niedziela, 23 października 2016

Kototerapia

Bardzo tęsknie za Wiedźmą i nigdy o niej nie zapomnę, jednak zawsze uważałam, że kiedy w domu robi się pusto, bo odchodzi nasz ukochany przyjaciel, trzeba zrobić miejsce na kanapie i w sercu, żeby przyjąć następnego zwierzaka w potrzebie. Nie można się rozczulać nad sobą i swoją stratą, chociaż strata ta jest bolesna. Trzeba zamknąć ciepłe wspomnienia w szufladce na dnie serca i pamiętać, że możemy zmienić świat jakiemuś stworzeniu, które bardzo naszej opieki potrzebuje. W zamian zwierz da od siebie wszystko co może, często znaczne więcej niż potrafi dać przeciętny przedstawiciel naszego gatunku.
Nie chcieliśmy dłużej czekać i płakać na widok odciśniętych na szybie łapek (chociaż łzy cisną mi się do oczu nawet teraz, kiedy to piszę). Najlepszym lekarstwem na żałobę, i na zły czas, który ostatnio nas dopadł jest przyjęcie pod swój dach kota. Ponieważ mamy w domu Miejskiego Psa, to kot miał być dorosły i przyzwyczajony do psów, tak żeby spotkanie nie było szokiem dla żadnego z domowych pupili. O kontakt z Wiosną i Aniołem się nie obawiałam. Decyzja podjęta była od razu – kot będzie wyłącznie kotem domowym. Zaczęłam przeglądać ogłoszenia. Jak tu wybrać? Jak wiecie nie wybieram moich zwierzaków. Nie ma dla mnie znaczenia ich kolor i uroda i tak jakoś zawsze wychodzi, że trafiają mi się takie piękne istoty. W końcu telefon do fundacji Mruczący Terapeuta (tak, kototerapia to to czego mi trzeba!) i szybkie stwierdzenie mojej rozmówczyni, że do psa najlepiej przyzwyczai się mały kot. Marzył mi się mały kot. Mała iskierka, którą wychowam od początku i która wniesie tyle radości do pustego pokoju, gdzie jeszcze niedawno wciąż spało, mruczało, darło się domagając uwagi czarne, cudownie miękkie i kochane stworzenie o idealnie dopasowanym imieniu – Wiedźma. Decyzja została podjęta szybko. Pierwszy kot ze zdjęcia na stronie www fundacji, nie będziemy przeglądać i wybierać. To nie dla nas. Weźmiemy małego kotka, zrobimy coś dla siebie, raz nie będzie to stary, pokaleczony na ciele i umyśle zwierz z problemami, a mały żywy stworek, który wychowuje się pod skrzydłami fundacji i dzięki temu nie pamięta krzywd doznanych od człowieka, a my – ludzie kojarzymy się mu tylko z czułością i dobrym jedzeniem. Ocho, nasza wybranka ma jednak przyszywanego braciszka, którego bardzo kocha i jak tu rozdzielić dwa kotki przywiązane do siebie? Odpowiedź była prosta. Nie rozdzielać! Drugiego kotka nawet nie oglądaliśmy na zdjęciu, po prostu pojechaliśmy po dwa kociaki i już.
Kocie dzieci dostały imiona Skierka i Chochlik, bo to takie małe psotne duszki. Kiedy po nie przyjechaliśmy od razu władowały się do koszyka, w którym miały jechać do nowego domu. Pierwszą noc spały mi na głowie, a ja nie chciałam się ruszać, żeby nie obudzić kocich dzieci. Chochlik (burasek) ma około trzech miesięcy i jest znacznie większy i silniejszy niż łaciata Skierka. Uwielbia zabawę, wspina się po wszystkim i wszystkich, aportuje piłeczkę, przytula się do mnie pyszczkiem i liże mnie po twarzy. Powinien mieć na drugie imię szalik, albo kołnierz, bo zasypia otulony wokół mojej szyi. Chochlik jest też małym gadułą. Skierka jest jeszcze malutka i nieporadna, ma około dwóch miesięcy. Wzoruje się na swoim przyszywanym bracie i często robi dokładnie to co on. Szybciej się jednak męczy i często chciałaby pospać, ale za bardzo kusi ją zabawa. Kiedy jest już naprawdę zmęczona to z wielką przyjemnością wciska się pod kołdrę i tam spokojnie zasypia. Jest małomówna, nagadała się i nawołała pomocy już jako dwutygodniowa koteczka wyrzucona pod pogotowiem dla kotów w Olsztynie, którym zajmuje się fundacja Mruczący Terapeuta. Gdyby nie jej głośny krzyk, pewnie umarłaby w trawie. Oba kotki za to bardzo głośno mruczą, kiedy układają się przy człowieku. Częściej jednak biegają i szaleją po domu, rzucają się na kulki na sznurkach, biją się, rozrzucają żwirek z kuwety i generalnie wszędzie ich pełno. Jestem podrapana i pogryziona, ale terapia kotem działa.


