi obok bez problemu. Słucha się, jest grzeczny, chociaż jeszcze młodziutki, ma koło roku...
Kilka dni temu rozmawialiśmy, że nie mamy w domu żadnego anioła, co prawda chodziło o takiego do powieszenia na ścianie, ale dostaliśmy innego Anioła - takie robocze imię dostał pies, jeśli zostanie, to będzie Aniołem Stróżem podwórka. Na razie zbieramy pieniążki na kojec, na ciepłą budę i na weterynarza, ale gdyby jakiś dobry człowiek chciał przygarnąć Anioła, to możemy go zawieźć do nowego domu. Na pewno go nie wyrzucimy, ani nie zawieziemy do schroniska, ale będzie nam z nim ciężko. Często wyjeżdżamy, a autko jest bardzo małe - już teraz jeżdżą nim na raz trzy dorosłe osoby, Miejski Pies - Atos i Wiedźma, a Anioł to dość duży pies - jakaś taka mieszanka owczarka. Poza tym Miejski Pies nie jest normalny i nie można z nimi wyjść na spacer jednocześnie. Miejski Pies, mimo, że jest bardzo mały, to wydaje mu się, że może zjeść, zagryźć, zabić Anioła... Oby się przyzwyczaił...

środa, 12 października 2011

powrót...

Prawie dwa miesiące minęły od mojego ostatniego wpisu, jak  i od wizyty na Waszych blogach... Jednak moja nieobecność nie była związana z brakiem chęci, z tym że nie miałam nic do powiedzenia, ani też z tym, że nie interesują mnie Wasze posty. Po prostu najzwyczajniej w świecie nie miałam internetu, a internet na wsi to (jak pewnie Wiecie) nie taka łatwa sprawa... Dziś jednak pierwszy dzień kontaktu ze światem i mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie i będę mogła stopniowo nadrabiać zaległości w czytaniu Waszych postów.

Odkąd pisałam ostatni raz wiele się zmieniło, zdążyły dojrzeć i nawet przejrzeć gruszki, które teraz w postaci kompotów i dżemów stoją w słojach w piwnicy, zdążyła opaść jarzębina i głóg, obrastające drogę do Wonnego Wzgórza, a ta zrobiła się mokra i grząska. Przed domem powoli powstaje ganek, a właściwie to na razie murowane z czerwonej cegły schodki... Powoli spadają liście, przekwitają kwiaty, żółkną trawy, dni stają się krótkie, a mgły nie są już świetliste - błękitne i żółte, a ciężkie, gęste i szare.

Przeczytałam dzisiaj maila od koleżanki z czasów licealnych. Mail zawierał życzenia urodzinowe, które, podobnie jak kilka innych wisiały zawieszone w wirtualnej przestrzeni od ciepłego sierpniowego dnia i czekały na moment, aż bardzo spóźnione w zimny, październikowy, wietrzny dzień zostaną przeczytane i poprawią mi humor... Tyle osób pamiętało. W mailu od ów koleżanki oprócz życzeń było też pytanie: "Czy spełniasz właśnie swoje marzenie o mieszkaniu w domku wśród traw?". "Marzenie już się spełniło" - odpowiedziałam i zdziwiłam się, że było tak stare...
Inna osobo zapytała się mnie czy jestem szczęśliwa?
Siedzę sobie w pokoju, patrząc w kominek, pod drewnianym sufitem podwieszone są pęki pachnących ziół, piję malinową herbatę, na kolanach śpi i mruczy przez sen nasz kot, na gazie bulgocze zupa grzybowa, gra cichutko "Świat według Nohavicy", pies powarkuje niemal do rytmu, wpatrując się w okno - obserwuje przechadzającego się po łące jelenia (dzikie zwierzęta za oknem stają się dla mnie widokiem naturalnym!), a z sypialni dochodzi pochrapywanie przyszłego męża, który udał się na popołudniową drzemkę... Te wszystkie ciche dźwięki  i zapachy mojego domu sprawiają, że nie wiem...  jak mam nie być szczęśliwa?

środa, 17 sierpnia 2011

Najważniejsza Data

I znów pojechaliśmy troszkę powojować, pooglądać, poodpoczywać, trafiliśmy na jarmark do Gdańska i do Stegny (bo tam nad morze od nas najbliżej), do rodziców, potem na dwa dni do domu i pracy i  znów czas jechać z naszych łąk i lasów nad jezioro rodziców, gdzie czeka nas kajak, słońce (mam nadzieję!) i koncert naszych cudownych przyjaciół z EKT - Gdynia!
Podczas pobytu u rodziców postanowilismy, że czas najwyższy ustalić pewną ważną datę, do czego zresztą zbieraliśmy się od dłuższego czasu.
Wszyscy mieszkańcy wsi mówili, że z księdzem się nie dogadam.
Ja bym miała niedogadać się z księdzem? A niby dlaczego? Jak będę miła i sympatyczna, to dlaczego miałoby coś pójść nie tak?
A JEDNAK. MIELI RACJĘ! Dowiedziałam się, że moja parafia nie jest moją parafią, bo mnie ksiądz nie zna. Tłumaczyłam, że mieszkam gdzie indziej, ale ślub chciałabym wziąć tam gdzie najbliżsi...
"Pani jest głucha, czy pani nie rozumie co się do pani mówi?" - usłyszałam w odpowiedzi. No cóż... Bóg zapłać! Wróciliśmy do domu i zaczeły się poszukiwania innego księdza, innej parafii i innego, ale równie pięknego kościoła. Choć pewnie powiecie, że kościół nie jest ważny, to ja i tak odpowiem, że dla mnie jest. Te nowe nie maja duszy, nie są tak mistyczne, jak te stare, w których miłość przysięgało sobie tysiące par. Tamten jest gotycki z drewnianą wieżą, malutki, wiejski, skromny... Gdzieś w okolicy musi być chociaż jeszcze jeden właśnie taki! Tylko gdzie? Tamtejsze wioski znam jak własną kieszeń, nie na darmo zjeździłam je wzdłuż i wszerz z aparatem, ale tak na zawołanie to pustka w głowie. Dawno nie widziałam tych domków, domeczków, lasów, starych drzew oraz kaplic i kościółków w nich ukrytych, więc od czego jest internet? Cały dzień pracy spędziłam na poszukiwaniach, oczywiście na nic się nie nastawiając, bo jak znów nie dogadam się z Panem na Zamku? Pod lupę poszły dwa kościoły. Parafialny w Borecznie i filialny w Gałdowie, z parafią w Ząbrowie. Ten w Gałdowie jest cudny, bo drewniany, z murowaną wieżą (jego jedyną wadą jest blachodachówka, ale to jakoś przeżyję ;-). W Borecznie... Nie ma co pisać o pięknym Borecznie, bo telefon od dwóch dni jest tam głuchy. W Ząbrowie natomiast odebrała gospodyni, która powiedziała, że ksiądz pojechał gdzieś motorem i wróci za kilka dni, dała mi jednak numer na komórkę, prosząc, żebym nie dzwoniła przed wieczorem, bo jeszcze się gdzieś na tym motorze rozbije i żebym trzymała kciuki, aby dojechał cały. Pani od razu wzbudziła moją sympatię, no i ksiądz jeżdżący na motorze też ;-)
Zadzwoniłam i usłyszałam: "Nie ma sprawy, spoko. Tylko mi się pani jeszcze przypomni. To jesteśmy umówieni w sobotę na 19. To narazicho!" Narazicho? No to "do zoba!" - hehe, trzymajcie kciuki, bo choć to tylko zwykłe ustalenie daty, to będzie to dla nas najważniejsza data w życiu, a następny rok będę Was pewnie zanudzać różnymi przygotowaniami do prawdziwie wiejskiego weselicha, jakie sobie wymarzyliśmy...

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

no to przyłączam się do zabawy!

7 rzeczy, których jeszcze o mnie nie wiecie...

