czwartek, 30 stycznia 2014

narzekań garstka

Zaczęłam przed chwilą pisać post na bloga, ale skasowałam. Zaczęłam się trochę żalić. Bo ciągłe nerwy, bo samochód nie pali i dziwnie skrzypi, a my prześcigamy się w prorokowaniu co to może być. Pan Właściciel Domu zakłada najgorsze, nie znając się za bardzo, ja natomiast przekonuje jego i sama siebie, że to drobnostka nie znając się zupełnie. Tak właśnie ponarzekać sobie chciałam, że rano wstać trzeba, że na rehabilitacje i do pracy i do domu i już jest ciemno i już po osiemnastej i che się tylko spać, nie może człowiek dwóch stron książki przeczytać, bo oczy się kleją, a w nocy myszy spać nie dają. To co, że Wiedźma skacze po podłodze i stara się je przegonić. Uciszają się na chwilkę i znów, a kotka przecież pod deski nie wejdzie, a pod deskami klepisko i raj dla gryzoni. Zimno ciągle, węgiel się kończy i pieniędzy brak, a zima jeszcze długa przed nami i tak byle do weekendu, byle do wiosny, żeby nie patrzeć już jak wiatr przerzuca śniegowy zaspy z jednej strony drogi na drugą.
Tak naprawdę pojęczeć chciałam tak znacznie dłużej niż to wyżej, ale pomyślałam sobie, że nie będę. Między innymi dlatego, że przeczytałam na blogu Asi z Siedliska pod Lipami o tym stresie całym i kilka dni temu też na blogu Gorzkiej Jagody kilka ciekawostek i stwierdziłam: Na co tu narzekać? Przecież patrzę przez okno jak mąż bawi się z psem na podwórku, a Anioł skacze jak szalony i jest eksplodującym szczęściem na czterech łapach od czubka nosa, aż po sam ogonek i przekazuje te pozytywne emocje nawet przez okno. Przecież jak przyjeżdżamy do domu to natychmiast wylatuje do nas Miejski Pies i z radości robi się krótki (tak podwija ogon pod siebie i lata po całym domu), a Wiedźma zeskakuje z szafy i niby obrażona przechodzi obok, ale jednak zeskakuje! Potem jak już się odobrazi to śpi ze mną wtulona i rozpycha się w łóżku. Przecież póki co jest ciepło, a my mieszkamy w najpiękniejszym miejscu, które w sobotę zobaczymy znów w pełnej krasie (w tygodniu rano jest ciemno i po płudniu jak wracamy też jest ciemno) Przecież mamy siebie i nie raz przekonaliśmy się już, ze razem damy sobie radę ze wszystkim. Jest jeszcze garstka ludzi (chociaż z różnych powodów nam nie znanych chyba coraz mniejsza), dla których nie straszna zima zła i chcą nas odwiedzać i posiedzieć z nami przy stole i po prostu pogadać. No i mogę upiec sobie ciasto i chleb i bułeczki z różnymi nadzieniami i rogaliki i... i tak też zrobię i mam nadzieję, że zapach wydobywający się z piekarnika na dobre poprawi nam humory.