Ciąg dalszy nastąpi.

środa, 19 października 2016

odeszła

Była najcudowniejszym kotem na świecie. Spała ze mną wtulona, ale kładła się tylko, kiedy przygotowało się jej kawałek kołdry, czy koca, nigdy nie położyła się na łóżku bez pościeli. Wtulała się we mnie, a ja spałam tak ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Potrafiła całą noc trzymać łapkę w mojej ręce. Kiedy mnie coś bolało, uderzyłam się, natychmiast pojawiała się nie wiadomo skąd, jakby chciała się upewnić, czy to nic poważnego. Pukała w okno, kiedy chciała wejść, lub wyjść, podobnie w lodówkę, kiedy miała ochotę na coś niekociego. Chodziła na spacery z nami i Miejskim Psem. Przeprowadzała się z nami trzy razy i zawsze świetnie się odnajdowała. To Pan Właściciel Domu znalazł ją, kiedy jeszcze nawet nie mieszkaliśmy razem i wpuścił ją do mojej kawalerki. Była indywidualistką, ale jednocześnie kochała mnie miłością bardziej psią niż kocią. Kilka razy rzuciła się na psa w mojej obronie, bo uważała, że nasza zabawa jest zbyt agresywna. Raz nawet obroniła mnie przed psem, który gryzł mnie zupełnie na poważnie. Wyleciała wtedy z pazurami i pies naprawdę się przestraszył! Ja jej nie obroniłam. Tak naprawdę nie wiem co się stało. Wyszła 8.10.2016 około 5.00 rano i nie wróciła. Nigdy nie znikała na tyle czasu. Koło 10.00 zaczęliśmy szukać, ale wiedziałam już, że stało się coś złego. Po prostu to czułam. W strugach deszcze zeszliśmy pobliski las, weszliśmy do sąsiada przez płot, bo często polowała u niego w stodole, przeszukaliśmy po prostu wszystko co się dało, zajrzeliśmy do każdej dziury. Tu nie ma ludzi, żaden człowiek nie mógł jej skrzywdzić. Jeździliśmy po okolicy, wołaliśmy po imieniu – zawsze przybiegała na wołanie, poznawała też dźwięk silnika naszego samochodu. Nic.
Kilka dni później psy na podwórku dopadły lisa. Zabrałam je, ale było za późno, lis męczył się jeszcze przez kilka minut i zdechł. Myślę, że to on był winny zniknięcia mojej ukochanej kotki. Przecisnął się pod ogrodzeniem. Na oknie wciaz stoi miseczka, wszędzie są odciski łapek, a ja jakoś nie mogę ich zetrzeć.
Czas otworzyć się na nowego lokatora na Wonnym Wzgórzu.

czwartek, 16 czerwca 2016

Echo i Kuna-Gunda


Tak ciężko ostatnio się zebrać, do pisania, tak mało czasu na wszystko, ale tak naprawdę to dobry znak. DZIEJE SIĘ!
Najważniejsza z informacji jest taka, że jestem dzisiaj ostatni dzień w starej pracy. Zaczynam nową drogę i bardzo się z tego cieszę. Zła informacja jest taka, że testowałam internet domowy i niestety nie działa u nas, będę więc miała bardzo utrudniony kontakt ze światem. Czeka mnie wiele wyzwań związanych z Wonnym Wzgórzem, ale i z moją wielką pasją, jaką są sztuki wizualne. Dostałam Artystyczne Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego i dużo czasu poświęcam na realizację projektu. Ostatnio miałam też okazję być gościem kanapy kulturalnej, co można określić jako wywiad z udziałem publiczności, dziwnie czułam się w tej roli, ale z wystąpieniami publicznymi nigdy nie miałam problemu. W każdym razie dzieje się, a na bloga brak czasu. Tymczasem sporo osób molestuje mnie mówiąc przeciągając mocno samogłoski "Naaaaapisz coś, noooo naaaaapisz". Jestem więc i piszę!

Tyle o echu, bo w tytule chodziło po prostu o to, że moje pisanie jest ostatnio tak nieregularne, że posty to właściwie nie świeże wieści z Wonnego Wzgórza, a zwykłe echa.