1. Z wykształcenia jestem ceramikiem.
2. Również nie mam prawa jazdy i zbieram się żeby je zrobić, bo chyba nie mam wyjścia.
3. Moim niespełnionym marzeniem jest śpiewanie i szkoła aktorska, ale nie da się złapać wszystkich srok za ogon, kiedy bywałam na scenie (oczywiście amatorskiej) w liceum, czy na studiach, a ludzie śmiali się z moich wygłupów to dostawałam niesamowity zastrzyk energii i czułam się spełniona.
4. Myślę o sobie, że mam dobry gust, ale właściwie tylko ja tak uważam. Jestem postrzegana jako dziwaczka, a przyjaciele twierdzą, że powinnam urodzić się sto lat temu.
5. Chciałabym mieć kozy, kury i konie (jeżdżę konno od 6 roku życia, więc już 18 lat).
6. Pan Właściciel Domu jest ode mnie starszy 12 lat i nie znoszę jak jego znajomi traktują mnie niepoważnie, a może tylko mi się wydaje?
7. Kocham wszystkie zwierzęta, ich krzywda porusza mnie bardziej niż krzywda ludzi (bo one nie wiedzą, czemu im się ta krzywda dzieje, nie są świadome, dlaczego coś je boli itd.) dlatego udzielam się w różnych organizacjach i w schronisku dla zwierząt, szukam domu dla biedaków, zbieram karmę i robię zdjęcia do działu "adoptuj mnie" do gazety w gminie moich rodziców, więc jeśli poszukujecie jakiegoś zwierza, to ja go dla Was znajdę! ;-)

Co do moich ulubionych blogów, to są to wszystkie, które mam w obserwowanych.
Podziwiam tych, którzy podróżują i opisują swoje cudne przygody, tych, którzy tryskają humorem, tych, którzy pięknie piszą o swojej rodzinie i cudnych miejscach w jakich żyją, tych którzy tworzą... Nie jestem w stanie wybrać ulubionych blogów i kogoś pominąć. Wyróżniam Was wszystkich i dziękuję za sympatyczne przyjęcie do grona blogowiczów, jestem tu w końcu od niedawna!

A na koniec jeszcze raz Wiedźma i Miejski Pies.


Miejski Pies siedzi sobie na parapecie. Jest niskopodwoziowy, więc lubi czasem popatrzeć na świat z góry, drapie w nogi i prosi żeby go wsadzić na parapet. Z tyłu obserwuje go Wiedźma siedząca na stole.

Wiedźma mróży oczy, jest zła - zauważyła Miejskiego Psa, swojego wroga.

Miejski Pies zauważył Wiedźmę, a ta powiedziała mu, że go nie lubi.

Miejskiemu Psu zrobiło się smutno i włożył ogonek do popielniczki.

piątek, 5 sierpnia 2011

Tutuł: Historia Wiedźmy z nami w tle.

Podtytuł: "Pies ma pana, kot ma personel" czyli opowieść o kocie, który swój personel sam sobie znalazł.