wtorek, 21 stycznia 2014

Ciepło - zimno



Nadeszła wreszcie zima. Wonne Wzgórze pokryło się cienką warstwą śniegu (oby nie było go więcej). Droga stała się twarda i nie zasysa już butów. Można bez problemu przejść suchą stopą i przejechać autem. Są też oczywiście minusy. W ostatniej chwili przed przyjściem mrozu zdążyliśmy okryć świerkowymi gałązkami kiełkujące w ogrodzie rośliny cebulowe, wrzosy i piwonie. Wielka pnąca róża i nowe drzewka owocowe już dawno otulone były geowłókniną, im nie zagraża więc niebezpieczeństwo. Zmartwił mnie również posadzony jesienią bez, który puścił już malusieńkie zielone listeczki. Wokół niego także postawiłam świerkowe gałązki, ale czy to coś da?
Ranek był zimny. Za oknem szron aż skrzył się na drzewach, a w domu z ust leciała para. Paliliśmy w kominku wilgotnym, wygrzebanym spod śniegu, a czasem i błota drewnem, temperatura jednak w porywach podskakiwała do trzynastu stopni. Wiedzieliśmy już, że to koniec palenia resztkami. Nadszedł czas na zamówienie drewna. W nadleśnictwie nie ustalili jeszcze cen na Nowy Rok i choć dzwoniłam co kilka dni, Leśniczy wciąż nie mógł nam drewna sprzedać. Wiedzieliśmy, że dłużej tak nie wytrzymamy. Pan Właściciel Domu zaczął gorączkowe poszukiwania opału. Okazało się, że wszystkie okoliczne składy świecą pustkami. Drewno zamówiliśmy więc z dość daleka. Wyjechaliśmy wcześniej z pracy i szczęśliwi czekaliśmy na dostawę. Przyjechały piękne bukowe szczapy, całe pięć metrów! Mąż porąbał je na drobne ustawił cudną piramidkę w kominku, dołożył gazety, podpalił i... Nic. Gazety się spaliły drewno nawet się nie zajęło. Po kilku próbach na szczapkach pojawił się niewielki płomień, były też efekty dźwiękowe – cały kominek zaczął syczeć. Dym buchał straszliwie. Drewno mimo swojej ceny i składanych nam obietnic było mokre. Ubraliśmy się w ciepłe swetry, golfy, opatuliliśmy w kołdry, koce i poszliśmy spać. Rano stopni było aż osiem. Co tu robić? Zastanawialiśmy się gorączkowo, czy zamówić inne drewno, które też może okazać się mokre, czy może węgiel i przerzucić się na piec? Okazało się jednak, że znajomy z pracy od Sebastiana ma dojście do suchego drewna. Znów odbyliśmy gorączkową naradę. Kupić, czy nie kupować? Wzięliśmy wolne. Pan Właściciel Domu pojechał na rekonesans i przywiózł na próbę kilka szczap. Zrobiliśmy dokładnie tak samo jak z poprzednim drewnem, którego stos leżał już przed domem. Odczekaliśmy kilka minut. Drewno było zmrożone i lodowate. Nie paliło się. Nie było na co czekać. Zamówiliśmy węgiel, który przyjechał w ciągu godziny. W ciągu tej godziny również ogień w kominku buchnął ciepłym płomieniem. Drewno było już rozgrzane i okazało się, że jest jednak suche. Węgiel już jechał. Znów narada, burza mózgów. W gruncie rzeczy mamy więc pięć metrów drewna mokrego, pięć suchego i tonę węgla. W domu jest ciepło i miło. Nie straszne są nam więc na razie podmuchy lodowatego wiatru, który chce wywiać z domu nasze ciepełko, nie straszny nam mróz i śnieg. W domku jest ciepło!
Drewno powoli układamy na ganku, do którego również powoli powstaje daszek. Na wiosnę daszek dostanie również dachówkę. Wtedy zbudujemy nową wiatę na drewno, na którą Pan Właściciel Domu już ma pomysł. Zbudujemy wiatę na drewno, które tym razem zamówimy u Leśniczego już wiosną i wtedy spokojnie przygotujemy je do zimy. Przez ten czas podeschnie pewnie również te pięć metrów mokrego buka. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Pozdrawiam Was ciepło!

