środa, 14 grudnia 2011

Warmińskie Gody

Warmińskie Święta Bożego Narodzenia, zwane Godnimi Świętami to zbiór zwyczajów dziś już zapomnianych i nieznanych nawet przez mieszkańców regionu. Szkoda, bo były to zwyczaje tak różniące się od naszych - współczesnych. Dni świąteczne obfitowały w czary i przesądy, często niezwiązane zupełnie z wiarą katolicką.
Okres oczekiwania na narodziny Pana, to na  katolickiej Warmii okres spokoju (w przeciwieństwie do sąsiednich protestanckich Mazur),plecenia wieńców, zdobienia ich kolorowymi wstążkami (czerwoną, żółtą, srebrną i złotą), zapalania świec, czary zaczynały siędopiero w Świętą Noc. W rogu izby nie stawiano choinki (zaczęto ją stawiać  po 1910 roku, a i nie wszędzie), a snopek siana, często też podwieszano gałązkę jeglinki. Do wieczerzy siadano zazwyczaj około siedemnastej, ale nie łamano się opłatkiem, ani nie przestrzegano postu, same posiłki natomiast nie różniły się mocno od tych, które jedzono na codzień.  U bogatszych podawało się pieczoną gęś, gęsią kiełbasę, specjalnie pieczony razowy chleb, ciasto, słodycze. Na talerze sypali kuchy i bombony. Prezentów dzieciom nie przynosił Nikolus,jak na Mazurach, a orszak sług z szemlem. A było to tak, jak opisywała Maria Zientara - Malewska: 
"Zaledwie mrok przykrył wioskę i chaty, zaczęli chodzić „sługi” z „szlemem”. Tego cudownego „szemla” dzieci się bardzo bały, a równocześnie go wyglądały, bo jak nie przyjdzie „szemel” i „sługi”, to nie będzie Pan Bóg „kładł”. W sieni odzywa się dzwonek, a potem słychać pytanie, czy wolno wejść do izby. W razie przyzwolenia „szemel” wpadał do izby i zaczynał skakać potrząsając dzwonkami. Za nim szedł kominiarz z „drobią”, żyd i dziad, który zbierał do kabzy wszystko, co mu dawano: pieniądze, słoninę, kuch, chleb i kiełbasę. Najważniejszy jest jednak „szemel”!  Nie  szkodzi,  że  obwieszony  jest  przetakami,  różnymi   łachmanami,  że  łeb  ma z drzewa, osadzony na kiju, i cały przykryty jest prześcieradłem, spod którego wyglądają ludzkie nogi. Jeden ze „sług” strzela z bata, „szemel” skacze przez ławy i stoliki, towarzyszą temu różne gwizdki i dzwonki – hałas nie do opisania. Małe dzieci płaczą i chowają się za spódnicę matki, starsze mówią głośno pacierz i stale się mylą, z czego „sługi” są niezadowolone, więc  grożą  „klopejczem”  lub  „prowozem”.  Otrzymawszy  datki  odchodzą z hałasem do następnej chaty."


 Dla porównania warto też przeczytać jak ten przedziwny orszak opisywała jedna z zapytanych Warmianek: 
J'ak tilko zmrok przijdzie chodzo sługi z szemlem. To dzieciuki bali się, ale czekali, bo on kładł prezenti i bomboni (...) to jak idzie, to naprzód w sieni zwonek zwoni, szemel wpada o izbi i skacze, i zwoni, a sługa pita dziewczoki i siurków pacierza (...) Za sługani z szemlem chodzo też kominiarz, baba, koza (...) Szemel to ma łeb z drzewa obciągnięti skóro, kadłub z przetaków, obsadzoni jest na kiju, płachto obwinięti, spod któri wyglundajo ludzkie nogi. A te sługi to też so na bziało w płachtach i larwi (maski) majo". (fragment wypowiedzi Warmianki z książki A. Szyfer "Wierzenia Mazurów i Warmiaków").





Szemel strzelał z bata - bogata, zakończonego skórą węgorza. Miało to przynieść mieszkańcom dobrobyt i pomyślność. Zwyczaj chodzenia sług z szemlem był żywy jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku, do czasu kiedy to ostatnia fala Warmiaków wyjechała z ziem rodzinnych. Dziś w niektórych wsiach tradycja ta jest sztucznie odnawiana przez ludność napływową. 