Wiedźma pojawiła się ponad dwa lata temu. Przyszła i powiedziała: "Cześć, będę tu teraz mieszkać!". Mieszkałam wtedy w centrum Olsztyna w bloku, który nazywany był nie tylko przeze mnie, ale i przez innych mieszkańców miasta Slamsem, prawdopodobnie ze względu na urodę swoją i zamieszkujących go mieszkańców, wśród których się znalazłam. Zaczynałam wtedy poznawać lepiej przyszłego Pana Właściciela Domu, który często spędzał w mojej malutkiej, ale przytulnej kawalerce sporo czasu. Pewnego dnia wychodząc na spotkanie do naszej ulubionej knajpki, w której poznaliśmy się kilka miesięcy wcześniej pod drzwiami usłyszałam rozpaczliwe "Miaaaałłłł", otworzyłam drzwi i TOTO wbiegło do pokoju. Zaczęłam gorączkowo szukać, bo gdzieś się schowało, jednak nie znalazłam, a że drzwi na długi blokowy korytarz zostawiłam otwarte stwierdziłam, że wybiegło.
Wróciliśmy w nocy. Miałam dziwne przeczucie, że czarna kupka nieszczęścia gdzieś jednak na moich dwudziestu metrach się ukryła. Tylko gdzie? Zajrzałam za łóżko. "Coś tam jest" - zawołałam zaaferowana. On stwierdził jednak, że to jakaś moja czarna bluzka, która musiała niechcący za ów łóżko wpaść. "Nie chcę nic sugerować, ale ta bluzka się rusza" - zauważyłam. Kulka przesunęła się tak, że mogłam ją dosięgnąć, jednak kiedy włożyłam rękę pod mebel usłyszałam: "wrrrrrr", połączone z prychaniem. No tak! Czytało się "Małego Księcia". Najpierw trzeba było istotę oswoić. Nie była to pora na kupowanie kociego jedzenia, wyjęłam więc z lodówki najlepsze kąski i ułożyłam "dróżkę", prowadzącą spod łóżka, mając nadzieję, że TOTO wyjdzie. Oswojenie przez przekupstwo! Cwaniactwo jednak okazało się wrodzoną cechą Wiedźmy. Spod łóżka wysunęła się tylko mała łapka z pazurkami, wciągnęła szynkę i znów się schowała. Dopiero za piątym razem, kiedy "szynkowa ścieżka" prowadziła już na tyle daleko, że czarna łapka mimo usilnych starań nie sięgała i kiedy przestaliśmy pozornie zwracać uwagę TOTO wysunęło się spod kanapy i rzuciło łapczywie na wędlinę. Było czarne, ale sierści za wiele nie miało. Raczej strupy i łyse miejsca, odsłaniające szarawą skórę. Istotka ta byłaby świetnym materiałem do nauki biologi, z daleka bowiem  można było policzyć wszystkie kręgi i żebra. Nigdy nie widzieliśmy tak chudego kota i zaczęliśmy zastanawiać się, czy to aby na pewno jest kot? Stworzenie okazało się jednak kotem i to bardzo gadatliwym, albo nawet jęczącym, bardzo głośno oznajmiało, że czegoś chce, nie obchodziło go w ogóle, że nie znamy akurat tego języka. Nie chciało TOTO zagrzać miejsca na dłużej. Stawało pod drzwiami i miauczało, że chce wyjść, a potem wracało pod drzwi mieszkania i znów miauczało (na piętrze było koło dwudziestu mieszkań, a TOTO wiedziało za którymi drzwiami ma miskę). Bywało, że nie przychodziło przez dłuższy czas, a my już żegnaliśmy TOTO ze łzami w oczach. Raz nawet zniknęło na kilka tygodni, w tym czasie przyszły Pan Właściciel Domu pojechał pierwszy raz poznać moich rodziców, zostawiliśmy na wszelki wypadek miskę i wodę pod drzwiami. Kiedy wróciliśmy stworzenia nadal nie było, miska pełna, a sąsiadka powiedziała, że widziała TOTO przejechane. Któregoś wieczoru, kiedy już oddałam zakupioną kocią karmę znów usłyszałam rozpaczliwe MIAŁŁŁ  pod drzwiami. Serce zabiło mi mocniej. Znów kupka nieszczęścia siedziała na progu, a szyje miała oberwaną i obdrapaną, jakby ktoś trzymał ją na jakimś sznurze. Znów, ku swojej uciesze jadła szynkę.
Teraz postanowiła zostać na dobre.
Piękniała z każdym dniem. Tyła, poprawiało się jej futerko. Odprowadzała mnie na przystanek kiedy jechałam na zajęcia i żegnała rozpaczliwym miauczeniem, a właściwie darciem mordki, tak, że wszyscy się śmiali. Przyznam się, że parę razy zostałam w domu, bo było mi jej żal...
Najszczęśliwsza była, kiedy wychodziłam na podwórko razem z nią. Spacerowała wtedy dumna, wiedząc, że nic się jej nie stanie.
Wieczorami wołałam ją już po imieniu, a ona biegła, mało co nóg nie pogubiła. Sąsiedzi siedzący jak zwykle z Winem marki Wino na schodach bloku zaczęli nazywać Wiedźma, nie tylko ją, ale i mnie.
Kiedy nie wracała wieczorem, a w nocy bała się wejść do bloku, którego drzwi okupowali jego nietrzeźwi mieszkańcy stawała pod oknem (dokładnie wiedziała, które okno, a nie mieszkałam na parterze) i darła się wniebogłosy. Musiałam wtedy nieraz w środku nocy ubierać się i schodzić po Wiedźmę.
Stała się też podróżniczką. Często jeździłam do rodziców, nauczyła się więc podróżować samochodem i pociągiem, bardzo lubiła wychodzić z kosza i patrzeć przez szybę, dziwiąc się, że tak szybko biegnie. W pociągach budziła zachwyt i sympatię swoją czarną, jak sadza sierścią, a ja zauwazyłam, że zabobon o czarnych kotach już dawno umarł.
Kiedy życie zmusiło mnie do wprowadzenia się do przyszłego Pana Właściciela Domu i mojego aktualnego narzeczonego (zmusiło, brzmi strasznie, ale to nie były najmilsze okoliczności) Wiedźma musiała pojechać na stałe do rodziców, ponieważ w mieszkaniu mieszkał już Miejski Pies. U rodziców mamy pokój z oddzielnym wejściem, kuchnią i łazienką i ten właśnie luksus należał teraz do Wiedźmy. Nie mogła zamieszkać w części domu rodziców, ze względu na ich dwa koty Fridę i (świętej już pamięci) Tofika bez łapy, oraz (również świętej pamięci) suczkę Bertę - amstafkę, opiekunkę kotów, a także swój wredny, wiedźmowaty charakterek, ponieważ Wiedźma jest bardzo agresywna w stosunku do wszystkich innych zwierząt. Biedaczka była bardzo samotna. Latem spędzaliśmy z nią dużo czasu, jednak zimą, kiedy mieliśmy zajęcia na uczelni czasu na przyjazdy brakowało. Kiedy jednak wpadaliśmy do jej luksusowego pokoju (który kot ma swoje prywatne czterdziesto-metrowe mieszkanie?) widzieliśmy, że jest na nas zła, a jednocześnie cieszy się z naszej wizyty. Wiedźma sterroryzowała całe podwórko, koty rodziców (mimo, że większe od niej) bały się wychodzić i tak minął ponad rok, a ona marniała... Kiedy przyjeżdżaliśmy wydawała się nam chudsza i biedniejsza, rodzice sugerowali mi nawet, żeby znaleźć jej lepszy dom... Nie zgodziłam się. Jak ludzie chcą wziąć kota, to niech wezmą bardziej cierpiącego, ona aż tak źle nie miała, chociaż przykro mi było ją zostawiać na kolejny miesiąc samą po tych dwóch łikendowych nocach...
Kiedy staliśmy się dumnymi właścicielami domu było jasne, że Wiedźma musi przeprowadzić się z nami, nie tylko z powodu strachu przed myszami. Przyjechała zanim jeszcze pojawił się Miejski Pies. Nowy dom zaakceptowała od razu. W naszej sypialni ma swój azyl - Miejski Pies nie ma tam wstępu. Chodzi z nami na spacery do lasu i do sklepu wiejskiego ( w tym drugim przypadku połowę drogi - 1 km, muszę ją nieść na rękach, bo boi się psów i kotów ze wsi). Wiedźma jest wredna. Jak coś się jej nie podoba to gryzie, ale odkąd codziennie jesteśmy przy niej staje się jakby spokojniejsza. Znów zaczęła podróżować z nami samochodem, kiedy jedziemy do rodziców. Wchodzi i wychodzi przez okno. Reaguje na widok butelki z mlekiem miauczeniem. Skacze na nogi otwierającego lodówkę, bo liczy że lodówkę otwiera się, żeby dać jej mleka - uwielbia nabiał wszelkiego rodzaju.
Od jakiegoś czasu w naszej sypialni czuć było obrzydliwy zapach. Wiedźma załatwia się na podwórku, więc to nie jakaś kuweta, zresztą zapach był inny. Raz przechodził, innym razem czuć go było mocniej. Przeszukiwaliśmy pokój kilkakrotnie, raz wyrzuciłam coś dziwnego, nieznanego pochodzenia, co śmierdziało - zapach ustał, po kilku dniach jednak powrócił. Stwierdziliśmy, że to chyba nie było tamto, nie domyślając się, że źródeł smrodu może być kilka. W końcu zaczęliśmy się godzić ze smrodem, stwierdzając, że to stary dom i stara podłoga, którą jednak będzie trzeba zerwać, a ja rozpylałam po pokoju różne zapaszki. Pewnego dnia Pan Właściciel Domu wyczuł pod dywanem zgrubienie i następne... Wiedźma bardzo chciała się nam odwdzięczyć, że daliśmy jej nowy dom i zostawiła nam prezenty, zapasy na zimę, gdyby nasza i tak nienajlepsza sytuacja finansowa nagle się pogorszyła. Pod dywanikiem leżały zdechłe, w różnym stanie rozkładu myszki (wstrętna morderczyni!) Podczas pierwszego ataku smrodku podnosiliśmy dywanik, ale nic tam nie było... Następną znaleźliśmy kilka dni później pod materacem (nie mamy jeszcze łóżka). Miał być dom bez myszy, a tymczasem jest z martwymi myszami. Teraz nie zostawiamy na oścież otwartych okien, a kiedy Wiedźma idzie na polowanie daje nam znać miauczeniem, że chce wyjść. Pokój się wietrzy, ale zapaszek jeszcze trochę czuć. Pan Właściciel Domu kupił Wiedźmie w nagrodę za tak obfite łowy (biedne stworzonka!) koszyk - nowy domek. Kicia jest zachwycona i ciągle w nim śpi, nie skacze więc już nocami po meblach szukając dobrego legowiska i nie układa się na materacu między nami (czego akurat żałujemy, bo było to bardzo miłe). Kiedy jesteśmy z nią w domu jej życie polega na przychodzeniu się pieścić do łóżka na kilka minutek, potem do miski i znów do łóżka! Szczęściara!
Taka właśnie jest historia Wiedźmy z nami w tle. Mamy nadzieję, że będzie żyła długo i szczęśliwie z nami w tle i że będziemy jej dobrze służyć i spełniać jej najbardziej wygórowane wymagania i zachcianki!





Dziękuję bardzo za blogowe wyróżnienie, które jest dla mnie tym bardziej ważne i miłe, bo jestem początkującą blogowiczką, z tego też powodu nie bardzo wiem o co chodzi w tej grze i czy jeszcze jest aktualna? Muszę napisać 7 rzeczy, których jeszcze o mnie nie wiecie i wypisać moje ulubione blogi?
Jak ktoś mi podpowie, to chętnie się pobawię, chyba że już po zabawie? Nie było mnie tu ponad tydzień, więc nie jestem na czasie.
Pozdrawiam szczególnie tych, którzy przebrnęli przez moje wiedźmowe wywody.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Coś dziwnego dzieje się z tą pogodą. Deszcz - słońce - ulewa - słońce - deszcz.. i tak ciągle. Denerwuje mnie to strasznie, bo wszystkie nasze plany walą się przez pogodę. Kiedy musimy jechać do pracy to akurat jest piękne słońce, więc następnego dnia, jak już mamy wolne planujemy ogrodowe prace i co? Akurat pada deszcz! Jeszcze nigdy latem nie byłam taka blada i jeszcze nigdy tak mało nie pływałam w jeziorze (jestem wodnym człowiekiem i nie mogę żyć bez pływania, tak kocham zapach wody!).

W czasie deszczu nie tylko dzieci się nudzą, ale ja również. Chociaż troszkę takie duże dziecko ze mnie. Jestem uparta, lubię stawiać na swoim i złoszczę się jak coś nie jest po mojej myśli. Lubię też bardzo kiedy Cudowny Pan Właściciel Domu spełnia moje zachcianki, takie jak np. wycieczka nad jezioro, nawet w deszcz, bo chcę i już, jak dziecko (liczę, że to przeczyta! ;-).

Jednak są chwile, kiedy naprawdę nie mam w co się bawić. Zaszywam się wtedy w kuchni, włączam ulubioną muzykę (ostatnio bardzo często jest to Federacja, kto nie zna to polecam!), gotuję i piekę. Bardzo lubię obdarowywać rodzinę i przyjaciół drobnymi słodkościami i choć sama nie przepadam za słodyczami, to w moim otoczeniu jest sporo łasuchów.