piątek, 10 stycznia 2014

WIATR

Noc. Wiatr gwizdał w kominach, tak przerażająco jakby krzyczał głosami tych, którzy zginęli w Studziance podczas obu wojen i w późniejszych niepewnych czasach. Dachówki dzwoniły. Drzewa za oknem uginały się od podmuchów, gadały - skrzypiały błagając wiatr o litość. Nie mogłam spać. W takich chwilach każdy sęk na drewnianym suficie wydaje się okiem, każdy słój wyciągniętą ręką. Czarna postać o ogromnym cieniu zleciała z hukiem z szafy i zaczęła ostrzyć swoje złowieszcze pazury na moim fotelu - obudziła się Wiedźma. Chciała wyjść na zewnątrz, czuła jednak niepokojącą aurę usiadła więc tylko na parapecie nerwowo machając ogonem. Mąż chyba też nie spał spokojnie. Co chwilę przewracał się na łóżku. Na pewno czuwał nasłuchując czy wiatr nie urywa gałęzi w sadzie, czy nie strąca dachówek i czy nie kiwa gankiem.Wiedźma zamiauczała rozrywając tę i tak wątpliwą już ciszę na strzępy. W nocy każdy dźwięk wydaje się wyostrzony. Wstałam z łóżka. Nie chciało mi się dokładać do kominka, zapytałam za to uprzejmie kota, czy nie raczy jednak wyjść na zewnątrz. Kiedy otworzyłam okno Wiedźma ucieka w popłochu, a we mnie uderzyła fala wiatru. Ciepłego wiatru. Noc była jasna, widać było wyraźnie latające po sadzie liście i drobne gałęzie. Niebo gwieździste, świecił wygięty w cienki pałąk księżyc. Wróciłam do łóżka wciąż nasłuchując. Tylko chwilę cieszyłam się z myśli, o zbawiennym, bo osuszającym nasze błota wietrze. Wydaje się, że jeszcze sekundę temu patrzyłam przez okno na rozgwieżdżone niebo, a teraz usłyszałam dźwięki ulewy. Wiatr szarpał chmurami to przeganiając je z nad Gór Studzianki i całej leżącej w dolinie wsi, to znów nasyłając je nad nasze domy i zmuszając do wylewania strumieni wody. Wiedźma przestała kręcić się po pokoju, wskoczyła za to na moje plecy i pomiaukując zaczęła prosić o pieszczoty (a właściwie to zaczęła mnie swoimi krzykami zmuszać do głaskania, nagradzała mnie ciszą, lub miłym mruczeniem). Posuwam się zaspana, robiąc miejsce nieznośnemu stworzeniu, które co noc wtula się we mnie, pełniąc jednocześnie funkcje małego grzejniczka. Moja ręka już na wpół śpiąca przesuwa się po czarnym miękkim futerku. Zadzwonił budzik. Nakryłam twarz kołdrą. "Kochanie, chyba wstajemy" – usłyszałam i miałam ochotę odpowiedzieć: "To ja CHYBA nie". Pan Właściciel Domu był jednak niewinny i pewnie sam się nie wyspał, zostawiłam więc tę złotą myśl dla siebie i powoli zwlekłam się z łóżka. Mąż wyszedł na spacer z Aniołem, a ja zabrałam się za śniadanie i ratowanie resztki żaru w kominku. Mimo tej zaledwie jednej czerwonej szczapki w domu było ciepło i przyjemnie, a kiedy włożyłam kawałek bardziej wysuszonego drewna ogień natychmiast buchnął całą swoją rudością. Sebastian wrócił ze spaceru sam. Jakieś stadko jeleni ukryło się na noc przed wiatrem w zagajniku brzozowym tuż obok naszego domu, Anioł poczuł zew. "Uciekł, jak tylko wyszliśmy za drogę" – mówi mąż. Pies nie wraca. Kiedy wołałam jego imię, wiatr chwytał każdą głoskę i rozrzucał w różne strony. Nie słyszałam wśród tych szumów i huków swojego własnego głosu, jak więc miał usłyszeć go w ferworze gonitwy nasz pies? Czas wyjeżdżać do pracy. Psa nie ma. Zdarzały się już takie sytuacje i wtedy wsiadaliśmy do samochodu i zamiast do Olsztyna jechaliśmy szukać Anioła, który zawsze słysząc auto zbiegał z górki, na położoną w dole drogę i z radością wsiadał na tylne siedzenie. Potem zawsze był zawiedziony, że nie jedzie na wycieczkę, tylko wraca na własne podwórko, skoro mógł przecież jeszcze polatać za tym dzikiem. Tym razem jednak nie było potrzeby szukania zguby. Kiedy tylko zatrzasnęliśmy drzwi samochodu zza zakrętu wyłoniła się kupka nieszczęścia. Nasz pies, który zazwyczaj zgrywa owczarka (jest kundelkiem, ale jak ma dobry nastrój i wygnie pierś do przodu to nawet weterynarz potrafi się pomylić), tym razem był najbardziej skundlony na świecie. Ledwo przebierał łapami, sierść miał mokrą i potarganą, uszy klapnięte, przy czym jedno zupełnie się wygięło, jęzor wywalił tak, że nie spodziewałam się, iż może być tak długi. Pysk miał jednak głupawo uśmiechnięty, a oczy świecące. Podleciał do samochodu, oparł się błotnistymi łapami o szybę, zostawiając ślady, mówiące wszystkim z miasta: "oni mają psa" i popatrzył na mnie przez chwilę wielce zadowolony. Nie mogłam otworzyć drzwi, bo zaraz zmuszona byłabym się przebrać. Pan Właściciel Domu pokazał mu miskę z jedzeniem i zmęczone psisko pobiegło do swojego pokoju na zasłużony odpoczynek. A my ruszyliśmy jak zwykle w podróż do Olsztyna narażeni na wicher, który próbował zaatakować nasze małe autko. Tak na Wonnym Wzgórzu wieje często i wcale nie musi się to nazywać Ksawery!
Dobrze, że już piątek!