ŁBY SZEMLA Z MAGAZYNÓW MUZEUM WARMII I MAZUR

Noc Wigilijna to też czas działania nieczystych mocy, na które ludzie są silniej narażeni w okresie dwunastek (od Wigilii do Trzech Króli). Wiara np. w chodzące w tym czasie duchy jest powiązana z niegdyś w tym okresie obchodzonym dawnym, pogańskim świętem zmarłych. Przy stole stawiano puste nakrycie, ale nie dla zbłąkanego wędrowca, a dla ducha. Duchowi zostawiano też jedzenie, stawiano miseczkę z wodą i  zapalano świeczkę. Był to również czas silnego działania czarownic, aby się strzec przed szkodą sporządzoną przez nie, zostawiano na progu domu i obory siekierę odwróconą ostrzem do góry. Jak w większości regionów Polski wierzono w gadające zwierzęta, podobno nawet jeden rolnik usłyszał w nocy jak jego woły rozprawiają o jego pogrzebie i tak się przejął, że wkrótce zmarł. Okres dwunastek naznaczony był też wieloma tradycjami, nakazami i zakazami. Każdy z dwunastu dni miał symbolizować pogodę w danym miesiącu roku. W tym czasie nie można było wykonywać też wielu czynności np. ruchu obrotowego, czy tnącego. Nie można było szyć, bo czynność ta mogła spowodować "urodzenie się cielaków z zaszytymi dupami". Nie wolno było  prać, prządź, młócić i rąbać drzewa, bo mógł zapanować nieurodzaj tak daleko, jak daleko słychać było dźwięki tych czynności. W dzień Nowego Roku, a w niektórych wsiach w Wigilię ludność wiejska bardzo zwracała uwagę na to kto jako pierwszy wchodzi do domu. Jeśli była to kobieta to nowy rok będzie pechowy, jeśli mężczyzna, to szczęśliwy. Czasem też przewidywali w ten sposób czy urodzi się byczek, czy "lulka". W przeddzień Nowego Roku pieczono na Warmii ciasto obrzędowe - "nowolatki." Zwyczaj pieczenia „nowolatka” był pozostałością dawnych zabiegów magicznych. Ciasto to służyło do wróżenia jak i miało przynieść ludziom pomyślność. Dawało się je zwierzętom, na których podobieństwo ciastko zostało wykonane, a resztę chowano, ponieważ miała ona służyć jako lekarstwo w razie chorób. Wtykano nowolatki również w korę drzew owocowych i do uli, co miało przynieść dobre zbiory. W dzień Noego Roku obwiązywano drzewa słomą, która wcześniej stała w domu i "karmiono" drzewa nowolatkiem, jednocześnie strasząc je siekierą mówiąc np. Ja ci daje nowolatko, a ty mi daj owoc za to. 


W noc sylwestrową jadło się zwyczajową potrawę warmińską - breje (czyż nie urocza nazwa?). Przed kolacją gospodarz wychodził przed chatę i wołał "PRZED BREJĄ!" "To zieło sia mąki grubej żyta, tak grubo mnielonej i sypsie się na wode. To musi być war i dużo mnieszać trzeba (...) Ta breja to taka gansta bandzie. Na mnieske się wileje, w środku dołek na skrzeczki zrobzi (...) Dawniej to obsiedli dookoła mniski i łiżkami z jednej mniski jedli to breje". Gotowanie brei miało znaczenie magiczne, miało bowiem zapewnić urodzaj. Po godzinie dwunastej gospodarz wychodził i wołał "PO BREI!", a sprzed innych chat odpowiadały mu takie same radosne okrzyki. 
Między Nowym Rokiem, a świętem Trzech Króli, chodzili na Warmii tak zwani „rogale”. Był to zespół maszkar zwierzęcych i ich towarzyszy (przypominający trochę sługów z szemlem z Wigilii Świąt Bożego Narodzenia). Rogale śpiewali kolędy i zbierali datki. Ze zwierząt, wśród kolędników pojawiał się niedźwiedź, bocian, czy koza, a towarzyszył im dziad, baba, kominiarz, niekiedy wojak. Czasem wśród rogali pojawiała się również postać diabła.  Przebierańcy używali jednostrunowego instrumentu, wydającego niskie tony zwanego diabelskimi skrzypkami, co uatrakcyjniało ich występy. Oprócz rogali w tym czasie wystawiane były tak zwane „Herody”, czyli coś na wzór jasełek. Występy, podobnie jak przedstawienie Rogali zaczynały się piosenką z prośbą o datki. Stroje warmińskich przebierańców – kolędników, były bardzo bogate i wymyślne, niestety niewiele jest zdjęć i opisów, nie mówiąc już o zachowanych oryginalnych przebraniach. 
Takie to były święta na Warmii, niezwykle barwne i niezwykle różne  od tych, które znamy. 
 Nie wiem czy jeszcze będę miała okazję tu wpaść przed świętami, więc już dziś życzę Wam prawdziwie rodzinnych, godnych Godnich Świąt, pełnych miłości i radości.