Teraz krótka bajka o Kunie, którą Pan Właściciel Domu nazwał Gunda.
Kuna Gunda.
Tej zimy mieliśmy w domu bardzo mało myszy. Czasem gdzieś jakaś przemknęła, ale to nie ta sama plaga co w poprzednich latach. Tym, którzy nie mieszkają na wsi wyjaśnię od razu, że dla wieśniaków myszy to normalka, szczególnie dla tych, którzy ich nie zabijają, bo im żal i dla tych, których kot gustuje tylko w myszach polnych, a te domowe... no cóż - nie je się domowników.
Był taki rok (a już mogę coś o tym powiedzieć, bo w maju minęło 5 lat jak mieszkamy na Wonnym Wzgórzu), w którym myszy było nieco mniej, wtedy jednak królowały szczury, a to nie było miłe towarzystwo, już wolę myszy, które sieją spustoszenie, ale można nauczyć się z nimi żyć nie śpiąc po nocach, bo wciąż słychać skrobanie, jednak można tworzyć z nimi wspólny dom. Ze szczurami znacznie ciężej się zaprzyjaźnić, bo mysie spustoszenie, to przy szczurzym pikuś. Te moje długie dygresje mogą Was zanudzić, wrócę więc do tematu zimy 2015/2016 i zaskakującego braku myszy. Zastanawialiśmy się czy to może zasługa naszej Wiosny (która notabene też jest z nami już nieco ponad rok - jak ten czas leci!), czy może zabudowanego ganku, który Pan Właściciel Domu dzielnie wymurował? Na strychu było słychać jakieś "łubu-dubu", czasem dziwny, skrzekliwy dźwięk w stylku phhhrrrrrr, póki jednak te szczury i nietoperze nie schodziły piętro niżej, to mogły tam sobie żyć, a my tymczasem upajaliśmy się w nieposiadaniu myszy i zdarzało się nam nawet czasem zostawić na wierzchu jakieś jedzenie, którego nikt i nic nie tknęło. Wiecie jakie to cudowne uczucie?
Zaczęła się wiosna, zapomnieliśmy dawno o pladze myszy i o zastanawianiu się jak to cudnie jest bez nich. Strych wciąż był i jest dla nas nieodgadnioną przestrzenią, którą odwiedza się rzadko, ale w której to jak na razie my czujemy się obcymi, albo (lepiej brzmi) gośćmi, chociaż raczej nieproszonymi. Tak doszliśmy prawie do lata, a tu nagle Pani Miejskiego Psa woła, że znalazła jakiegoś kreta na ziemi pod dachem i że to to chyba nie żyje. Upał jak diabli, lecimy zobaczyć stwora, w głowie mam tysiąc myśli jak ratuje się kreta, a tu leży pod dachem słodki kłębek wielkości wiewiórki z puszystym ogonkiem - na pewno nie kret, ale co to nie wiemy, żyje w każdym razie. Ruszyć to, czy zostawić? Pójdzie, czy nam tu zdechnie? Wyglądało jakby spało. Słodkie, mokre stworzenie (Pani Miejskiego Psa oblała je wodą, bo myślała że w ten sposób przepędzi potwora). Zadzwoniłam do ośrodka dzikich zwierząt w Jerzwałdzie i zaczęło się wiszenie na telefonie z bardzo miłym Panem. Okazało się, że zwierz, jak się już pewnie domyślacie, bo trudno się nie domyślić po moim wstępie to kuna. Pierwsze jej imię brzmiało jednak Fretka (zanim została Kunegundą). Pan kazał zwierza zabrać, umieścić w pudełku i nakarmić ciepłym mlekiem ze strzykawki, powiedział, że pozycja w której w tej chwili leżała pod naszym dachem to pozycja agonalna. Serce mało co mi nie wyskoczyło z piersi, kiedy brałam pazurzastą przez rękawiczki. Nie chciała pić mleka, tak naprawdę to bardziej wlewałam je w nią siłą. Wreszcie jednak mały języczek zamlaskał i coś trafiło do kuniego brzuszka z nieprzymuszonej woli. Potem było pierwsze oblizywanie się, pierwsze stawanie na łapki i jeszcze bęc, aż w końcu chwytanie strzykawy w pazury i łapczywe picie i tak co dwie godziny dzień i noc. Były też dźwięki znajome pomrukiwanie i znajome "phhhrrrrrr". Spokojnie, aż taką bohaterką nie byłam, prawdziwym świętym Franciszkiem okazał się Pan z ośrodka, który bez wahania Kunegundę pod swój dach przyjął i karmi ją w oczekiwaniu, aż mała trafi do Pani, która kun ma już kilka i zajmie się nią najlepiej na świecie. Pan z ośrodka vel Simona Kossak w męskim wydaniu to człek niesamowity. W siedlisku w lesie jakieś 100 km od nas zajmuje się zwierzyną wszelaką. Za oknem spacerowały sarenki i dziki, a bociany i żurawie niemal ocierały się o nas. W specjalnym pomieszczeniu było drobnego ptactwa bez liku. Widzieliśmy karmienie dzięcioła pęsetą, a kiedy Pan Opiekun Zwierząt odkrył pokrywkę dużego emaliowanego gara wyskoczyło z niego kilka otwartych, piszczących dziobów, wołających "mama jeść!". Po zakryciu pokrywki, natychmiastowa cisza i znów "mama jeść" i znów cisza. Nie zawracaliśmy długo głowy temu niezwykłemu człowiekowi, bo on wszystko sam, bo nikomu z okolicy nie powierzyłby swoich małych przyjaciół, a do domu kawał drogi jeszcze mieliśmy. W każdym razie Gunda ma się dobrze, jest w coraz lepszej formie i niedługo będzie jeść mięsko - myszynę na przykład. I ot - tajemnica braku myszy rozwiązana. Mama Kuna łapała je dla swojej rodziny, a my mieliśmy spokój. Żyjcie sobie kunki z nami żyjcie. Życie z kunami jest znacznie lepsze niż z myszami!