Na koniec chciałam pokazać wam tekst, który dopiero odkryłam o historii Studzianki. Zapraszam Was do przeczytania:

http://www.warmiaznanainieznana.pl/czytaj.php?strona=studzianka

środa, 8 stycznia 2014

Czas błota

Pogoda zaskakuje. W styczniu w naszym ogrodzie wciąż kwitną rumianki i prymulki. Wciąż, a może już? Mam wrażenie, że pąki drzew nabrzmiały, ale wolę nie przyglądać się im z bliska. Boje się, że szlag trafi nasze, sadzone w listopadzie drzewka owocowe. Ze względu na oszczędności nie kupowaliśmy jeszcze w tym roku opału. Kominek świetnie zdaje egzamin, a palimy w nim tym co znajdziemy wokół domu. Przy okazji porządkujemy więc podwórko. Niestety ze względu na to, że nie palimy w centralnym musieliśmy włączyć bojler, bo mieliśmy już dosyć porannych kąpieli w lodowatej wodzie. To pewnie nie będzie oszczędność, ale zobaczymy przy rachunku...W każdą sobotę wychodzimy na zewnątrz i szukamy drewna i spróchniałych belek, które nie nadają się już do planowanych przez nas budów. Pan Właściciel Domu tnie je swoją ulubioną zabawką, a potem układamy je przy kominku. Pod koniec tygodnia, reszta drewna, która zostaje akurat jest sucha, niestety musimy znów szukać kolejnych zwalonych na obrzeżach siedliska drzew, suszyć je i tak w kółko. W tym przypadku ciepła pogoda nas cieszy. Ciężko byłoby wygrzebywać drewno spod śniegu, pewnie trzeba by było również szybciej zamówić suchy i co za tym idzie bardziej wydajny opał. Decyzja jednak zapadła i postanowiliśmy drewno zamówić. Jednak teraz jak na złość nadleśnictwo nie podało jeszcze cen na Nowy Rok i musimy czekać. Mimo ciepłej aury pogoda nas nie rozpieszcza i choć są słoneczne chwile, to przeważnie leje deszcz rozmywając coraz bardziej ziemię na naszym wzgórzu. Chodzę coraz więcej i chociaż po godzinnym spacerze z psem wracam kulejąc to walczę i staram się dużo spacerować. Niedługo zaczynam też rehabilitację. Niestety błoto uniemożliwia mi często swobodne spacery, jest ślisko i niebezpiecznie. Kalosze nie trzymają dobrze kostki, za to systematycznie zasysane są przez podłoże. Coraz częściej biorę też udział w pracach gospodarskich, takich jak wyżej opisywane wyszukiwanie, czy układanie drewna. Bardzo to lubię i czuję satysfakcję, kiedy jestem w stanie choć trochę pomóc mężowi. Zaczynamy też wreszcie realizować postanowienia... ubiegłoroczne. Jednym z nich jest budowa ganku. W starym roku stanęła wstępna konstrukcja, jednak zastał nas śnieg i nie mogliśmy postawić konstrukcji pod dach. Ostatni wolny poniedziałek był ładny, wzięliśmy się więc do pracy. Takimi metodami, jakimi robimy nasz ganek (pomijając że to w ogóle pierwsza rzecz jaką budujemy własnoręcznie, a właściwie Pan Właściciel Domu buduje, a ja tylko asystuje) tak naprawdę potrzebowalibyśmy dwóch sprawnych mężczyzn i dodatkowo jednej osoby do obsługi technicznej. Niestety mój mąż musi w tym przypadku pełnić rolę półtora sprawnego mężczyzny, a ja tej pozostałej połowy i obsługi technicznej dodatkowo. Mimo to konstrukcja dachu powoli zaczęła powstawać. Mąż przy pierwszym przęśle przywiązał nitkę, sprawdził poziomy, każdy szczyt miał kończyć się na wysokości napiętej nici. Schody zaczęły się jednak przy... schodach. Nie było jak ustawić drabiny. Wcześniej wchodziłam na kilka stopni drabiny i podtrzymywałam belki, a Sebastian starał się jak najszybciej je poprzykręcać, tak żeby nie zdążyły popękać mi plecy pod ich ciężarem. Tym razem jednak duża drabina potrzebna była do przymocowania ostatniej belki, a mała nie sięgała spod schodów do szczytu ganku, który za chwilę miał stanąć. Żeby Wam to uwypuklić powiem, że daszek jest dwuspadowy, wcześniej zbudowana była już podmurówka z cegieł i właśnie te przeklęte schodki. Tutaj też Sebastian wykazał się pomysłowością, chociaż ja ledwo to przeżyłam. Gdyby nie to, że bardzo chcę mieć ganek i jestem w gorącej wodzie kąpana, to chyba nie podjęłabym się tego zadania. Stałam na schodkach, a belki podtrzymywałam na... widłach! Czułam się jak jakiś akrobata, który na kiju nosi piłkę, albo wieże z klocków. Ja trzymałam konstrukcje dachu! Sebastian przykręcił belki z jednej strony i natychmiast przestawił drabinę na drugą stronę ganku. Wciąż trzymałam, ale miałam wrażenie, że zaraz ręce mi zwiędną, widły wylecą z rąk, a belki wylądują na mojej głowie. Zaznaczyć chciałam jeszcze, że choć nasze beleczki to najcieńsze belki, jakie znaleźliśmy to jednak nie mają nic wspólnego z tymi, z których robi się teraz więźby dachowe nawet na całych domach. To belki rozbiórkowe z naszej stodoły, które podtrzymywały ogromny dach kryty ceramiczną dachówką, są więc grube i mają swoją wagę. Jeszcze tylko drabina na środek, mąż na razie połączył jednym wkrętem belki i już mogłam puścić. Potem podokręcał resztę, tak żeby nic nie odpadło, a ja byłam już tylko pomocą techniczną. Wróciliśmy do domu, kuśtykając już całkiem mocno umagdziłam szybki obiad i mimo, że we wtorek musieliśmy pojawić się w pracy, postanowiliśmy opić nasz sukces. Jeśli tylko nie będzie padało, to mimo okropnego błota postanowiliśmy już zadaszyć nasz ganek. Na razie będą to tylko deski i folia ochronna, na wiosnę, kiedy ganek zamurujemy, to pokryjemy go też dachówką. Czeka nas przy nim jeszcze mnóstwo pracy. Trzymajcie kciuki!

