czwartek, 24 marca 2016

V Przywitanie Wiosny na Wonnym Wzgórzu

Takiego witania wiosny jeszcze nie mieliśmy! Kameralnie, romantycznie, zabawnie, ale i poważnie. Rozmowy o wszystkim przy świeczce, ognisku, gitarze. Duchowość, głębokie rozważania, a potem żarty i śmiechy. Klucze ptaków nad głowami i bliskość z ludźmi znanymi dobrze i dopiero poznawanymi, z ludźmi o wielkiej wrażliwości, z ludźmi zupełnie wyjątkowymi. Zaczęło się już w piątek Wigilią Przywitania Wiosny w bardzo małym gronie. Po powrocie do domu, szybka kolacja, a potem troszkę różnych trunków – mieszanka wybuchowa, rano długi spacer z psami do Lasu Czarownic i nie powiem – lekki ból głowy. Trzeba było jednak wziąć się w garść, nie spać i przygotować imprezę. Pan Właściciel Domu pojechał do Olsztyna, a ja zabrałam się za gotowanie i wreszcie nie była sama w kuchni, bo mój pierwszy gość dzielnie dotrzymywał mi towarzystwa i nawet trochę pomagał. Tak naprawdę przygotowania na szerszą skalę zaczęły się dopiero po 15.00, bo nie liczyliśmy na punktualność gości, a tu punkt 16.00 (psy jeszcze biegały i bramy nawet nie otworzyliśmy) przyjechało towarzystwo z Anielskiego Domku (o którym kiedyś pisałam). Chwilę potem pojawiła się Ala z Markiem – nasi weterani (byli na wszystkich Przywitaniach Wiosny) oraz Ewa i Jacek – nowicjusze (szczególnie Jacek, którego nie znałam, ale poznałam z wielką przyjemnością). Ponieważ nikt się więcej nie pojawiał, to zabawa zaczęła się na całego, a tu niespodzianka! Dotarła do nas Marta z Kubą i uroczym Leosiem. To był czas żeby spalić Marzannę i przenieść się do domu w oczekiwaniu na Apolinarego Polka, który zapowiedział wielkie wejście koło 19.00 (czyli jasne było, że przed 20.00 nie ma co na niego czekać :D ). Zaczęły się dyskusje przy stole, żarty, wygłupy, śpiewy, które rozwinęły się na dobre kiedy przybył długo oczekiwany Paweł i zagrał nam piękny, kameralny koncert, a ja jak zawsze wzruszona atmosferą, ludźmi... Nie wiem o której skończyła się zabawa, ale kilka osób zostało na noc, co zapowiadało kolejny dzień trwania imprezy. Rano spacer z pieskami, wracamy, a tu Paweł gra i podśpiewuje. Taki dom muzyką stojący! Jajecznicę z jajek eko od wujka Piotra z Anielskiego Domu zjedliśmy, a potem zostaliśmy znów w mniejszym gronie. Nie przeszkadzało nam to jednak rozpalić ogniska i miło spędzić dnia. Było zimno, ale atmosfera ciepła i tak cudnie i tak swojsko i naturalnie i prosto i whisky jeszcze zostało na rozgrzewkę, więc trzeba było zęby zacisnąć i wypić herbacianą ciecz, najlepiej z kieliszka i popić wodą i grzybkami w occie "zagryźć" i korzystać z dnia, z natury, z chwili – tak niepostrzeżenie zrobiło się ciemno i trzeba było troszkę się przespać, bo rano do pracy.
Nie poszliśmy do pracy! W końcu w poniedziałek wypadał 21 marca, czyli trzeba było wiosnę jeszcze ostatecznie powitać i tak lewitowaliśmy od stołu do łóżka i na spacer z psami i znów od stołu do łóżka przez cały dzień, aż po południu ostatni i pierwszy gość został zabrany przez uroczą osóbkę, a Wonne Wzgórze już tylko brzmiało śmiechami i gitarą – dźwiękami, które gdzieś tam sobie we mnie zostaną.
Dziękuję Wam wszystkim kochani, że byliście!
Pierwsza impreza, na której nie robiłam żadnych zdjęć, a z której tyle tych zdjęć mam. Autorami są zdjęć są Jacek Siemaszko (zdjęcia z datami) i Mariusz Hartel, którego zdjęciami jestem zauroczona od jakiegoś czasu. Zapraszam do oglądania i życzę wszystkim miłego długiego (świątecznego) weekendu.