czwartek, 24 marca 2016

V Przywitanie Wiosny na Wonnym Wzgórzu

Takiego witania wiosny jeszcze nie mieliśmy! Kameralnie, romantycznie, zabawnie, ale i poważnie. Rozmowy o wszystkim przy świeczce, ognisku, gitarze. Duchowość, głębokie rozważania, a potem żarty i śmiechy. Klucze ptaków nad głowami i bliskość z ludźmi znanymi dobrze i dopiero poznawanymi, z ludźmi o wielkiej wrażliwości, z ludźmi zupełnie wyjątkowymi. Zaczęło się już w piątek Wigilią Przywitania Wiosny w bardzo małym gronie. Po powrocie do domu, szybka kolacja, a potem troszkę różnych trunków – mieszanka wybuchowa, rano długi spacer z psami do Lasu Czarownic i nie powiem – lekki ból głowy. Trzeba było jednak wziąć się w garść, nie spać i przygotować imprezę. Pan Właściciel Domu pojechał do Olsztyna, a ja zabrałam się za gotowanie i wreszcie nie była sama w kuchni, bo mój pierwszy gość dzielnie dotrzymywał mi towarzystwa i nawet trochę pomagał. Tak naprawdę przygotowania na szerszą skalę zaczęły się dopiero po 15.00, bo nie liczyliśmy na punktualność gości, a tu punkt 16.00 (psy jeszcze biegały i bramy nawet nie otworzyliśmy) przyjechało towarzystwo z Anielskiego Domku (o którym kiedyś pisałam). Chwilę potem pojawiła się Ala z Markiem – nasi weterani (byli na wszystkich Przywitaniach Wiosny) oraz Ewa i Jacek – nowicjusze (szczególnie Jacek, którego nie znałam, ale poznałam z wielką przyjemnością). Ponieważ nikt się więcej nie pojawiał, to zabawa zaczęła się na całego, a tu niespodzianka! Dotarła do nas Marta z Kubą i uroczym Leosiem. To był czas żeby spalić Marzannę i przenieść się do domu w oczekiwaniu na Apolinarego Polka, który zapowiedział wielkie wejście koło 19.00 (czyli jasne było, że przed 20.00 nie ma co na niego czekać :D ). Zaczęły się dyskusje przy stole, żarty, wygłupy, śpiewy, które rozwinęły się na dobre kiedy przybył długo oczekiwany Paweł i zagrał nam piękny, kameralny koncert, a ja jak zawsze wzruszona atmosferą, ludźmi... Nie wiem o której skończyła się zabawa, ale kilka osób zostało na noc, co zapowiadało kolejny dzień trwania imprezy. Rano spacer z pieskami, wracamy, a tu Paweł gra i podśpiewuje. Taki dom muzyką stojący! Jajecznicę z jajek eko od wujka Piotra z Anielskiego Domu zjedliśmy, a potem zostaliśmy znów w mniejszym gronie. Nie przeszkadzało nam to jednak rozpalić ogniska i miło spędzić dnia. Było zimno, ale atmosfera ciepła i tak cudnie i tak swojsko i naturalnie i prosto i whisky jeszcze zostało na rozgrzewkę, więc trzeba było zęby zacisnąć i wypić herbacianą ciecz, najlepiej z kieliszka i popić wodą i grzybkami w occie "zagryźć" i korzystać z dnia, z natury, z chwili – tak niepostrzeżenie zrobiło się ciemno i trzeba było troszkę się przespać, bo rano do pracy.
Nie poszliśmy do pracy! W końcu w poniedziałek wypadał 21 marca, czyli trzeba było wiosnę jeszcze ostatecznie powitać i tak lewitowaliśmy od stołu do łóżka i na spacer z psami i znów od stołu do łóżka przez cały dzień, aż po południu ostatni i pierwszy gość został zabrany przez uroczą osóbkę, a Wonne Wzgórze już tylko brzmiało śmiechami i gitarą – dźwiękami, które gdzieś tam sobie we mnie zostaną.
Dziękuję Wam wszystkim kochani, że byliście!
Pierwsza impreza, na której nie robiłam żadnych zdjęć, a z której tyle tych zdjęć mam. Autorami są zdjęć są Jacek Siemaszko (zdjęcia z datami) i Mariusz Hartel, którego zdjęciami jestem zauroczona od jakiegoś czasu. Zapraszam do oglądania i życzę wszystkim miłego długiego (świątecznego) weekendu.





