Czas wrócić i
I przede wszystkim wytłumaczyć się z mojej długiej nieobecności.
Otóż jest ona spowodowana nawałem pracy, który ostatnio mnie ogarnął, a dokładnie przygotowaniami do obrony. Teraz już po wszystkim, więc mogę tytułować się magistrem sztuki i wrócić do pisania, już nie tylko pracy magisterskiej. Ale od początku.
Maj przyniósł nam kilka miłych niespodzianek, które wszystkie ciężko spamiętać…
Podkowę z Ogarzego Pogórza, wraz z przesympatyczną kartką, wizytę wujka choreografa – mojego chrzestnego, mieszkającego w domu na Mazurach nieopodal nas i naukę naszego pierwszego tańca.
Przez ten czas drzewa w sadzie zdążyły zakwitnąć, bzy oszołomić nas swoim zapachem, a łąki zafioletowić łubinem, którego jest u nas wprost zatrzęsienie. Wiosną nasze wzgórze naprawdę jest WONNYM Wzgórzem.
Udało nam się uratować pisklaka z paszczy Wiedźmy, który pojechał do ośrodka dla dzikich ptaków, znaleźć właścicieli rudego kota, rannego w łapkę, który wcisnął się w sklepowe kraty w centrum Olsztyna (ogłoszenia rozklejane na słupach zrobiły swoje) i znaleźć Szczęściarza.
Szczęściarz, to bardzo stary pies, który przez całe życie szukał swojego domu. Kiedy już myślał, że go znalazł, to zrobił się stary i okazało się, że to nie był jego prawdziwy dom. Prawdziwy dom jest przecież tam, gdzie jest miłość. Szczęściarz nie mógł już biegać, pilnować i bawić się z dziećmi, przestał być groźny, przestał być potrzebny. Co więc można zrobić ze starym, zmęczonym życiem psem, który zamiast szczekać piszczy, bo uwiera go łańcuch? Wywieźć daleko od domu i zostawić… Przecież nie wróci. Nie ma już na to sił.
Siedział więc Szczęściarz pod sklepem w upale, bez wody i jedzenia, pokryty gęstą, czarną sierścią, nagrzaną tak, że aż parzyła. Nie wiedział jeszcze wtedy, że ostatnie chwile tej męczarni, to droga do domu, tego prawdziwego, którego szukał całe, długie psie życie, domu, gdzie miłości starczy dla wszystkich.
Poszedł więc za nami Szczęściarz, a podróż pod górę, była dla niego najbardziej wyczerpującą podróżą życia. Doszedł jednak na szczyt, sam wszedł do chłodnej stodoły i postanowił zostać.
Zjadł, napił się i lekko pomerdał ogonem, który jak się okazało pogryziony jest przez inne psy…
Po łyku czegoś mocniejszego na odwagę nowa pani wzięła nożyczki i zaczęła wycinać sfilcowane w dredy wielkości pięści kołtuny. Pies został obcięty, ze starego kurzu i zapachów dawnych nieszczęść. Dwa wiadra kołtunów poleciały z wiatrem, a nowa odrastająca sierść, będzie już tylko zwiastunem nowego życia.
Ostatnich swoich chwil dożyjesz Szczęściarzu w prawdziwym domu, nikt Cię już nie wyrzuci.
Kiedy na drzewach pojawiły się już małe jabłuszka, które zaczęły się rumienić, nadszedł dzień mojej obrony. Ubrana w sukienkę w wielkie grochy zasiadłam na krześle, przed szanowną komisją i tłumaczyłam się z obrazu pod tytułem mur, z kamieni ceramicznych i filmu do wiersza Szymborskiej „Rozmowa z kamieniem”, a także z pracy magisterskiej na temat świątków warmińskich, bardzo bliskim mojemu sercu. Udało się. Efektem są trzy piątki i dwa wyróżnienia (trochę muszę się pochwalić!).
Nadszedł więc czas odpoczynku? Nie! Za trzy tygodnie nasz ślub, więc dopiero teraz machina ruszyła, bo przed obroną nie było czasu, na ważne przygotowania.
A jabłka na drzewach coraz większe, a kłosy na polach coraz złocistsze…