W niedzielę pojechaliśmy na obiad do Dziadków Pana Właściciela Domu. Jacy to cudowni ludzie! Zawsze kiedy ich widzę, w mojej głowie otwierają się szufladki dalekich wspomnień. Ja nie pamiętam właściwie swoich dziadków, zmarli kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, albo kiedy byłam małym dzieckiem, wszystko jest jak przez mgłę i czasem nie wiem, czy to zdjęcia i opowieści rodziców i starszego brata, czy coś zostało w mojej własnej pamięci. Pamiętam za to Prababcię Antoninę, która przeżyła wiele osób w rodzinie i do ostatnich swoich chwil myślała zupełnie trzeźwo. Znała się na polityce i wyklęła (na bardzo krótko) jedną ze swoich córek, za zły wybór prezydenta. Zawsze musiała być umalowana, bo mówiła, że żadnemu chłopu się nie pokaże bez makijażu, a kiedy moja mama była mała to "krzyżowała" ją i jej kolegów z podwórka za karę do podłogi. To "krzyżowanie" pewnie odcisnęło się w pamięci nie jednego dziecka z Ostródy, kiedy bowiem takowe  narozrabiało, babcia kazała się kłaść na podłodze, krzycząc, że ukrzyżuje i szukała młotka i gwoździ po domu. Kiedy znalazła gwoździe, to przymierzała do ręki, czy będą pasować, ale nigdy nie mogła znaleźć młotka, kiedy natomiast miała młotek to wymachiwała w powietrzu, sprawdzając, czy dobrze będzie się nim delikwenta do podłogi przybijać. Nie mogła jednak wtenczas znaleźć gwoździ i dzieciaki miały darowane.
Kiedy ja byłam dzieckiem babcia była już łagodną starszą panią, ani jej w głowie było krzyżowanie. Nosiła chusteczkę na głowie, mówiła do mnie "moje serce", przygotowywała mi budyniek i prosiła żeby nalać jej "lufę koniaku" i podać fifkę i papieroski z szuflady (paliła do ostatnich dni, miała ponad 90 lat!). Kiedyś nawet pan doktor w szpitalu zapytał się jej o receptę na długowieczność (babcia leżała na dermatologi, nic innego jej nie było), babcia z umalowanymi brwiami i ustami odparła: "Panie doktorze, całe życie piłam wódkę, całe życie paliłam papierosy, tylko seksu miałam za mało i teraz żałuję" - miała wtedy 90 lat, ja może z 12...
W mieszkanku babci w Ostródzie wisiał jej portret, kiedy była piękna i młoda. Kiedyś babcia zapytała mamy, co chciałaby mieć na pamiątkę po niej i mama właśnie chciała ten portret. Po śmierci babci portret zabrała Cioteczka Dżili i nie chciała nam oddać. Mama pożyczyła portret żeby go odbić, a ja podmieniłam obrazki  i oddałam cioteczce odbitkę. Nawet się nie zorientowała. Teraz portret wisi na ścianie na Wonnym Wzgórzu, obok znalezionego portretu babci Pana Właściciela Domu. Wcale nie żałuję drobnego oszustwa. Tak się rozpisałam o cudownej babci... Można by o niej książkę napisać i to taką z samymi anegdotami.
Nie miałam  w moim życiu, szczególnie tym nastoletnim i dorosłym kontaktu ze starszymi ludźmi, dlatego taką przyjemność i radość sprawiają mi spotkania z dziadkami Pana Właściciela Domu. Od kiedy w Wigilię 2010 na moim palcu wylądował mały, błyszczący klejnocik, dziadkowie stali się też moimi dziadkami i to dla mnie ogromny zaszczyt tak się do nich zwracać. Dziadkowie są już ponad 60 lat po ślubie i wciąż kochają się tak samo. Dziadek to wciąż młody, silny mężczyzna i dba o babcię, która troszkę podupadła na zdrowiu, jak najlepsza pielęgniarka. Niesamowite jest z jaką czułością i delikatnością pomaga jej wstać, czy wkłada jej kosmyk włosów za ucho... Piękna miłość! W takich chwilach wiem, że moje dziecinne marzenia o romantycznej miłości to była sterta bzdur, bo najbardziej romantyczne są codzienne chwile. Wspólne gotowanie, spacer, podróż samochodem, wybieranie wody z piwnicy, zasypianie i drobny całus na dobranoc, schowanie kosmyka włosów za ucho...

krzesła z piwnicy ze starego mieszkania, które przemalowałam i dałam im nowe obicia. Na razie muszą być, może kiedyś kupimy jakieś na starociach.

ciasto ze śliwkami dla dziadków

banany nie z naszego sadu ;-)

polne kwiaty najpiękniesze!

pierwszy raz w życiu piekłam drożdżowe rogaliki i w ogóle jakiekolwiek rogaliki. Są z dżemem truskawkowym roboty mojej mamy, więc rogaliki to wspólnie dzieło, mimo że dzieli nas ponad 100 km.

Nie miałam w co zapakować rogalików dla dziadków, więc zapakowałam w papier śniadaniowy i troszkę przyozdobiłam.

taki obrus przysłała mi internetowa znajoma. Niesamowite, że są tacy ludzie, którzy chcą się zupełnie bezinteresownie dzielić czymś co mają...


A we czwartek dziadkowie wreszcie odwiedzą nas i zobaczą jak sobie radzimy na Wonnym Wzgórzu i spełniamy ich marzenia. Marzenia ludzi ze wsi, zamkniętych w blokowisku. Muszę wymyślić coś pysznego, ma ktoś jakiś ciekawy przepis?

czwartek, 21 lipca 2011

Uratowani

Po burzy zawsze przychodzi słońce, tak było i tym razem...

Przyjechał pan fachowiec. Ze strachu uciekłam z psem na spacer. Wróciłam kiedy Dzielny Pan Właściciel Domu szykował się do wyjazdu do Jezioran po jakieś złączki, a źródło problemu było częściowo odnalezione. Żeby znów uniknąć stresów pojechałam na przejażdżkę do hurtowni, podziwiając po drodze piękne warmińskie widoki (a naprawdę jest co oglądać!). Kręte drogi, pagórki i wzgórza, niemal jak w górach, w dolinkach zapomniane, ukryte wsie, przydrożne krzyże i kapliczki przy niemal każdym zakręcie. Jeziorany to natomiast niezwykle urocze miasteczko, w którym zresztą podobno kręcono serial "Miasteczko". Urzekła mnie architektura kamieniczek i małych domków z XIX i początku XX wieku, a w środku piękny gotycki kościół.
Urzekła mnie również hurtownia, w której na ścianie wisiała goła pani, na blacie, przy kasie leżał worek świeżych ryb i jeszcze jakiś pełen kości, a kupić w ów hurtowni można wszystko: od deski sedesowej, poprzez obudowę kominka, kable, złączki, kalosze, grabie, a kończąc na piwie, które niestety nie było w cenach hurtowych. Wybór zatowarowania z pewnością był uzasadniony, co dało się zauważyć przez jakieś 10 minut spędzonych w sklepie. Przed nami stała spora kolejka, a każdy z panów oprócz potrzebnych sprzętów brał jeszcze zestaw małego budowniczego, małego majstra, małego montera, czy nawet małego rybaka (nazwa zestawu zależna od kupowanych produktów głównych). "A do tych żyłek jeszcze 10 Specjali poproszę" - powiedział pan od zestawu małego rybaka. "I jeszcze 3 Lechy w puszce" - to był budowniczy. Postanowiłam nie być gorsza i skorzystać z tego, że nie mam prawa jazdy. "Jeszcze 10... lepów na muchy i jedno piwko" - wzięłam typowo babskie piwo o cytrusowym smaku ( nie robię reklamy :-), pani z za lady uśmiechnęła się do mnie szeroko i zwróciła się do koleżanki "Widzisz Mariolka pani pije żółte, a my tylko zielone", po czym wyciągnęły przeźroczyste kubeczki z bombelkującym napitkiem (ciekawe co w nic było?), lekko stuknęły jeden o drugi, wzięły po łyku i roześmiały się głośno (co za przemiła atmosfera pracy!). Pani (nie Mariolka) znów przesympatycznie zapytała: "zapakować pani, czy weźmie pani na drogę?". Oczywiście, że chciałam wziąć na drogę.
Po powrocie okazało się, że przeciek odnaleziony, nie trzeba nic kuć i zaraz będzie wszystko działać.
Pan Fachowiec, ze swoim pomocnikiem podłączyli nam jeszcze prąd w sypialni (żeby wreszcie móc czytać w łóżku), przymocowali w części kuchennej ludową półeczkę, którą znalazłam w stodole, poprzywieszali ozdobne talerze, z których dwa się niestety pobiły, powiesili portret babci Pana Właściciela Domu, (który znalazłam w "rzeczach z piwnicy" - ze starego mieszkania i oczyściłam z pleśni - niech babcia czuwa),zjedli obiad i pojechali.
Parno się zrobiło, gorąco, wilgotno, a pod sam wieczór także pochmurno.
Jedyna rzecz jaką oglądam w telewizji to wiadomości i w tym momencie zaczęłam żałować, że je oglądam, bo widziałam te wszystkie zalane domy, pozrywane dachy i pozwalane drzewa - skutki nawałnic w naszym kraju.
(Jedynie zalanie nam nie grozi, bo z góry wszystko ścieka.)

Teraz nawałnica docierała do nas. Widzieliśmy przez okno jak idzie deszcz. Lało już w dolinie, a kilka sekund później, za stodołą, jeszcze kilka sekund później w sadzie i wreszcie walnęło w dom. Staliśmy w oknie obserwując jak nasze stare drzewa walczą z wiatrem, a ich pnie i gałęzie schylają się pod jego naciskiem niemal dotykając ziemi. Przez płynące po szybie krople stodoła wyglądała jakby kołysała się wraz z podmuchami (stodoła jest w opłakanym stanie i potrzebuje rozbiórki, lub generalnego remontu), czekałam tylko aż wiatr zacznie unosić i rozrzucać w okolicy jej części - dachówki i deski. Co chwilę całe Wzgórze rozjaśniało się do białości. Nasz miejski pies, który nie boi się burzy, tym razem również kręcił się z niepokojem - to nie to samo co burze w mieście. Nami również potrząsały huki tak głośne, jakby dochodziły z zaświatów. Tylko Wiedźma spała spokojnie na szafie i zdawała się w ogóle nie wiedzieć co dzieje się za oknem, a może świetnie wiedziała i nawet jej się to podobało? Koty są dziwne, szczególnie te czarne...
Babcia wyciągnięta z piwnicy tym razem czuwała nad nami. Burza zeszła w dół, widzieliśmy jak pobliskie jezioro ściąga pioruny, które co chwilę jak laser cięły granatową, gęstą maź.

Po burzy zawsze przychodzi słońce, tak było i tej nocy.
Poranek obudził nas ćwierkaniem ptaków i wodą w piwnicy (tym razem na wszelki wypadek wyłączyliśmy na noc pechowy, piwniczny sprzęt). Wiedźma przeciągała się na parapecie w plamie słońca. Nocny wiatr tak mocno wcisnął drzwi, że nie mogliśmy ich otworzyć. Kiedy się wreszcie udało do sieni wpadły ciepłe promienie. Cała okolica iskrzyła się od światła odbijanego w kroplach. Na krzaku przed domem czerwieniły się kolejne, słodkie maliny, aż rażąc nas w oczy intensywnością swojego koloru. Kto by pomyślał, że to krajobraz po bitwie stoczonej w nocy przez pogodę?

wtorek, 19 lipca 2011

Czarne chmury nad Wonnym Wzgórzem

Nasz Dom pokazał nam swoje pazury... No cóż, nikt nie obiecywał, że będzie różowo, ale czemu wszystko na raz? Czwartkowy poranek obudził nas grzmotami i strugami deszczu. Wzgórze poryły dziesiątki płynących zmarszczek, tworzących u jego podnóża rwący potok. Diagnoza była jednoznaczna. Z wyjazdu nici. Kiedy tylko troszkę zelżało Dzielny Pan Właściciel Domu zabrał się za wybieranie wody ze studni, która niestety, choć głęboka na 80 metrów nie jest ideałem... Ja natomiast jak zwykle zaszyłam się w kuchni gotując i piekąc coś na poprawę humoru. Kiedy Pan Właściciel Domu pojechał na zakupy, ja poszłam z psem na spacer, a ponieważ błocka co nie miara postanowiłam wsadzić nasze białe cudo pod prysznic, bo toto jest nisko podwoziowe i całe brudne było. Odkręcam kurek i co? "AAAAAA" - prysznic wybuchł. Normalnie wziął i wybuchł, kurek się złamał i pryska po całej łazience. Mokra starałam się go wcisnąć na miejsce i troszkę się jakby udawało. Dzwonię do Pana Właściciela Domu, z pytaniem: "gdzie u licha zakręca się wodę w piwnicy?!" - Nie ma zasięgu! Kiedy już ociekałam wodą (trwało to już jakieś 20 minut), wreszcie udało się dodzwonić i zakręcić wodę, ale kurka nie naprawiłam, jak nic złamany! Prawdziwa jednak niespodzianka nadeszła wieczorem, kiedy to okazało się, że trzasnął prąd. Po zabawie z korkami doszliśmy do wniosku, że epicentrum problemu znajduje się w piwnicy. W piwnicy są podłączenia wszystkich ważniejszych sprzętów, zostaliśmy więc bez wody, bo tam również znajdowały się kable od pompy...
Rano mina zrzedła nam jeszcze bardziej, kiedy przyjechał fachowiec, poodłączał wszystko i stwierdził, że ów pompa się spaliła... Patrzyliśmy na siebie z grobowymi minami, bo i skąd wziąć środki na nową?
"To niemożliwe" - rzekliśmy razem udając, że mamy o tym pojęcie i wbrew temu co mówił nasz fachur, Dzielny Pan Właściciel Domu znów poszedł wybierać wodę ze studni, której tym razem wcale nie było tak dużo i... i znalazł coś! Przetarty kabel. Pan Fachowiec znów stwierdził, że to na pewno nie to, ale w naszych sercach zapłonęła nadzieja... Zaizolował i... DZIAŁA! Odetchnęliśmy z ulgą. Pan Fachowiec naprawił też prysznic i wszystko było dobrze, mogliśmy więc w spokoju czekać na naszego gościa - Sylwię od Starych Mebli. Dwa dni z Sylwią od Starych Mebli minęły w dziwnym spokoju, na biesiadowaniu, odnawianiu znalezisk ze stodoły i znów biesiadowaniu.






Kiedy tylko Syliwa od Starych Mebli wyjechała znów się zaczęło... Poniedziałek - kolejny dzień wolny, pojechaliśmy więc na zakupy do miasta, na najprawdziwszy rynek, nakupowałam warzyw (z nadzieją myśląc, o tych które w przyszłym roku sama wychoduję), pooglądałam troszkę koronkowych serwet i kupiłam piękne zasłony do sypialni za grosze. Po powrocie czekała mnie miła niespodzianka, paczuszka z pięknym obrusikiem od internetowej znajomej. Mała rzecz, a jak bardzo cieszy,  była to iskierka w tym znów pechowym dniu. Okazało się bowiem, że Pan Właściciel Domu prawdopodobnie ma boleriozę, a w piwnicy pada deszcz z sufitu, więc  Leśny Filozof coś spieprzył (wybaczcie słowo, ale nie mogę inaczej) w naszej pięknej łazience... Nie minęła chwila i znów trzasnął prąd. Woda się leje, światła nie ma, a już ciemno za oknem, nie ma wody (nie licząc tej kapiącej z sufitu), a ja siedzę w foliowym worku, z farbą na głowie i zaraz muszę ją spłukać, bo wypadną mi włosy... Nauczeni doświadczeniami z piątku wyłączyliśmy korek od piwnicy, w domu zabłysło światło, Weszliśmy do naszej pieczary z lampką na przedłużaczu, znów plując sobie w brodę, że nie kupiliśmy jeszcze latarek. To co zobaczyliśmy wchodząc głębiej przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Pełno wiszących kabli, przedłużaczy, a to wszystko w bagnie. Latające jaszczurki i kumkające żaby (skąd one się tam wzięły?!), wiedzieliśmy, że gdzieś jest dziura, ale aż tak duża, żeby przelazły? Poodpinaliśmy kable, pracując w kaloszach ramie w ramie i jest. Jest prąd w piwnicy! Jednak deszcz z sufitu pada dalej i w takim stanie musieliśmy zostawić nasz dom wyjeżdżając dziś rano do pracy. Fachowiec będzie jutro, a do tego czasu żyjemy w nerwach czy nie będzie trzeba kuć łazienki... Mam nadzieję, że na pokazaniu pazurków się skończy, nie chciałabym poczuć na skórze zębów Domu z Wonnego Wzgórza...

poniedziałek, 11 lipca 2011

podróż za wiele uśmiechów

Wreszcie po ponad dwu miesięcznym siedzeniu w domu przy sprzątaniu i remontach, udało się nam wyrwać. Zapakowaliśmy nasze małe i mocno stukające autko po sufit, Wiedźma dumnie usiadła mi na kolanach, patrząc zaciekawiona przez okno i zdziwiona, że tak szybko może biegać i ruszyliśmy w odwiedziny do  rodziców. Rodzice mieszkają w pięknym miejscu nad samym jeziorem, jednak nie jest to miejsce ciche i odludne jak u nas. Rodzice mieszkają we wsi turystycznej, w Siemianach nad Jeziorakiem i prowadzą knajpkę i sklepik. Kochamy naszą domową ciszę, gdzie słychać tylko ptaki, jednak czasem mamy ochotę narobić trochę hałasów i dymów. Tak stało się w ten łikend. Przywitał nas pies - Jogurt (buldog amerykański uratowany od schroniskowego więzienia), który z radości chwyta coś w ogromną paszczę i nosi dumny, a może to być but, parasolka, poduszka... Między jogurtowymi łapskami plątają się maleńkie kilkutygodniowe kociaki, a ten, zazwyczaj ociężały, wielki pies,  niczym baletniczka omija je zgrabnie, żeby ich nie zdeptać. Witają nas również mama maluszków Mięta i druga kotka Frida. Obie dorosłe kicie z podniesionymi ogonkami lecą się połasić licząc na pieszczoty, Jogurt z radości liże to nas, to kocięta - swoje przybrane dzieci, a te maluszki chodzą po nim, obgryzają mu paznokcie, śpią z nim w nocy (nie z mamą, z nim i na nim!). Wreszcie wieczór i tańce, hulanki... pod gołym niebem. Tłumy znanych i nie znanych ludzi, gitary, żagle, głośna muzyka, wygłupy, zimne piwo z nalewaka. Rano natomiast nasz kajak - mój zeszłoroczny prezent urodzinowy od ukochanego, wizyta na wyspie, piknik, spotkanie z obozującymi krakowiakami vel Buraczkami... Cudne chwile. 
O drużynie Buraczków warto wspomnieć więcej, Jest to bowiem grupa ludzi z Krakowa i ich przyjaciele z innych części Polski, którzy nazwali się Buraczek Sailing Team. Na początku lata wprowadzają się na wyspę Lipową, która znajduje się na przeciwko Siemian, mieszkają tam pod namiotami całe lato, w obozowisku (taki obóz harcerski dla dorosłych), pływają żaglówkami bez silników, bo przecież nigdzie się nie śpieszą, sprzątają wyspę, po pseudo turystach i sadzą na niej drzewa i tak od ponad dwudziestu lat... Mają namiot stołówkę i namiot świetlicę, mają wybudowaną z drewna kanapę i dąb, który rodzi piękne jabłka (zawieszają na nim jabłka na sznurkach, a potem twierdzą, że to jabłoń, tylko liście w takie dębowe fale powycinali). Są chwile, kiedy ich grupa nabiera sił i jest ich czasem nawet ponad 50 osób.
Na żaglach niestety się nie znamy, ale nasza Czarna Strzała sprawdza się rewelacyjnie (kajak jest czarny, bo czarny wyszczupla i pasuje mi do wszystkich rzeczy :-D ) i wycieczki na wyspę to jedna z moich ulubionych rozrywek. Nie znamy się również na muzyce szantowej i nie jesteśmy jej szczególnymi miłośnikami, ale nad jeziorem brzmi ona zupełnie inaczej, więc z przyjemnością poskakaliśmy na koncertach. Spotkanie w rodzinnym gronie z moim bratem (który również przyjechał wraz z żoną) i rodzicami dobrze nam zrobiło, a było co opijać, bo przed samym wyjazdem dowiedziałam się, że otrzymałam Artystyczne Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko - Mazurskiego, więc przez następne pół roku czeka mnie wiele pracy.
 Dzisiaj o piątej rano zmęczeni, ale uśmiechnięci wstaliśmy, bo czas było wrócić do domu, pójść do pracy (na szczęście na 10!), w której teraz siedzę z klapiącymi oczami ;-) W czwartek jednak znów czekają nas przyjemności, zbliża się bowiem Bitwa pod Grunwaldem, a w czwartek właśnie zaczynają się prawdziwe turnieje rycerskie (sama inscenizacja nie jest tak ciekawa), jedziemy więc podbić Grunwald, naszym małym autkiem, z naszym małym namiocikiem, żeby spróbować cofnąć się w czasie i dołączyć do prawdziwego rycerskiego obozowiska.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Wonne Wzgórze zamieniło się w deszczową, albo raczej błotnistą górę. Nasza Vitarka sprawdza się jednak perfekcyjnie, dzielnie pokonuje wzniesienia, doły i wszystkie nierówności pełne błota - polodowcowe blizny warmińskiej ziemi. Mimo to oczywiście nogi odziane w kalosze też nam służą, bo przecież pies i kot muszą się wybiegać i to wcale nie jest śmieszne, bo z kotem też chodzimy na spacery. Odkąd oprócz Wiedźmy (kotki) wprowadził się  Atos (małe, białe, co chodzi do fryzjera - piesek mojej teściowej) staramy się go skutecznie oduczać agresji do kotów, co wychodzi nam z różnym skutkiem. W każdym razie Wiedźma boi się sama wychodzić, więc chodzimy z nią na spacery, a ta pomiałkując biegnie przy nas, od czasu, do czasu prosząc o wzięcie na ręce, żeby mogła sobie popatrzeć na świat znad traw, jakie zarastają okoliczne wzgórza. Atos zazwyczaj okupuje wejście do domu, dlatego Wiedźma nauczyła się wchodzić przez okno i ma azyl w naszej sypialni, gdzie małemu (ale jakże uroczemu) szczekaczowi (próby dostania się są coraz rzadsze) wstęp jest wzbroniony. Zresztą sam Atos jest dużo spokojniejszy odkąd mieszka na wsi. Gdyby tylko mógł, zrezygnowałby na pewno z fryzjerów i codziennego wyczesywania rzepów i trawek, a potem mycia "podwozia" i łap pod prysznicem i dołączyłby do tych (jak nazywa je teściowa) "wsiowych burków", ganiałby za samochodami i obgryzał łydki rowerzystom... Póki co kiedy chodzę z nim na spacery to szczęśliwy wreszcie biega bez smyczy, odwdzięczając się radosnym merdaniem marchewy (ogonka), obsikiwaniem każdej ścieżki i towarzystwem podczas wędrówek. Podczas jednego z takich spacerów po błotnistej drodze w przerwie między burzami, odkryłam Poziomkowy Stok. Nie pamiętam już kiedy jadłam poziomki, a tu ich tyle. Te małe słodkie cuda, czerwieniły się w trawie i uśmiechały do mnie. Pachniały soczyście i migotały od kryształowych kropelek (akurat na moment wyszło słońce). Pies troszkę burczał pod nosem, w nieznanym mi języku, ale myślę, że mówił: " no chodź już, idziemy, biegamy, tyle tu zapachów, a ty takie świństwa skubiesz". Niestety musiał troszkę poczekać...  Na Poziomkowy Stok na pewno wrócę, tym razem wieczór mnie gonił, a i niebo znów zaczęło gubić ciężkie krople.
Przynajmniej jeden plus z tej zmiennej deszczowo - błotnistej pogody z drobnymi prześwitami słońca. Dowiedzieliśmy się, że mieszkamy pod tęczą. To podobno dobra wróżba, nadzieja na piękne życie w naszym nowym miejscu, które już zaczynamy nazywać Domem.


czwartek, 30 czerwca 2011

Nigdy nie zapomnę pierwszej kąpieli w wannie z ciepłą wodą, po ponad miesiącu mycia się w tej podwórkowej starej wannie, w lodowatej wodzie z 80 - metrowej studni. Nigdy nie zapomnę zapachu tej piany, która tego wieczoru pachniała inaczej niż zawsze i płomienia świeczki, którego światło było cieplejsze niż kiedykolwiek, mimo, że wokół był jeszcze tynk i kurz, to była to najcudowniejsza kąpiel na świecie.