piątek, 11 marca 2016

Wyjazd do Jeleniej Góry

Ruszyliśmy z samego rana autkiem w daleką podróż z północy na południe Polski. Z Warmii na Dolny Śląsk. Na początku jechaliśmy przez znane nam tereny, znane i bardzo piękne. Aż serce pękało, że nie ma czasu zatrzymywać się co chwilkę, żeby robić zdjęcia powyginanych drzew, chałupek wśród pól, starych drzwi, koni i krów wśród pagórków. Tak pięknie było mniej więcej do Torunia, a potem? Przykro mi to pisać, ale nie wiedziałam, że Polska jest tak brzydka. Nie raz pokonywałam już tę trasę, bo mój tata pochodzi z Dolnego Śląska, ale może po prostu nie umiałam patrzeć tak jak patrzę dzisiaj. Za Toruniem zaczęły się wielkie, puste przestrzenie. Lasy były niskie i karłowate, głównie iglaste. Wsie z pewnością bardziej nowoczesne niż na północy, ale przez to też brzydsze. Często całe małe osady zabudowane były charakterystycznymi kwadraciakami z lat 80', albo ceglanymi potworkami z lat 90'. Stare domy zdarzały się bardzo rzadko i zazwyczaj albo były wyremontowane w bardzo słaby sposób, albo były tak zniszczone, że miało się wrażenie, że wystarczy pchnąć i wszystko się zawali. Nad tym wszystkim górowały wstrętne wiatraki, czasem stojące bardzo blisko zabudowań. Czasem mijaliśmy wielkie i bardzo nowoczesne gospodarstwa rolne, z ogromnymi szklarniami, wielkimi oborami, wręcz halami produkującymi "żywność". Zdarzały się i urocze miejsca, jak niewielkie miasteczka, z miłymi, acz zaniedbanymi kamieniczkami, czy piękne, zazwyczaj wyremontowane dwory i dworki ze starymi parkami. Jednak takich miejsc, do których moje serce mogło mocniej zabić widziałam może kilkanaście, kiedy przejeżdżam przez nasze północne ziemie, czasem nie wiem w którą stronę spoglądać, bo tych miejsc brzydkich jest znacznie mniej niż tych zapierających dech w piersiach. Ładnie zaczęło się robić dopiero kiedy wjechaliśmy na Dolny Śląsk. Znów pełno starych domów, willi, dworków, wszystkie budynki położone wśród pagórków, skałek, na wzniesieniach ruiny zamków, miasteczka zadbane, czyste. Niestety szybko zastała nas ciemność, była mgła i piękne widoki zaczęły znikać w ciemności. Podróż zajęła nam około 12 godzin, bo mój drogi mąż wymyślił sobie trasę bocznymi drogami, zdarzało się więc, że jechaliśmy nawet drogami szutrowymi. Zameldowaliśmy się w kinie Lot, wpisaliśmy na imprezę integracyjną i ruszyliśmy do hotelu, na kolacje i do sklepu. Od razu pierwszego dnia Jelenia Góra wydała nam się przepięknym miastem. Prawie same stare i ładnie zachowane budynki! Co chwilę spotykaliśmy ludzi z plakietkami z festiwalu, na który przyjechaliśmy, my swoje plakietki zostawiliśmy w hotelu. W kolejce w sklepie spotkaliśmy kilku sporo od nas starszych panów z plakietkami i z podobnym poczuciem humoru do naszego. Oczywiście skończyło się na wspólnej imprezie, na której okazało się, że bawimy się z legendą kina niezależnego w Polsce, legendą, która nagrała już bardzo wiele nagrodzonych na różnych festiwalach filmów dokumentalnych.



Dzień drugi rozpoczął się dla nas od oglądania filmów konkursowych w mojej kategorii. Byłam bardzo zaskoczona po pierwsze wysokim poziomem niektórych filmów i bardzo niskim innych filmów. Po drugie zaskoczyły mnie budżety filmów. Mój film kosztował mnie jakieś 50 zł, tym czasem były filmy w których wybuchały samochody, filmy z kostiumami, scenografią itd. Koniecznie chciałam pojawić się na omówieniu technicznym wieczorem tego samego dnia, jednak owe omówienie bardzo mnie zawiodło. Było na nim tylko dwóch autorów filmów! Jeden chłopak, który okazał się bardzo sympatyczny i ja. Szanowne jury też nie bardzo wykazało się inicjatywą. Nie mieli zamiaru omawiać techniki filmów, bardziej skupili się na pytaniu "co autor miał na myśli?". Miałam wrażenie, że nie do końca zrozumieli mój film, nie rozumiejąc regionu, którego dotyczy i nie znając historii.
Wyjazd rozkręcił się dopiero na dobre, kiedy po omówieniu dotarliśmy w umówione miejsce i wsiedliśmy do autokaru mającego nas zawieźć na imprezę integracyjną. Integrować zaczęliśmy się jednak dość intensywnie już w autokarze. Jechaliśmy krętymi drogami w góry, ponoć gdzieś w okolice Karpacza. Było jednak zupełnie ciemno, musieliśmy więc zaufać przewodnikom i kierowcy. Znaleźliśmy się w końcu w ogromnym drewnianym szałasie, na zewnątrz paliło się ognisko, a w środku ogień na kominku, wszędzie drewniane stoły i ławy i pełno jedzenia: zupy, pierogi, wędliny, sałatki, przekąski, sery. Wszystko pięknie podane i smaczne. Natychmiast znaleźliśmy sobie towarzystwo, a potem następne i następne, pełno ludzi z Polski i świata. Okazało się, że wielu uczestników imprezy fundusze na swoje filmy miało od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i od niezależnych sponsorów, a to już nie przelewki. Powrót planowany był późno w nocy, więc następnego dnia rano byliśmy ledwo żywi, ale mimo to nie chciałam zmarnować dnia, przecież tak rzadko mam okazję być w górach. Wręcz zmusiłam męża żeby zwlekł się z łóżka i zapowiedziałam ochoczo, że będąc w Jeleniej Górze, nie mogę nie pójść w góry. O jeździe samochodem nie było mowy, ale na szczęście okazało się, że pod Chojnik można dojechać autobusem miejskim. Słyszałam, że to bardziej trasa spacerowa, bruczek i trochę pod górkę, a po drodze mieliśmy jeszcze zajść na śniadanie i do kina na jakiś mini wywiadzik, dlatego ubrałam się tak jak ubieram się na co dzień, a że w ogóle nie chodzę w spodniach... Dojechaliśmy pod szczyt. Kupiliśmy bilety do Karkonoskiego Parku Narodowego, zerknęliśmy na ruiny zamku na górze i poszliśmy piękną wybrukowaną ścieżką. Dzień był słoneczny, nie było śniegu, ani lodu, trasa była twarda i łatwa. Tak sobie szliśmy do momentu aż zobaczyłam skręt na czarny szlak. Mąż zrobił przerażoną minę, kiedy oczy mi się zaświeciły. Czarny szlak był znacznie ciekawszy krajobrazowo, te korzenie drzew na skałach, te wielkie głazy, te strome podejścia, to nie to samo co brukowa ścieżka na sam szczyt. Szlak trafił zielony szlak i szlak trafił czerwony. Już tylko czarny się liczył. Ruszyliśmy pod górkę, a przed nami przestrzenie. Las bukowy, skały i prześwitujący przez drzewa widok na góry i miasto i domki, a wszystko takie malutkie i takie piękne. Nieliczni ludzie, których spotykaliśmy patrzyli na mnie i na moją spódnicę jak na dwie idiotki. Nie dziwię się im, też zawsze śmiałam się z turystów, którzy w nieodpowiednich strojach chodzili po górach, czy pływali kajakami. W końcu naszym oczom ukazał się zamek.



