Ostatnio o wszystkim piszę z opóźnieniem, ale to przez notoryczny brak czasu i ostatnie problemy z internetem.
Święta spędziliśmy jak zawsze u moich rodziców. Na szczęście nie było już żadnych ekscesów pogodowych. Dlatego też przygotowania były spokojne i pełne radosnego oczekiwania. Nie czekamy może ze zbyt wielkim utęsknieniem na kolejne narodziny Pana, za to oboje (Pan Właściciel Domu i ja) z niecierpliwością czekaliśmy na moment kiedy to wraz z najbliższymi zasiądziemy do wigilijnego stołu. Od połamania nóg widziałam się z rodzicami tylko przy okazji wizyt u lekarzy, nie było więc okazji po prostu posiedzieć i pogadać. Mama zawsze mówi, żeby na święta nic nie przywozić, bo ona lubi gotować i wszystko chce zrobić sama, nie wyobrażamy sobie jednak żeby wszystko było na głowie tylko dwóch osób, szczególnie, że po naszym lipcowym połamaniu nóg mama chodzi znacznie gorzej niż ja i jest już po trzeciej operacji tej samej nogi, którą podobno pan ordynator iławskiego szpitala dobrze zoperował. Ja radzę sobie za to całkiem dobrze i prawie już nie kuleję. W pracy dostałam kilka dni wolnego więc z zapałem zabrałam się za przygotowywania. W poniedziałek przed Wigilią mąż musiał jeszcze pojechać do Olsztyna, włączyłam więc radio, licząc na jakieś kolędowe dźwięki i zabrałam się za pieczenie cielęciny, która dwa dni pływała w zalewie z wina, masła i tymianku, rolady boczkowej, za wykańczanie galaretką i owocami sernika (sernik to ulubione ciasto mojego taty, dlatego zawsze piekę właśnie sernik) i za pieczenie drożdżowych rogalików z leśnymi grzybami i cebulką i wersji na słodko z jabłkiem i cynamonem. Zrobiłam też kruche ciastka wg przepisu Prababci Antoniny. Część z nich pojechała z nami, a reszta zapakowana w zgrabne paczuszki powędrowała do dziadków i wujków Pana Właściciela Domu. Po powrocie do domu Pan Właściciel Domu przygotował sałatkę jarzynową i następnego dnia, po zapakowaniu prezentów i oczywiście naszego Anioła Stróża ruszyliśmy na podbój Siemian. Suchą drogą śmignęliśmy dość szybko, mogliśmy więc pomóc przy ostatnich świątecznych przygotowaniach i spokojnie pójść na spacer. Anioł dostał świąteczną kość, a my usiedliśmy przy pięknym stole z rodzicami i Romkiem (to przyjaciel rodziców, który u nich mieszka), czekając na brata i jego żonę, którzy musząc obskoczyć dwie Wigilie i dojeżdżają do nas później i oczywiście na zbłąkanego wędrowca. Zawsze puszczamy kolędy w wykonaniu Czerwonego Tulipana, na kanapie w pobliżu chrapie Jogurt – pies rodziców (on jak zwykle przespał godzinę cudów, widocznie nie miał nam nic do powiedzenia), kręcą się też kotki Mięta i Frida, próbując czasem zrzucić bombkę z choinki. Obie uważają, że to pięknie przystrojone drzewko stoi w rogu specjalnie dla ich uciechy. Płomienie w kominku ogrzewają atmosferę, na stole palą się świece, zastawa na stole, wszystkie lampy, zegary, każdy przedmiot ma jakąś historię, której wspomnienie wywołuje uśmiech. Ogromny obraz przytachany przez przyjaciela na plecach, lampa ze śmietnika w Berlinie, zegar kupiony na wspólnej wycieczce... Mama jak mała dziewczynka zawsze najbardziej nie może doczekać się prezentów, chociaż sama osobiście zrobiła zmówienie u świętego Mikołaja. Wreszcie nadjeżdżają ostatni biesiadnicy (bo nasza Wigilia to taka rodzinna biesiada), szybko coś jedzą, wypiją i... Ulubiona chwila mamy – otwieranie prezentów. W zwyczaju jest u nas dawać prezenty dla małżeństw, a nie dla pojedynczych osób, dostaliśmy więc między innymi kociołek do gotowania na ognisku, już więc zapraszam wszystkich na nasze wiosenne i letnie imprezy z pysznym, pachnącym dymem jadłem!
Mama zaszalała ze świątecznymi potrawami. Oprócz oczywiście barszczu, pierogów i ryby po grecku, którą uwielbiam, czy standardowego śledzia, na wigilijnym stole zamiast karpia w galarecie, którego co roku jedli tylko rodzice stanęły pulpety z karpia w galarecie. Niewielka odmiana, a wszystkim bardzo smakowało. Mama upiekła też udziec z dzika, zrobiła pasztety (z dzika i z królika), umagdziła makaron do rosołu, a na świąteczny obiad podała królika z borowikami – pychota! Mimo, że mieliśmy jeszcze trochę wolnego, to wróciliśmy na Wonne Wzgórze drugiego dnia świąt i oddaliśmy się spokojnie odpoczynkowi i zajmowaniem się stęsknioną za nami Wiedźmą, która urządzała z radości galopady po całym domu i wynajdowała każdą okazję, aby władować się na kolana.