Dziś wreszcie mogę powiedzieć o łazience, że jest skończona i zrobiona najtańszym kosztem jakim się dało, bo w większości samodzielnie. Wiele przedmiotów wyszperaliśmy, wyszukaliśmy, zrobiliśmy sami. Stare domy są piękne, ale życie z łazienką to jednak wielki dar nowoczesności.

Wiele moich pomysłów wydawało się niektórym śmiesznymi... np. ogromny żyrandol ze staroci (większy niż w pokoju), czy półka na książki ( co ja poradzę, że lubimy czytać w różnych miejscach), ale teraz Ci sceptycy dziwią się, że to pasuje do tamtego i tak dalej... Przecież łazienka to nie tylko płytki i obudowana wanna, to też meble, też miejsce z duszą, nie rozumiem, czemu niektórzy takie przedmioty przypisują tylko do salonu, czy sypialni.

stoliczek od mamy (ze staroci oczywiście)

stary magiel od sąsiada rodziców

obudowę zlewu zrobił tata, za pomocą zardzewiałej piły i noża kuchennego (który zresztą się połamał), ja pomalowałam, niedługo dojdzie zasłonka.

trochę zeszło malowanie tych cegieł na biało. Szafa znaleziona na strychu w domu rodziców.

A tak było przed...


Zdjęcia mi słabo wyszły, bo na szybkiego robione wieczorem, jak zrobię przy dziennym świetle będzie lepiej. Pozdrawiam i dzięki za podpowiedzi przy poprzednim poście.

środa, 29 czerwca 2011

po prośbie...

Wiem, że też moi drodzy czytelnicy i odwiedzający remontujecie stare domy, albo mieszkacie w zabytkowych domostwach, dlatego też proszę Was o podpowiedź: Czym pociągnąć/zaimpregnować/zagruntować stare cegły na ścianie w kuchni, żeby się nie błyszczały i nadal były takie ładne i naturalne, ale żeby nie chłonęły wilgoci i żeby można je było czyścić, kiedy coś chlapnie przy smażeniu, czy gotowaniu? Na razie stawiamy tam dechę, ale to tymczaspowe rozwiązanie i nieładnie wygląda.

A kolor w łazience może jutro pokażę ;-)

Pozdrawiam!

środa, 22 czerwca 2011

Kobiece sztuczki i osiągnięcie celu murowane!

Kiedy malowaliśmy ściany w naszej łazience nie mogliśmy się zorientować, w którym miejscu jest farba, a w którym jeszcze sam tynk... Taki "piękny" kolor farby wybraliśmy, a co!

Wyszło paskudnie

Myśl o mojej pięknej wannie na lwich łapkach w otoczeniu ścian w kolorze tynku męczyła mnie przez kilka dni. Niestety w sklepie zostaliśmy poinformowani, że nie ma intensywnych/ciemnych kolorów farb do łazienek, więc z mojej wymarzonej czekolady nici...

Już prawie pogodziłam się z tą myślą, kiedy nagle... W zasobach internetu znalazłam farbę tej samej firmy, co reszta farb (łącznie z tą w kolorze tynku)  w kolorze "ziarnko kawy", oznaczoną napisem "nowość" - piękna!Zachorowałam na nią. Zadzwoniłam do sklepu. Jest od kilku dni (kilka dni temu, to byliśmy kupić farbę i kupiliśmy tę co wygląda jak tynk)! Tylko jak tu namówić zmęczonego i pewnie złego mężczyznę, jeżdżącego cały dzień po urzędach i załatwiającego domowe sprawy, żeby jeszcze pojechał do sklepu, kupił (jesteśmy strasznie spłukani i każde kilkadziesiąt złotych to majątek) i przemalował mi ściany (znów rozkładanie folii, obklejanie taśmami i sprzątanie)?
- Cześć kochanie - zaczęłam słodkim głosem - jak poszło ci z naszymi sprawami? - odpowiedź była dla mnie mało ważna, bo byłam przekonana, że Dzielny Pan Właściciel Domu na pewno ze wszystkim sobie poradził. - bo wiesz - ciągnęłam - znalazłam taką farbę do łazienki, jaką chciałam... yyy chcieliśmy i ona jest w sklepie, więc może pojechałbyś ją kupić? - końcówka zdania była już tak słodka, że aż ociekała lukrem... Chwila napiętej ciszy i:
- dobrze, to zaraz pojadę i kupię, w takim razie może wrócisz autobusem?  Mógłbym od razu pojechać i przemalować łazienkę? - Powiedział Najdzielniejszy Pan Właściciel Domu. To było zbyt piękne, żeby było prawdziwe, ale jednak! Cuda się zdarzają!  Szkoda tylko, że nie widział jak trzepotałam rzęsami mówiąc swoją wcześniej misternie obmyśloną kwestię, wtedy pewnie zrobiłby jeszcze kolacje!

poniedziałek, 20 czerwca 2011

sklepowe rozmowy

Na wielu blogach czytam ciekawostki dotyczące kontaktów z miejscową ludnością. Fantastyczne jest to, że każda wieś jest inna i w związku z tym ludzie również. W jednej bardziej przyjaźni, w drugiej z dystansem, w jeszcze innej szukający okazji do łatwego zarobku, w związku z wprowadzką nowych i na pewno mających kupę kasy mieszkańców.

Nasza wieś, to właściwie dwie wsie. Studzianka, gdzie stoi nasz dom to malutka wieś, znajduje się tu kilkanaście domów, wodę czerpie się ze studni, jest polna droga, po której jeździ się bardzo wolno, żeby nie przejechać spacerujących kur. We wsi są tylko cztery samochody, ale za to przy każdym domu pasie się przynajmniej jeden koń, stoi wóz i rower. Wieś jest na końcu świata, a droga prowadzi tylko do okolicznych domów i nigdzie dalej...
Dwa kilometry od nas znajdują się Frączki i tu już mamy sklep i szkołę, oraz przystanek na którym zazwyczaj śpi kilku panów. Nawet w internecie pod hasłem Frączki pojawia się informacja, o głównym problemie wsi - alkoholizmie. Rzeczywiście, kiedy nie przyjedzie się pod sklep, stoi tam stały zestaw panów, a najzabawniejsze w tym jest to, że wszyscy nas znają, wszyscy wiedzą kim jesteśmy, a my nie znamy nikogo. Ze sklepem też najczęściej związane są spotkania z tubylcami ( którymi też powoli się stajemy), nie licząc oczywiście zdawkowych spojrzeń, podejrzliwych rzutów oka i kiwnięć głową na znak powitania, kiedy przejeżdżamy przez Studziankę.