Zmachani, bo nie wzięliśmy ze sobą nawet nic do picia, ale szczęśliwi, że udało się wdrapać, po całej nocy zabawy, marzyliśmy o małym piwie w schronisku pod zamkiem. Niestety wycieczka tuż przed nami wykupiła niemal wszystko, łącznie z piwem. Musieliśmy zadowolić się wodą niegazowaną. Mąż stanął w kolejce, a ja ucięłam sobie pogawędkę z miłym starszym panem przewodnikiem. Pan popatrzył na mój strój – jak miałam wrażenie – z politowaniem. Zaczęłam się tłumaczyć, że to taki spontan, że nie wiedziałam, że nie spodziewałam się prawdziwej góry i takie tam. Pan jednak skwitował moją długą spódnicę i szal tymi słowy: "Wygląda pani bardzo pięknie, my też nieraz robimy takie wycieczki i chodzimy po górach w strojach z epoki". Zejście z górki poszło nam znacznie szybciej, poszliśmy poza tym już normalną trasą. Zejść w dół czarnym szlakiem chyba bym się bała (mam lęk wysokości i nie do końca sprawną lewą nogę). Pobiegliśmy szybko na autobus i jak się okazało jechaliśmy z tym samym miłym panem kierowcą co w pierwszą stronę, a pan dokładnie powiedział nam gdzie mamy wysiąść. Odpoczęliśmy troszkę w hotelu, a wieczorem gala finałowa festiwalu.
Nic nie wygrałam, ale sam fakt, że mogłam brać udział w tej imprezie, a nadesłanych zostało prawie 3000 tysiące filmów z całego świata, był dla mnie wielkim zaszczytem. Po gali ruszyliśmy na bankiet, z którego nie udało nam się już w pełni skorzystać, bo po kilku tak intensywnych dniach byliśmy bardzo zmęczeni, a na drugi dzień czekał nas powrót na Warmię. Tym razem ja wybrałam trasę, dojechaliśmy więc dwie godziny szybciej, ale i tak mąż był bardzo zmęczony (nie mam prawa jazdy, więc on prowadził cały dzień). Dowiedziałam się, że takich festiwali jest w Polsce więcej i mam nadzieję jeszcze kiedyś się na jakimś pojawić. Wyjazd dał mi wiele inspiracji i mam głowę pełną pomysłów. Poznałam też sporo przemiłych ludzi, z którymi pewnie będę mieć jakiś kontakt.


A tymczasem na Warmię wróciły żurawie. Wszystko zaczęło powoli budzić się do życia, a my szykujemy się do już V Przywitania Wiosny na Wonnym Wzgórzu, które odbędzie się 19.03 o godzinie 16.00! Już piąty raz! Jak ten czas leci!
Pozdrawiam wszystkich ciepło i już (prawie) wiosennie!


czwartek, 11 lutego 2016

Spontaniczne spotkanie, przemądra Wiosna, żona ma zawsze racje i kierunek JELENIA GÓRA

Spontaniczne spotkanie
Zbliżały się ostatki. Nie żebyśmy po ostatkach już nie spotykali się z ludźmi, siedzieli w domu i zamykali się na cztery spusty. Nic z tych rzeczy. Jednak ostatki, to zawsze kolejny fajny powód, żeby zaprosić gości, poznać nowych ludzi, pobawić się w miłym towarzystwie. Najfajniejsze jednak spotkania wychodzą spontanicznie.
Ewa dała znać, że chciałaby obejrzeć dom w Studziance, który jest na sprzedaż i że przyjedzie z kimś ze swoich znajomych. Ponieważ chciałabym mieć Ewę za sąsiadkę, to przyklasnęłam ochoczo i zaproponowałam, że skoro już wpadną, to może przy okazji rozpalimy ognisko i posiedzimy troszkę. Odzew był, a to najważniejsze. Dojechali, ale wiedziałam, że przy obecnym błotku wjazd pod górkę nie wchodził w grę. Wzięłam Miejskiego Psa i ruszyłam naprzeciw gościom. Zobaczyłam silną grupę pod wezwaniem. Ewę oczywiście, a dalej Romanę, która kiedyś pomagała mi przy montażu mojej wystawy, Mariusza, którego też kiedyś już przez Ewę poznałam i zupełnie nowego Przemka vel Mikołaja. Wypiliśmy z gośćmi po herbatce i po kieliszeczku na rozgrzewkę, a potem oni ruszyli oglądać dom na sprzedaż, ja zabrałam się za pizzę (bo nie tylko kiełbaską z ogniska człowiek żyje), Pan Właściciel Domu natomiast poszedł rozpalać ogień. Na poważnie zaczęło się dopiero po powrocie gości ze spacerku. Przemek vel Mikołaj odwiózł Romanę do Olsztyna, a sam pojechał do Biskupca odegrać rolę Mikołaja przed grupą spragnionych wizerunku świętego dzieci. Zostaliśmy w mniejszym gronie. Miejski Pies poszedł do siebie, a ognisko zaczęły oblegać dwa duże, niewychowane kundle – Wiosna i Anioł, które dokazywały niemiłosiernie, ale też dostarczały wielu tematów do rozmów, okazało się bowiem, że Mariusz jest miłośnikiem psów i nawet trochę znawcom ich charakterów. Jest również fotografem, mieliśmy więc wiele wspólnych punktów zaczepienia. Zaczęło się ściemniać, na stole stanęły więc świeczki, ale i tak nieunikniony był powrót do ciepłego i jasnego domku, gdzie wiatr tak nie duł. W domu zaczęły się śpiewy, szkoda jeszcze, że nie tańce, ale na to liczę następnym razem :) Nawet nie wiedziałam kiedy minął czas i przyjechał Mikołaj odebrać ekipę. Na szczęście zgodził się jeszcze trochę z nami zostać. Uwielbiam kiedy dom na Wonnym Wzgórzu pełen jest śmiechu dobrych ludzi.