Na jednym ze zdjęć jest dom moich rodziców. Mama żałuje, że zrobiła zdjęcia nas wszystkich przy stole, jednak tyle było radości i zawirowań, że nikt o tym nie myślał. Zrobiła za to na drugi dzień zdjęcie mojemu bratu i mnie. Nie jesteśmy już odświętnie ubrani i trochę zmęczeni po całonocnych rozmowach co widać na naszych buziach, ale i tak podoba mi się to zdjęcie, więc wstawiam.
Impreza sylwestrowa? Z kulejącą żoną nie dałoby się nawet potańczyć. W ostatniej chwili więc zaczęliśmy szukać kompanów do popatrzenia w ogień w kominku i do pokrzyczenia "Przed breją" i "Po brei". Tu należy się Wam wyjaśnienie. Breja, to tradycyjna warmińska zupa (swoją drogą niezbyt apetyczna), składająca się z ugotowanej w wodzie grubo zmielonej mąki. W tę papkę wrzucało się usmażoną cebulę, a w domach bogatszych także i skwarki. Breję podawano zawsze w noc sylwestrową. Kiedy siadano do kolacji ostatniego dnia grudnia, gospodarz wychodził przed dom i wołał "Przed breją", a z innych chat odpowiadały mu takie same okrzyki. Analogicznie po godzinie dwunastej wołało się "Po brei". Dzisiaj już tylko my tak wołamy, a we wsi, jeśli nawet nas słyszą, to dziwią się, skąd takie dziwne sylwestrowe okrzyki. Wracając jednak do tematu, zbyt dokładnie tych kompanów sobie nie szukaliśmy, bo zostaliśmy sami. Sami z naszymi zwierzakami, kominkiem, świeczkami i bardzo wykwintną, zupełnie nie warmińską kolacją. Krewetki, łosoś, caprachio, zapas mocnych trunków i cała romantyczna, ciepła atmosfera naszej chaty, umilały nam czas w oczekiwaniu na dwunastą. Nie jestem fanką fajerwerków ze względu na zwierzęta, nasze jednak na szczęście się nie boją. Wyszliśmy więc o dwunastej z butelką szampana na podwórko i patrzyliśmy na otaczające nas z każdej strony pokazy sztucznych ogni - te z Jezioran, z Dobrego Miasta i oczywiście z Olsztyna. Mieszkamy wysoko, więc wszystko było pięknie widać. Potem leżąc już w łóżku i popijając szampana prosto z butli jeszcze długo snuliśmy marzenia, a wszystkie one dotyczyły naszego domu na Wonnym Wzgórzu. Mam nadzieję, że w tym roku część marzeń uda się spełnić. Wam również życzę spełnienia marzeń i snucia kolejnych, które spełniać będziecie w następne "Nowe Roki"! Niech Wam się darzy!
Piekny wpis wspomnieniowy.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam wszystko dokładnie :-)))
Szczęśwliwego Nowego Roku !
To były naprawdę dobre, fajne święta. U nas też- zwłaszcza drugi dzień świąt u rodziców Wojtka:-))). Nieźle Twoja mama poszalała w kuchni, zwłaszcza te pasztety podziałały mi na wyobraźnię, chociaż u nas królików się nie jada ze względów ideologicznych. Nasza Ewa by tego nie przezyła chyba. I jeszcze raz serdeczne życzenia na Nowy Rok! Może w tym roku nareszcie uda nam się spotkać:-)))
OdpowiedzUsuńAsia
Ależ piękne wspomnienia ze Świąt! :)
OdpowiedzUsuńMenu zrobiło na mnie wrażenie, musiało być pysznie. :))
Pomyślności w Nowym Roku,
Ilona
Czytam sobie drugi raz. Gospodynie z Was niezwykłe! Podziwiam i ociupinkę zazdroszczę
OdpowiedzUsuńPiękne święta i aż ślinka cieknie a plany popijane szampanem na pewno się spełnią!( nasz ciągle jeszcze na balkonie)
OdpowiedzUsuńNie ma nic piękniejszego niż takie rodzinne świętowanie! Pozdrawiam serdecznie. Dobrego Nowego Roku życzę. Julita.
OdpowiedzUsuńŻyczę Wam aby z Nowym Rokiem spełniły się wszystkie marzenia związane z Wonnym Wzgórzem. Zdjęcie Wasze super. Pozdrawiam cieplutko.
OdpowiedzUsuńBardzo urocze zdjęcie:-)
OdpowiedzUsuńOby marzenia w tym Nowym Roku się spełniały - tego Wam życzę :) I zdrowia dużo też
OdpowiedzUsuńJakie piękne święta! zabroniłabym fajerwerków, ze względu na zwierzęta; spełnienia marzeń, Natalio, pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń