Szczęściarz spadł ze schodów.
To nie był pierwszy raz.
Od jakiegoś czasu jego łapki
rozjeżdżały się nawet na prostej drodze, a po raptem trzech, jedynych schodkach
prowadzących z podwórka do domu wolał wchodzić z asekuracją. Na łapach wyrosły
mu krwawe guzy, które trzeba było opatrywać kilka razy dziennie, a największa
narośl na podbrzuszu była już wielkości główki dziecka.
Tym razem leżał pod schodami na
plecach i nie mógł się podnieść, a spod niego leciała cienka stróżka moczu.
Wybałuszył oczy i patrzył na mnie błagalnie. Położyłam go w wygodniejszej
pozycji. Byłam zmęczona ciągłym nocnym wstawaniem, sprowadzaniem, czy
znoszeniem bydlądka po schodach, a potem jeszcze cięższym wciąganiem na górę,
zmianą opatrunków, karmieniem z ręki, bo inaczej już nie jadł, podawaniem miski
z wodą, mycia pod ogonkiem... Byłam jednak w stanie wykrzesać z siebie jeszcze
więcej i trwać tak, do póki nie poczułam na sobie tego właśnie błagalnego
spojrzenia, w którym była bezradność i bezsilność. Już kilka tygodni temu
przestaliśmy słyszeć radosne szczekanie, które przerodziło się w próby wydania
z siebie tego niskiego barytonowego hau hau, żeby wydusić tylko piskliwe
hałłł... Od kilku dni nie słyszeliśmy już nic, oprócz miarowego popiskiwania od
czasu do czasu i dźwięku szorujących o deski łapek, które próbowały same wstać.
-Sebastian, jedziemy ze
Szczęściarzem! Już czas!.
-Nie dam rady... – pierwsza myśl
Pana Właściciela Domu, który już po chwili zreflektował się i zaczęliśmy
szykować się do wyjazdu. Szczęściarz cierpliwie czekał. Przed oczami stanęła
nam ta brudna czarna kula, która stała pod sklepem. Wtedy też nie mógł chodzić.
Potem operacja i pierwsza gonitwa za samochodem, pierwsze spacery i radosne
szczekanie w cztery strony świata i czekanie na drodze na swojego opiekuna, aż
wróci z pracy. Potem już tylko coraz mniej biegania, chodzenia i wszystkiego
coraz mniej, w końcu zrobiło się i mniej psa, a więcej cierpienia i choroby.
Zadzwoniłam do kliniki, pełna zaufania do lekarzy, którzy zajmowali się Piesiem
z największym zaangażowaniem i czułością. Po chwili wydukałam o co mi chodzi:
-
Pies jest z zaawansowanym rakiem, nie wstaje już sam, chcemy
go uśpić. – powiedziałam drżącym głosem i właśnie tego dnia, przez cały ten
czas bywania w klinice w Kortowie nawet raz w tygodniu, trafiłam na
weterynarza, którego poziom empatii wahał się koło zera.
-
To od dzisiaj pani wie, że pies ma raka? Jest długi weekend.
-
Nie, nie od dzisiaj,
ale w weekend się bardzo pogorszyło.
-
Dzisiaj nie usypiam psów, nie będę mieć co zrobić z ciałem,
proszę przyjechać po weekendzie. Dzisiaj mamy święto.
-
To, to że mamy święto oznacza, że pies ma się męczyć?
-
Pies jest naszym pacjentem?
-
Tak.
-
To u kogo się leczy? – tu wymieniłam nazwisko naszego Pana
Doktora i kilku innych lekarzy, którzy w między czasie zajmowali się Szczęściarzem.
– Dobrze, proszę przyjechać.
Po drodze milczeliśmy, ale i
staraliśmy się usprawiedliwiać swoją decyzję, zastanawiać się czego chce
Piesio, próbowaliśmy też zmieniać temat...
Po problemach z wyjściem z
samochodu Piesio zaczął normalnie iść, a w klinice napił się sam wody.
Wątpliwości zaczęły ściskać nam gardło. Rozsądek jednak wziął górę.
Pan doktor znów nie okazał za
wiele serca. Płakaliśmy oboje, kiedy Szczęściarz dostał zastrzyk uspokajający.
Staliśmy na środku poczekalni, Pies leżał przy nas. Głaskaliśmy go po główce i
czuliśmy pełne współczucia spojrzenia ludzi, którzy czekali ze swoimi dużo
zdrowszymi zwierzętami. Panowała przerażająca cisza. Weterynarz nawet nie
pomyślał, żeby zabrać nas z naszą małą tragedią do oddzielnego pomieszczenia.
Po zastrzyku Szczęściarz nie mógł już zupełnie wstać. Sebastian podpisał zgodę
i wreszcie mogliśmy uciec gdzieś, gdzie wszyscy nie będą na nas patrzeć.
Położyliśmy Psa na stole i głaskaliśmy go po pyszczku. Dostał narkozę. Oddychał
spokojnie, spał. Okropnie długo to trwało, nie wiedzieliśmy co się dzieje. Nie
byliśmy nigdy przy usypianiu psa i nie wiedzieliśmy czy to już, czy jeszcze
nie. Czy ktoś do nas przyjdzie, czy mamy iść, czy zostać. W końcu przyszła
studentka, której zapytaliśmy się co dalej.
–Dostanie jeszcze jeden zastrzyk,
wtedy przedawkujemy narkozę, nie musicie państwo przy tym być. - Jak mielibyśmy
przy tym nie być i go zostawić?
- My chcemy przy tym być! –
oburzył się Sebastian. Nie zostawilibyśmy go samego. Pan nieczuły wreszcie się
pojawił. Nic nie mówił, nie pytał się co jest psu, nic. Nic go nie obchodziło.
Jak zaczęłam coś do niego mówić, to po prostu wyszedł zostawiając moje słowa
zawieszone w powietrzu. Po chwili wrócił z ostatnim zastrzykiem. Trzymałam rękę
przy nosku i czułam jak oddech staje się wolniejszy i wreszcie się zatrzymuje.
To koniec męczarni. Już jest w psim niebie. Wracając było tak pusto, śmialiśmy
się przez łzy wspominając zabawne zachowania Piesia i obiecaliśmy sobie już nie
płakać.
Ten dzień przeznaczyliśmy na
odpoczynek i wyciszenie. Wieczorem, nie rozmawiając już o Piesiu, położyliśmy
się do łóżka. Teraz był moment dla Sebastiana, który cały czas bardzo mnie
wspierał i tylko ukradkiem ocierał łzy.
-
Tak jest pusto... A jeszcze niedawno zza łóżka wystawały te
jego krzywe, śmieszne uszy...