piątek, 11 marca 2016

Wyjazd do Jeleniej Góry

Ruszyliśmy z samego rana autkiem w daleką podróż z północy na południe Polski. Z Warmii na Dolny Śląsk. Na początku jechaliśmy przez znane nam tereny, znane i bardzo piękne. Aż serce pękało, że nie ma czasu zatrzymywać się co chwilkę, żeby robić zdjęcia powyginanych drzew, chałupek wśród pól, starych drzwi, koni i krów wśród pagórków. Tak pięknie było mniej więcej do Torunia, a potem? Przykro mi to pisać, ale nie wiedziałam, że Polska jest tak brzydka. Nie raz pokonywałam już tę trasę, bo mój tata pochodzi z Dolnego Śląska, ale może po prostu nie umiałam patrzeć tak jak patrzę dzisiaj. Za Toruniem zaczęły się wielkie, puste przestrzenie. Lasy były niskie i karłowate, głównie iglaste. Wsie z pewnością bardziej nowoczesne niż na północy, ale przez to też brzydsze. Często całe małe osady zabudowane były charakterystycznymi kwadraciakami z lat 80', albo ceglanymi potworkami z lat 90'. Stare domy zdarzały się bardzo rzadko i zazwyczaj albo były wyremontowane w bardzo słaby sposób, albo były tak zniszczone, że miało się wrażenie, że wystarczy pchnąć i wszystko się zawali. Nad tym wszystkim górowały wstrętne wiatraki, czasem stojące bardzo blisko zabudowań. Czasem mijaliśmy wielkie i bardzo nowoczesne gospodarstwa rolne, z ogromnymi szklarniami, wielkimi oborami, wręcz halami produkującymi "żywność". Zdarzały się i urocze miejsca, jak niewielkie miasteczka, z miłymi, acz zaniedbanymi kamieniczkami, czy piękne, zazwyczaj wyremontowane dwory i dworki ze starymi parkami. Jednak takich miejsc, do których moje serce mogło mocniej zabić widziałam może kilkanaście, kiedy przejeżdżam przez nasze północne ziemie, czasem nie wiem w którą stronę spoglądać, bo tych miejsc brzydkich jest znacznie mniej niż tych zapierających dech w piersiach. Ładnie zaczęło się robić dopiero kiedy wjechaliśmy na Dolny Śląsk. Znów pełno starych domów, willi, dworków, wszystkie budynki położone wśród pagórków, skałek, na wzniesieniach ruiny zamków, miasteczka zadbane, czyste. Niestety szybko zastała nas ciemność, była mgła i piękne widoki zaczęły znikać w ciemności. Podróż zajęła nam około 12 godzin, bo mój drogi mąż wymyślił sobie trasę bocznymi drogami, zdarzało się więc, że jechaliśmy nawet drogami szutrowymi. Zameldowaliśmy się w kinie Lot, wpisaliśmy na imprezę integracyjną i ruszyliśmy do hotelu, na kolacje i do sklepu. Od razu pierwszego dnia Jelenia Góra wydała nam się przepięknym miastem. Prawie same stare i ładnie zachowane budynki! Co chwilę spotykaliśmy ludzi z plakietkami z festiwalu, na który przyjechaliśmy, my swoje plakietki zostawiliśmy w hotelu. W kolejce w sklepie spotkaliśmy kilku sporo od nas starszych panów z plakietkami i z podobnym poczuciem humoru do naszego. Oczywiście skończyło się na wspólnej imprezie, na której okazało się, że bawimy się z legendą kina niezależnego w Polsce, legendą, która nagrała już bardzo wiele nagrodzonych na różnych festiwalach filmów dokumentalnych.