- dzień dobry, poprosimy skrzynkę piwa - była to jedna z naszych pierwszych wizyt w sklepie we Frączkach
- a państwo ze Studzianki? - po naszym zdziwionym przytaknięciu  pani dodała zadowolona - poznałam po samochodzie, to może ja wam zapiszę na zeszyt butelki i transporter? - znów przytaknęliśmy zszokowani takimi zwyczajami , a zadowolona pani zapytała nas o nazwisko i tym sposobem zaczęliśmy mieć swoją krechę w zeszycie, a pani dowiedziała się któż to wprowadził się do domku na wzgórzu.
Poza tą przemiłą sytuacją, zawsze w sklepie jesteśmy dyskretnie podpytywani  (na tyle dyskretnie, że orientujemy się - chodzi o wyciągnięcie z nas informacji o nas samych) dlaczego Studzianka i skąd się wzięliśmy?
Z koli stały bywalec sklepowej ławki i przystankowego łóżka, soczyście całujący ( a właściwie śliniący) moją rękę zawsze ma worek pytań: Czy nie potrzebujemy go do pomocy w remoncie ?(ledwo trzyma się na nogach, a co dopiero gdyby miał np. stanąć na drabinie?) Czy nie chcemy kupić od niego ziemi? Czy nie znamy kogoś kto kupi...? i tak dalej...
Również ciekawą rozmówkę przeprowadził ze mną w sklepie jeden zawadiacko kołyszący biodrami pan:
- a pani to mieszka tam gdzie mieszkał Kowalski? - moją odpowiedzią była zdziwiona mina, a pan pytał dalej - no tam, gdzie przed Kowalskim mieszkał ten Niemiec?
- Wie pan... nie bardzo się orientuję...
- Tam gdzie obok mieszka Stasiek?
- Niestety nie znam jeszcze sąsiadów... -  (z naszego domu widać jeden dom w dole i jeden jak wejdziemy trochę wyżej, więc bliskich sąsiadów nie ma).
- No tam gdzie kiedyś ogiera mieli? - znów moja niesatysfakcjonująca odpowiedź, jednak sytuacje uratowali inni "mieszkańcy sklepu" (akurat padał deszcz i ławka była mokła, więc siedzieli na skrzynkach w rogu pomieszczenia, popijając winko).
- Panie XXX - tam gdzie mieszkał Rysiek drwal - odezwał się tłumek, a pan znów zwrócił się do mnie:
- Czyli mieszka pani tam, gdzie obok Stasiek?
Tak - uratowała mnie tym razem pani sklepowa
No, to ja tam z klaczą do ogiera jeździł - zakończył pan.

Wczoraj również pod sklepem zauważyłam panów ścinających dorodne gałęzie kwitnącej i słodko pachnącej lipy. Zagadnęłam więc, po cóż im ta lipa i dowiedziałam się, że mało brakowało, a pan byłby naszym sąsiadem, ale sprzedał dom pod lasem, a lipa to na herbatkę. Dostałam również dorodną gałąź, żeby spróbować herbatki, ale jak na razie stanęła w wazonie, szkoda mi obrywać te cudne kwiatki.
 Tyle naszych kontaktów z mieszkańcami Studzianki i Frączek, ale myślę, że to nie koniec opowieści z serii, spod spod sklepu.

piątek, 17 czerwca 2011

kuchenne serce

Kuchnia to cudowne miejsce, w którym zostawia się serce przyrządzając posiłki dla bliskich. Jestem jedną z tych kur domowych, które najchętniej (gdyby miały czas) codziennie pichciłyby obiadki, piekły ciasta i gotowały kompociki dla swojej rodziny. Dlatego też nie podobają mi się nowoczesne sterylne kuchnie, gdzie wszystko się świeci. Kuchnia powinna mieć duszę. Powinna pachnieć chlebem, najlepiej domowym, szałwią, miętą, majerankiem... Zawsze marzyłam o dużej kuchni, zawsze marzyłam o tym żeby zapraszać przyjaciół i sadzać ich przy wielkim, pięknie, acz prosto nakrytym kuchennym stole i gotować dla nich, przy nich. Zawsze złościło mnie uciekanie do małej kuchenki i donoszenie potraw. Wspólne jedzenie to magia, podobnie zresztą jak wspólne gotowanie. Zawsze też chciałam mieć dużą kuchnie, aby właśnie móc wspólnie gotować, kroić, ciachać, przyprawiać, mieszać. Wtedy w zwykłym obiedzie jest już nie tylko jedno serce ;-) Moje marzenie spełniło się za pomocą kilku używanych sprzętów i dużego blatu. Jeszcze nie jest idealnie, ale zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby było tak jak w moich marzeniach - prawdziwa, prosta, wiejska kuchnia. Będą tu stały dzbany i dzbanuszki, gliniaki i gliniaczki, przetwory i butelki z nalewkami,  będą wisiały bukiety suszonych ziół, cebule i czosnki, ręcznie haftowane obrazki i kolorowe talerze, a wszystkie te przedmioty codziennie będą uśmiechać się do nas i tworzyć nam Nasz DOM.

czwartek, 9 czerwca 2011

Mam nadzieję, że najgorszy czas dobiega końca. Oczywiście układanie rzeczy i sprzątanie trwać będzie jeszcze długo, ale powoli działamy. Nauczyliśmy się szpachlować, na ścianach własnej łazienki, które (ku naszej dumie i uciesze) wreszcie stoją i są pięknie krzywe i chropowate, ale nasze! Pan Darek podłączył wannę i wszystkie baterie. Mój prze zdolny tata przyjechał i zrobił obudowę zlewu, o której Leśny Filozof chyba zapomniał w swoim całym niedbalstwie, a że tata prze zdolny jest wiemy nie od dzisiaj. Obudowa zlewu zasługuje więc na głębszą uwagę, ponieważ tata został na naszym Wzgórzu, aby budować obudowę (takie tam masło maślane), a my pojechaliśmy do Olsztyna po niezbędnik małego budowniczego, czyli to, czego zabrakło, albo czego nie mieliśmy wcale. Niestety moja szkoła (trwa sesja) i wiele spraw Pana Właściciela Domu sprawiły, że wróciliśmy dopiero wieczorem, zmartwieni, że nie dowieźliśmy narzędzi na czas. A tu niespodzianka! Tata zrobił obudowę za pomocą starej podrdzewiałej piły i kilku gwoździ i jest tam urocza półeczka na różne babskie badziewia! Teraz tylko nauczymy się fugować  i będzie można pławić się już nie tylko w tej wannie z sadu, ale też we własnej - domowej! Z gotowaniem jest ciężko, bo kuchenka podłączona na słowo honoru, a blatu w kuchni nie ma, więc nawet nie ma gdzie czegoś przygotować, a jeść przecież trzeba. Nie mogę tu, w związki z tym  zapomnieć o zasługach mamy, która przywozi nam pyszne domowe obiadki, więc nie jemy już tylko tostów, a taka mamina kuchnia dobrze wpływa na moje samo poczucie. Wstaję więc codziennie o czwartej rano, żeby uczyć się filozofii na egzamin, na leżaczku wśród trawek i kwiatków, ganiać po polu, w piżamie i kaloszach (pewnie wyglądam zabawnie) Belzebuba, który mieszka sobie w naszej stodole i bije Wiedźmę i grabić pole, które dumny Pan Właściciel Domu skosił nową kosiarką, sprezentowaną nam przez tatę na dzień dziecka. Ach, jak dobrze być czyimś dzieckiem i to nie tylko z powodu kosiarki!
Od wczoraj są burze i niebo popłakuje rzewnymi łzami nad naszymi remontowymi poczynaniami, ale w sobotę będziemy mieć blat w kuchni i wodę i nawet zmywarkę (ach ten cudowny luksus nowoczesności!) i nie będzie trzeba myć naczyń pod szlauchem, więc nawet ten deszcz i zbliżający się wielkimi krokami egzamin z filozofii XX wieku i ten z historii sztuki nowoczesnej nastrajają mnie pozytywnie.
Wspomniana wyżej Wiedźma niestety skaleczyła sobie łapkę w bardzo wrażliwym miejscu i kuleje, ale kiedy łapka tylko trochę się goi, to z przyjemnością rozwala ją znów.  Drze po nocach pyszczydło, że chce wyjść i bić się z Belzebubem ( i to pewnie na jego głowie te łapkę rozwala) i potem ja muszę te konflikty gasić, bo "jak trwoga to do Boga", chociaż, może to przysłowie idealnie nie pasuje, bo ona myśli i daje nam do zrozumienia, że to ona jest Bogiem i wymaga od nas bezwzględnego posłuszeństwa: "Daj mleka", "nie lubię tej karmy, jeszcze o tym nie wiesz?", " wypuść", "wpuść", "wypuść", "wpuść", a wszystko za pomocą jednego znaczącego i skrzekliwego MIAAAAŁŁŁŁ. No cóż i tak się jej słuchamy, bo jak nie spełnimy zachcianki, to to MIAAAAŁ będzie takim MIAAAAŁŁŁŁ, że szyby powypadają!
I tyle na dzisiaj, kończę pracę i wracam na Wonne Wzgórze, do mojego MIAAAŁŁŁ i kochanego Pana Właściciela Domu, zjemy maminy chłodnik i cuś tam jeszcze co nam przygotowała i naładujemy energię na kolejny dzień pełen wrażeń, pracy, szkoły, remontu...