wtorek, 7 maja 2013

Oststni oddech



Szczęściarz spadł ze schodów.
To nie był pierwszy raz.
Od jakiegoś czasu jego łapki rozjeżdżały się nawet na prostej drodze, a po raptem trzech, jedynych schodkach prowadzących z podwórka do domu wolał wchodzić z asekuracją. Na łapach wyrosły mu krwawe guzy, które trzeba było opatrywać kilka razy dziennie, a największa narośl na podbrzuszu była już wielkości główki dziecka.
Tym razem leżał pod schodami na plecach i nie mógł się podnieść, a spod niego leciała cienka stróżka moczu. Wybałuszył oczy i patrzył na mnie błagalnie. Położyłam go w wygodniejszej pozycji. Byłam zmęczona ciągłym nocnym wstawaniem, sprowadzaniem, czy znoszeniem bydlądka po schodach, a potem jeszcze cięższym wciąganiem na górę, zmianą opatrunków, karmieniem z ręki, bo inaczej już nie jadł, podawaniem miski z wodą, mycia pod ogonkiem... Byłam jednak w stanie wykrzesać z siebie jeszcze więcej i trwać tak, do póki nie poczułam na sobie tego właśnie błagalnego spojrzenia, w którym była bezradność i bezsilność. Już kilka tygodni temu przestaliśmy słyszeć radosne szczekanie, które przerodziło się w próby wydania z siebie tego niskiego barytonowego hau hau, żeby wydusić tylko piskliwe hałłł... Od kilku dni nie słyszeliśmy już nic, oprócz miarowego popiskiwania od czasu do czasu i dźwięku szorujących o deski łapek, które próbowały same wstać.
-Sebastian, jedziemy ze Szczęściarzem! Już czas!.
-Nie dam rady... – pierwsza myśl Pana Właściciela Domu, który już po chwili zreflektował się i zaczęliśmy szykować się do wyjazdu. Szczęściarz cierpliwie czekał. Przed oczami stanęła nam ta brudna czarna kula, która stała pod sklepem. Wtedy też nie mógł chodzić. Potem operacja i pierwsza gonitwa za samochodem, pierwsze spacery i radosne szczekanie w cztery strony świata i czekanie na drodze na swojego opiekuna, aż wróci z pracy. Potem już tylko coraz mniej biegania, chodzenia i wszystkiego coraz mniej, w końcu zrobiło się i mniej psa, a więcej cierpienia i choroby. Zadzwoniłam do kliniki, pełna zaufania do lekarzy, którzy zajmowali się Piesiem z największym zaangażowaniem i czułością. Po chwili wydukałam o co mi chodzi:
-         Pies jest z zaawansowanym rakiem, nie wstaje już sam, chcemy go uśpić. – powiedziałam drżącym głosem i właśnie tego dnia, przez cały ten czas bywania w klinice w Kortowie nawet raz w tygodniu, trafiłam na weterynarza, którego poziom empatii wahał się koło zera.
-         To od dzisiaj pani wie, że pies ma raka? Jest długi weekend.
-          Nie, nie od dzisiaj, ale w weekend się bardzo pogorszyło.
-         Dzisiaj nie usypiam psów, nie będę mieć co zrobić z ciałem, proszę przyjechać po weekendzie. Dzisiaj mamy święto.
-         To, to że mamy święto oznacza, że pies ma się męczyć?
-         Pies jest naszym pacjentem?
-         Tak.
-         To u kogo się leczy? – tu wymieniłam nazwisko naszego Pana Doktora i kilku innych lekarzy, którzy w między czasie zajmowali się Szczęściarzem. – Dobrze, proszę przyjechać.

Po drodze milczeliśmy, ale i staraliśmy się usprawiedliwiać swoją decyzję, zastanawiać się czego chce Piesio, próbowaliśmy też zmieniać temat...
Po problemach z wyjściem z samochodu Piesio zaczął normalnie iść, a w klinice napił się sam wody. Wątpliwości zaczęły ściskać nam gardło. Rozsądek jednak wziął górę.
Pan doktor znów nie okazał za wiele serca. Płakaliśmy oboje, kiedy Szczęściarz dostał zastrzyk uspokajający. Staliśmy na środku poczekalni, Pies leżał przy nas. Głaskaliśmy go po główce i czuliśmy pełne współczucia spojrzenia ludzi, którzy czekali ze swoimi dużo zdrowszymi zwierzętami. Panowała przerażająca cisza. Weterynarz nawet nie pomyślał, żeby zabrać nas z naszą małą tragedią do oddzielnego pomieszczenia. Po zastrzyku Szczęściarz nie mógł już zupełnie wstać. Sebastian podpisał zgodę i wreszcie mogliśmy uciec gdzieś, gdzie wszyscy nie będą na nas patrzeć. Położyliśmy Psa na stole i głaskaliśmy go po pyszczku. Dostał narkozę. Oddychał spokojnie, spał. Okropnie długo to trwało, nie wiedzieliśmy co się dzieje. Nie byliśmy nigdy przy usypianiu psa i nie wiedzieliśmy czy to już, czy jeszcze nie. Czy ktoś do nas przyjdzie, czy mamy iść, czy zostać. W końcu przyszła studentka, której zapytaliśmy się co dalej.
–Dostanie jeszcze jeden zastrzyk, wtedy przedawkujemy narkozę, nie musicie państwo przy tym być. - Jak mielibyśmy przy tym nie być i go zostawić?
- My chcemy przy tym być! – oburzył się Sebastian. Nie zostawilibyśmy go samego. Pan nieczuły wreszcie się pojawił. Nic nie mówił, nie pytał się co jest psu, nic. Nic go nie obchodziło. Jak zaczęłam coś do niego mówić, to po prostu wyszedł zostawiając moje słowa zawieszone w powietrzu. Po chwili wrócił z ostatnim zastrzykiem. Trzymałam rękę przy nosku i czułam jak oddech staje się wolniejszy i wreszcie się zatrzymuje. To koniec męczarni. Już jest w psim niebie. Wracając było tak pusto, śmialiśmy się przez łzy wspominając zabawne zachowania Piesia i obiecaliśmy sobie już nie płakać.
Ten dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i wyciszenie. Wieczorem, nie rozmawiając już o Piesiu, położyliśmy się do łóżka. Teraz był moment dla Sebastiana, który cały czas bardzo mnie wspierał i tylko ukradkiem ocierał łzy.
-         Tak jest pusto... A jeszcze niedawno zza łóżka wystawały te jego krzywe, śmieszne uszy...

Minęło kilka dni i wciąż bardzo nam pusto i nawet Miejski Pies, który nie okazywał nigdy Szczęściarzowi szczególnej przyjaźni, zagląda do pokoju, patrzy na puste posłanko i miski, z których już nic nie można koledze podeżreć. Szuka go. Nam też ciągle się wydaje, że zaraz zaszczeka, albo, że nas woła, żeby pomóc mu wstać... Pusto.