Dzień drugi rozpoczął się dla nas od oglądania filmów konkursowych w mojej kategorii. Byłam bardzo zaskoczona po pierwsze wysokim poziomem niektórych filmów i bardzo niskim innych filmów. Po drugie zaskoczyły mnie budżety filmów. Mój film kosztował mnie jakieś 50 zł, tym czasem były filmy w których wybuchały samochody, filmy z kostiumami, scenografią itd. Koniecznie chciałam pojawić się na omówieniu technicznym wieczorem tego samego dnia, jednak owe omówienie bardzo mnie zawiodło. Było na nim tylko dwóch autorów filmów! Jeden chłopak, który okazał się bardzo sympatyczny i ja. Szanowne jury też nie bardzo wykazało się inicjatywą. Nie mieli zamiaru omawiać techniki filmów, bardziej skupili się na pytaniu "co autor miał na myśli?". Miałam wrażenie, że nie do końca zrozumieli mój film, nie rozumiejąc regionu, którego dotyczy i nie znając historii.
Wyjazd rozkręcił się dopiero na dobre, kiedy po omówieniu dotarliśmy w umówione miejsce i wsiedliśmy do autokaru mającego nas zawieźć na imprezę integracyjną. Integrować zaczęliśmy się jednak dość intensywnie już w autokarze. Jechaliśmy krętymi drogami w góry, ponoć gdzieś w okolice Karpacza. Było jednak zupełnie ciemno, musieliśmy więc zaufać przewodnikom i kierowcy. Znaleźliśmy się w końcu w ogromnym drewnianym szałasie, na zewnątrz paliło się ognisko, a w środku ogień na kominku, wszędzie drewniane stoły i ławy i pełno jedzenia: zupy, pierogi, wędliny, sałatki, przekąski, sery. Wszystko pięknie podane i smaczne. Natychmiast znaleźliśmy sobie towarzystwo, a potem następne i następne, pełno ludzi z Polski i świata. Okazało się, że wielu uczestników imprezy fundusze na swoje filmy miało od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i od niezależnych sponsorów, a to już nie przelewki. Powrót planowany był późno w nocy, więc następnego dnia rano byliśmy ledwo żywi, ale mimo to nie chciałam zmarnować dnia, przecież tak rzadko mam okazję być w górach. Wręcz zmusiłam męża żeby zwlekł się z łóżka i zapowiedziałam ochoczo, że będąc w Jeleniej Górze, nie mogę nie pójść w góry. O jeździe samochodem nie było mowy, ale na szczęście okazało się, że pod Chojnik można dojechać autobusem miejskim. Słyszałam, że to bardziej trasa spacerowa, bruczek i trochę pod górkę, a po drodze mieliśmy jeszcze zajść na śniadanie i do kina na jakiś mini wywiadzik, dlatego ubrałam się tak jak ubieram się na co dzień, a że w ogóle nie chodzę w spodniach... Dojechaliśmy pod szczyt. Kupiliśmy bilety do Karkonoskiego Parku Narodowego, zerknęliśmy na ruiny zamku na górze i poszliśmy piękną wybrukowaną ścieżką. Dzień był słoneczny, nie było śniegu, ani lodu, trasa była twarda i łatwa. Tak sobie szliśmy do momentu aż zobaczyłam skręt na czarny szlak. Mąż zrobił przerażoną minę, kiedy oczy mi się zaświeciły. Czarny szlak był znacznie ciekawszy krajobrazowo, te korzenie drzew na skałach, te wielkie głazy, te strome podejścia, to nie to samo co brukowa ścieżka na sam szczyt. Szlak trafił zielony szlak i szlak trafił czerwony. Już tylko czarny się liczył. Ruszyliśmy pod górkę, a przed nami przestrzenie. Las bukowy, skały i prześwitujący przez drzewa widok na góry i miasto i domki, a wszystko takie malutkie i takie piękne. Nieliczni ludzie, których spotykaliśmy patrzyli na mnie i na moją spódnicę jak na dwie idiotki. Nie dziwię się im, też zawsze śmiałam się z turystów, którzy w nieodpowiednich strojach chodzili po górach, czy pływali kajakami. W końcu naszym oczom ukazał się zamek.



Zmachani, bo nie wzięliśmy ze sobą nawet nic do picia, ale szczęśliwi, że udało się wdrapać, po całej nocy zabawy, marzyliśmy o małym piwie w schronisku pod zamkiem. Niestety wycieczka tuż przed nami wykupiła niemal wszystko, łącznie z piwem. Musieliśmy zadowolić się wodą niegazowaną. Mąż stanął w kolejce, a ja ucięłam sobie pogawędkę z miłym starszym panem przewodnikiem. Pan popatrzył na mój strój – jak miałam wrażenie – z politowaniem. Zaczęłam się tłumaczyć, że to taki spontan, że nie wiedziałam, że nie spodziewałam się prawdziwej góry i takie tam. Pan jednak skwitował moją długą spódnicę i szal tymi słowy: "Wygląda pani bardzo pięknie, my też nieraz robimy takie wycieczki i chodzimy po górach w strojach z epoki". Zejście z górki poszło nam znacznie szybciej, poszliśmy poza tym już normalną trasą. Zejść w dół czarnym szlakiem chyba bym się bała (mam lęk wysokości i nie do końca sprawną lewą nogę). Pobiegliśmy szybko na autobus i jak się okazało jechaliśmy z tym samym miłym panem kierowcą co w pierwszą stronę, a pan dokładnie powiedział nam gdzie mamy wysiąść. Odpoczęliśmy troszkę w hotelu, a wieczorem gala finałowa festiwalu.
Nic nie wygrałam, ale sam fakt, że mogłam brać udział w tej imprezie, a nadesłanych zostało prawie 3000 tysiące filmów z całego świata, był dla mnie wielkim zaszczytem. Po gali ruszyliśmy na bankiet, z którego nie udało nam się już w pełni skorzystać, bo po kilku tak intensywnych dniach byliśmy bardzo zmęczeni, a na drugi dzień czekał nas powrót na Warmię. Tym razem ja wybrałam trasę, dojechaliśmy więc dwie godziny szybciej, ale i tak mąż był bardzo zmęczony (nie mam prawa jazdy, więc on prowadził cały dzień). Dowiedziałam się, że takich festiwali jest w Polsce więcej i mam nadzieję jeszcze kiedyś się na jakimś pojawić. Wyjazd dał mi wiele inspiracji i mam głowę pełną pomysłów. Poznałam też sporo przemiłych ludzi, z którymi pewnie będę mieć jakiś kontakt.


A tymczasem na Warmię wróciły żurawie. Wszystko zaczęło powoli budzić się do życia, a my szykujemy się do już V Przywitania Wiosny na Wonnym Wzgórzu, które odbędzie się 19.03 o godzinie 16.00! Już piąty raz! Jak ten czas leci!
Pozdrawiam wszystkich ciepło i już (prawie) wiosennie!