piątek, 9 grudnia 2011

Upiorne Wzgórze

Tak. Z Wonnego Wzgórza, wzgórze zamieniło się w Upiorne Wzgórze. Odkryłam ten fakt spacerując z psami (niestety każdym z osobna, bo Miejski Pies nadal chce zjeść Anioła, który też lubi pokazać swoje rogi) patrząc na dom ze wzgórza obok, mniej więcej z miejsca, z którego zrobione jest główne zdjęcie. Co zobaczyłam? Wszechogarniającą szarość. Wokół domu stoją powykręcane, stare, łyse drzewa, które wyginają się od wiatru, ziemię przykryła  warstwa pierwszego śniegu, jednak nie jest biało. Spod cienkiego kożucha prześwitują błotniste kałuże, brązowe, namoknięte wodą kopce kretów i więdnące, poszarzałe kępy traw. W powietrzu unosi się zapach zgnilizny i pleśni. Mokry śnieg wciąż leje się z nieba, które okrutnie dopełnia swoją kolorystyką ten mroczny obraz. Chmury zwisają nad dachami, zamieniając pomarańczowe dachówki w ciemnoszarą, lejącą się maź. Są tak nisko, że przy każdym podmuchu wiatru mam wrażenie, że szara, kłębiąca się masa wleci do stodoły przez dziury w dachu, które też straszą swoją ponurością, a do domu dostanie się przez kominy i sprawi że szarość ta ogarnie nawet tę ostoję ciepła i światła. Mimo wszystko lubię spacerować w tej mrocznej, ospałej krainie, chociaż wiele osób znajdując się na szarej drodze, która prowadzi tylko do jednego szarego gospodarstwa, wśród szarych pustych łąk, gdzie nie ma już prawie ptaków, albo schowały się w dziuplach, żeby uciec od szarości, gdzie słychać tylko od czasu do czasu ujadanie psów, a poza tym panuje okrutna cisza, przerywana podmuchami wiatru, poczułoby się jak w scenie z taniego horroru, albo jak postaci z obrazów Caspara Davida Friedricha, w których słychać tę pustkę i ciszę, wwiercającą się w głowę.

W domu jest zupełnie inaczej, jasno i ciepło. W kuchni ze ścian uśmiechają się do mnie kolorowe talerze, które zbieram, a z półek gliniaki. Drewniane okna nie przepuszczają wiatru, szarość świata zostaje za szybami. Tutaj wszystko mruga do mnie z wesołością, każdy przedmiot szepce do mnie. Tutaj mieszkają dobre duchy przeszłości: pan kredens, pani komoda i pan zegar, a także ich kilku przyjaciół. Tutaj gra muzyka, a każdy dźwięk domu - trzaskanie ognia, kipienie wody na makaron, brzdęk kubka to kolejny akord. Tylko czasem wiatr zaświszczy w kominie wprowadzając lekki niepokój, przypominając o świecie szarości za oknem, wtedy głośniej włączam ulubioną piosenkę.

Tylko Wiedźma jak zwykle obserwuje mnie z wyższością, jakby wiedziała co ma się wydarzyć na Upiornym Wzgórzu, oby już nic złego.

wtorek, 6 grudnia 2011

...

Tyle się działo ostatnimi czasy, zarówno rzeczy wesołych, rzeczy smutnych, była też chwila, w której  naprawdę się bałam o życie najbliższej osoby...
Post ten miał być o niezwykłym spotkaniu z naszą sąsiadką ze wsi obok, którą udało mi się "poznać" najpierw przez bloga, a potem, zupełnie przypadkiem, poznać TAK NAPRAWDĘ w teatrzyku w Dywitach. Post ten miał być również o tym, że byliśmy na wiejskiej zabawie i poznaliśmy mieszkańców naszej wsi, którzy są dobrymi, szczerymi ludźmi i o tym, że postanowiliśmy powoli poprzez rozmowy i pomoc zlikwidować psie łańcuchy chociaż w najbliższej okolicy... Post ten miał być o wielu innych rzeczach, ale na pewno nie miał być o tym, że na Wonnym Wzgórzu była karetka i że pogotowie na początku odmawiało mi przyjazdu...Na szczęście chyba mamy SZCZĘŚCIE do szczęśliwych zakończeń.

Przede wszystkim jednak post ten nie miał być o śmierci. Śmierci naszego przyjaciela, którego głos może niektórzy z Was znają... Nie miało być o śmierci, bo do ostatniej chwili wierzyliśmy, że Irkowi vel Mesalinie uda się i będzie kolejne szczęśliwe zakończenie. Niestety przegrał walkę z chorobą... Tego dnia słuchaliśmy płyty EKT-Gdynia i rozmawialiśmy o nim. Nagle nawrót choroby. wszystko potoczyło się tak szybko, a wydawało nam się, że jest jeszcze tyle czasu... Bawiliśmy się razem jeszcze w sierpniu... Zapraszaliśmy wtedy na wesele... Wieczorem zadzwonił telefon, a ja od razu wiedziałam z jaką wiadomością dzwoni.
Ktoś gdzieś napisał, że odpłynął swoim statkiem. Ta osoba nie wiedziała, że Mesalina nazywany trochę żartobliwie "największym poetą morza",  tak naprawdę na morzu nigdy nie był. Był szczery, wrażliwy, potrafił zaprzyjaźnić się z każdym. Uśmiechał się szeroko, w zespole grał na instrumentach perkusyjnych (tamburyn, trójkąt :-), mimo swojej szczupłości zawsze tak mocno mnie ściskał... Kiedy się żegnaliśmy, nikt z nas nie pomyślał, że już się nie zobaczymy.