fot. Mariusz Hartel

Przemądra Wiosna
Czas w dobrym towarzystwie mija szybko, więc także zbyt szybko nadszedł szary poniedziałek, a potem bardzo szary wtorek. Całą noc śniło mi się, że zaspałam, a kiedy już (w tym śnie) dojechałam do pracy, to nie mogłam utrzymać głowy w pozycji pionowej. To nie był dobry znak. Kiedy wyszłam rano na spacer z psami, okazało się, że Wiosna znalazła przejście w naszym zrobionym niedawno płocie. Patrzę, a tu pannica biega za płotem tam i z powrotem, a biedny, ale odrobinę mniej inteligentny od Wiosny Anioł popiskuje do dziewczyny będąc wciąż na naszej działce. Nagle Wiosna znów przeszła pod siatką podbiegła do Anioła, pokazała mu gdzie ma wyjść i razem już ruszyły w las w szalonej gonitwie, w ogóle niezainteresowane moim wołaniem. Wściekła wróciłam do domu. Jak zwykle muszę się martwić, że coś się stanie moim pupilom. Na szczęście niewdzięczne istoty przybiegły zanim nadszedł czas wyjazdu do Olsztyna. Zjadły (Wiosna była tak zmachana, że jadła na leżąco) i poszły odpoczywać.

Żona ma zawsze rację
Wsiedliśmy do samochodu. Brum, brum i nic. Pan Właściciel Domu, dla którego szklanka zazwyczaj jest do połowy pusta jak zwykle zaczął snuć teorie co to się mogło popsuć. Na pewno rozrusznik, albo coś gorszego. No to może na pych. Zebrałam w sobie wszystkie siły (tak bardzo nie chciałam zawieść) i zaczęliśmy pchać. Coś tam zakręciło, ale niestety za słabo. Zepchnęliśmy samochód z małej górki, ale jak to na Warmii bywa jak jest za górki, to zaraz jest pod górkę. Samochód stanął. Pan Właściciel Domu, bardzo wierzył, że auto zapali, jeśli ktoś je popchnie, albo pociągnie. „Może to akumulator?” - Zapytałam nieśmiało, podczas drogi do wsi, żeby znaleźć kogoś kto wybawi nas z patowej sytuacji. Dowiedziałam się, że nie znam się na samochodach i że to na pewno nie akumulator. Szliśmy, a ja słuchałam, że mamy grata (to akurat prawda, ale właśnie taki grat jest potrzebny na nasze wertepy), że we wsi nikogo nie będzie, że trzeba lawetę z Olsztyna. Znów nieśmiało zagadnęłam o akumulatorze, przecież można chociaż spróbować go naładować. Wróciliśmy do domu, a Pan Właściciel Auta zadzwonił do mechanika, który kazał mu.... NAŁADOWAĆ AKUMULATOR! Może i na samochodach się nie znam, ale intuicję kobiecą to ja mam! Od razu zapowiedziałam, że jak się okaże, że miałam rację, to oczekuję kwiatów. Dwie godziny później autko zapaliło. Za późno już było, żeby jechać do pracy, ruszyliśmy więc prosto do kwiaciarni.
Jednym plusem naszego pozostania w domu tego dnia był fakt, że mogłam pogotować, a bardzo to lubię i to, że zobaczyliśmy pierwsze lecące żurawie. Choć od jakiegoś czasu Wiosna na Wonnym Wzgórzu jest cały rok, to żurawie są znakiem, że zbliża się i ta meteorologiczna.





Kierunek Jelenia Góra

Wreszcie spełnia się moje malutkie marzenie, chociaż będzie trwać krótko, ale i tak bardzo się cieszę. Tak dawno nie byłam w górach, a tu taka niespodzianka. Mój film „Świadectwa – tutaj jesień trwa cały rok”, dostał się do bardzo prestiżowego konkursu filmowego, do którego zgłoszono niemal trzy tysiące filmów z całego świata. Dostałam więc zaproszenie, wraz z członkiem ekipy filmowej (mężem czyli) na festiwal w Jeleniej Górze właśnie. Będzie to kilka dni oglądania filmów i uczestniczenia w imprezach festiwalowych, ale na pewno znajdziemy też choć chwilę czasu, żeby zobaczyć coś wokół, bo w Jeleniej Górze byłam ostatni raz jako mała dziewczynka.

Pozdrawiam ciepło!