NA koniec jeszcze rysunek instruktażowy, jak zrobić ganek za pomocą wideł ;-) Wiem, że nie jest on godny plastyka, ale mam nadzieję, że oddaje sens. Ten krasnal z widłami to ja, a ten na drabinie to Pan Właściciel Domu.

piątek, 3 stycznia 2014

Świątecznie

Ostatnio o wszystkim piszę z opóźnieniem, ale to przez notoryczny brak czasu i ostatnie problemy z internetem.
Święta spędziliśmy jak zawsze u moich rodziców. Na szczęście nie było już żadnych ekscesów pogodowych. Dlatego też przygotowania były spokojne i pełne radosnego oczekiwania. Nie czekamy może ze zbyt wielkim utęsknieniem na kolejne narodziny Pana, za to oboje (Pan Właściciel Domu i ja) z niecierpliwością czekaliśmy na moment kiedy to wraz z najbliższymi zasiądziemy do wigilijnego stołu. Od połamania nóg widziałam się z rodzicami tylko przy okazji wizyt u lekarzy, nie było więc okazji po prostu posiedzieć i pogadać. Mama zawsze mówi, żeby na święta nic nie przywozić, bo ona lubi gotować i wszystko chce zrobić sama, nie wyobrażamy sobie jednak żeby wszystko było na głowie tylko dwóch osób, szczególnie, że po naszym lipcowym połamaniu nóg mama chodzi znacznie gorzej niż ja i jest już po trzeciej operacji tej samej nogi, którą podobno pan ordynator iławskiego szpitala dobrze zoperował. Ja radzę sobie za to całkiem dobrze i prawie już nie kuleję. W pracy dostałam kilka dni wolnego więc z zapałem zabrałam się za przygotowywania. W poniedziałek przed Wigilią mąż musiał jeszcze pojechać do Olsztyna, włączyłam więc radio, licząc na jakieś kolędowe dźwięki i zabrałam się za pieczenie cielęciny, która dwa dni pływała w zalewie z wina, masła i tymianku, rolady boczkowej, za wykańczanie galaretką i owocami sernika (sernik to ulubione ciasto mojego taty, dlatego zawsze piekę właśnie sernik) i za pieczenie drożdżowych rogalików z leśnymi grzybami i cebulką i wersji na słodko z jabłkiem i cynamonem. Zrobiłam też kruche ciastka wg przepisu Prababci Antoniny. Część z nich pojechała z nami, a reszta zapakowana w zgrabne paczuszki powędrowała do dziadków i wujków Pana Właściciela Domu. Po powrocie do domu Pan Właściciel Domu przygotował sałatkę jarzynową i następnego dnia, po zapakowaniu prezentów i oczywiście naszego Anioła Stróża ruszyliśmy na podbój Siemian. Suchą drogą śmignęliśmy dość szybko, mogliśmy więc pomóc przy ostatnich świątecznych przygotowaniach i spokojnie pójść na spacer. Anioł dostał świąteczną kość, a my usiedliśmy przy pięknym stole z rodzicami i Romkiem (to przyjaciel rodziców, który u nich mieszka), czekając na brata i jego żonę, którzy musząc obskoczyć dwie Wigilie i dojeżdżają do nas później i oczywiście na zbłąkanego wędrowca. Zawsze puszczamy kolędy w wykonaniu Czerwonego Tulipana, na kanapie w pobliżu chrapie Jogurt – pies rodziców (on jak zwykle przespał godzinę cudów, widocznie nie miał nam nic do powiedzenia), kręcą się też kotki Mięta i Frida, próbując czasem zrzucić bombkę z choinki. Obie uważają, że to pięknie przystrojone drzewko stoi w rogu specjalnie dla ich uciechy. Płomienie w kominku ogrzewają atmosferę, na stole palą się świece, zastawa na stole, wszystkie lampy, zegary, każdy przedmiot ma jakąś historię, której wspomnienie wywołuje uśmiech. Ogromny obraz przytachany przez przyjaciela na plecach, lampa ze śmietnika w Berlinie, zegar kupiony na wspólnej wycieczce... Mama jak mała dziewczynka zawsze najbardziej nie może doczekać się prezentów, chociaż sama osobiście zrobiła zmówienie u świętego Mikołaja. Wreszcie nadjeżdżają ostatni biesiadnicy (bo nasza Wigilia to taka rodzinna biesiada), szybko coś jedzą, wypiją i... Ulubiona chwila mamy – otwieranie prezentów. W zwyczaju jest u nas dawać prezenty dla małżeństw, a nie dla pojedynczych osób, dostaliśmy więc między innymi kociołek do gotowania na ognisku, już więc zapraszam wszystkich na nasze wiosenne i letnie imprezy z pysznym, pachnącym dymem jadłem!
Mama zaszalała ze świątecznymi potrawami. Oprócz oczywiście barszczu, pierogów i ryby po grecku, którą uwielbiam, czy standardowego śledzia, na wigilijnym stole zamiast karpia w galarecie, którego co roku jedli tylko rodzice stanęły pulpety z karpia w galarecie. Niewielka odmiana, a wszystkim bardzo smakowało. Mama upiekła też udziec z dzika, zrobiła pasztety (z dzika i z królika), umagdziła makaron do rosołu, a na świąteczny obiad podała królika z borowikami – pychota! Mimo, że mieliśmy jeszcze trochę wolnego, to wróciliśmy na Wonne Wzgórze drugiego dnia świąt i oddaliśmy się spokojnie odpoczynkowi i zajmowaniem się stęsknioną za nami Wiedźmą, która urządzała z radości galopady po całym domu i wynajdowała każdą okazję, aby władować się na kolana.


Na jednym ze zdjęć jest dom moich rodziców. Mama żałuje, że zrobiła zdjęcia nas wszystkich przy stole, jednak tyle było radości i zawirowań, że nikt o tym nie myślał. Zrobiła za to na drugi dzień zdjęcie mojemu bratu i mnie. Nie jesteśmy już odświętnie ubrani i trochę zmęczeni po całonocnych rozmowach co widać na naszych buziach, ale i tak podoba mi się to zdjęcie, więc wstawiam.

Impreza sylwestrowa? Z kulejącą żoną nie dałoby się nawet potańczyć. W ostatniej chwili więc zaczęliśmy szukać kompanów do popatrzenia w ogień w kominku i do pokrzyczenia "Przed breją" i "Po brei". Tu należy się Wam wyjaśnienie. Breja, to tradycyjna warmińska zupa (swoją drogą niezbyt apetyczna), składająca się z ugotowanej w wodzie grubo zmielonej mąki. W tę papkę wrzucało się usmażoną cebulę, a w domach bogatszych także i skwarki. Breję podawano zawsze w noc sylwestrową. Kiedy siadano do kolacji ostatniego dnia grudnia, gospodarz wychodził przed dom i wołał "Przed breją", a z innych chat odpowiadały mu takie same okrzyki. Analogicznie po godzinie dwunastej wołało się "Po brei". Dzisiaj już tylko my tak wołamy, a we wsi, jeśli nawet nas słyszą, to dziwią się, skąd takie dziwne sylwestrowe okrzyki. Wracając jednak do tematu, zbyt dokładnie tych kompanów sobie nie szukaliśmy, bo zostaliśmy sami. Sami z naszymi zwierzakami, kominkiem, świeczkami i bardzo wykwintną, zupełnie nie warmińską kolacją. Krewetki, łosoś, caprachio, zapas mocnych trunków i cała romantyczna, ciepła atmosfera naszej chaty, umilały nam czas w oczekiwaniu na dwunastą. Nie jestem fanką fajerwerków ze względu na zwierzęta, nasze jednak na szczęście się nie boją. Wyszliśmy więc o dwunastej z butelką szampana na podwórko i patrzyliśmy na otaczające nas z każdej strony pokazy sztucznych ogni - te z Jezioran, z Dobrego Miasta i oczywiście z Olsztyna. Mieszkamy wysoko, więc wszystko było pięknie widać. Potem leżąc już w łóżku i popijając szampana prosto z butli jeszcze długo snuliśmy marzenia, a wszystkie one dotyczyły naszego domu na Wonnym Wzgórzu. Mam nadzieję, że w tym roku część marzeń uda się spełnić. Wam również życzę spełnienia marzeń i snucia kolejnych, które spełniać będziecie w następne "Nowe Roki"! Niech Wam się darzy!