piątek, 26 kwietnia 2013

Obrończyni

Wiele osób mówi, że koty nie przywiązują się do człowieka tak jak pies. Z pewnością mają rację, ponieważ koty przywiązują się do człowieka w zupełnie inny sposób, co nie znaczy, że kochają mniej, czy bardziej. Po prostu inaczej.
Czasem zastanawiałam się czy moja relacja z Wiedźmą nie jest czysto platoniczna. Głaszczę ją, daje jej wszystko co mogę, a ona za to wymaga, miałczy, nie daje nam spać, chodzi po mnie kiedy śpię, i muszę ustępować jej miejsca w łóżku, bo inaczej będzie tak długo drapać w meble i drzeć mordkę, do póki tego nie zrobię. Myślę jednak, że dla niej to jest właśnie okazywanie uczuć. Pozwala się głaskać i śpi obok mnie, a to dla szanującego się kota jest już największy wyraz miłości. Jak się jednak okazało w sytuacji zagrożenia, Wiedźma potrafii zaryzykować i stanąć w mojej obronie, niczym czarna pantera, a nie mała czarna kotka. Było to tak:

Przez ostatnie kilka dni był u nas mój tata, który pomagał nam trochę porządkować podwórko. Anioł całe dnie biegał przy nas, albo leżał beztrosko na trawce. Co chwilkę podczas przerw bawiłam się z nim, rzucając mu kija, czy głaskałam, bo ostatnio stał się wielkim pieszczochem. Wczoraj na podwórku była z nami i Wiedźma, która bojąc się Anioła szalejącego po sadzie, obserwowała go z bezpiecznego miejsca - schodków wejściowych do domu. (Niestety Anioł wciąż potrafi pogonić Wiedźmę, a ja nie raz zdejmuję potem przerażoną z drzewa.) Anioł dostał wielką kość, za którą biegał jak za kijem. W pewnym momencie zabawa, przerodziła się w przeciąganie. Trzymałam jeden brzeg kości, a Anioł drugi. Kiedy chcę, mogę wyjąć Aniołowi kość prosto z pyska, a on mi na to pozwala, nigdy by mnie też nie ugryzł, ale nasze zabawy bywają nie raz dość agresywne. Trzymałam kość z całej siły, a nasze kundlowate stworzenie ciągnęło, wydając przy tym rozmaite dźwięki. Popiskiwanie, poszczekiwania przerodziły się w warkot, brzmiący naprawdę groźnie. Kiedy tylko Anioł warknął Wiedźma nastroszyła się i niewiele myśląc, pełna odwagi z kocim, najdzikszym jazgotem rzuciła się w stronę Anioła. Zesztywniałam ja, zesztywniał i Anioł i kiedy Wiedźma do nas dobiegła, nastroszona i z pazurami w górze, staliśmy jak wryci. Teraz i ona zatrzymała się zdziwiona, żeby po kilku sekundach stwierdzić, że skoro nic mi się jednak nie dzieje, a jej ocena sytacji była mylna, to lepiej znów uciec na schodki. Anioł ruszył w pogoń, myśląc, że kocica chciała upolować jego kość, a jak już go przegoniłam to chwycił kostkę i zwiał z nią daleko poza podwórko, szukając miejsca do zakopania przysmaku. Trudno, skoro kość jest zagrożona, to lepiej ją zakopać i nie dać kotu. Zawołałam go szybko, bo nie po to coś dostaje, żeby to później zakopywać. Przyszedł z unuranym w błocie nosem, ale wciąż z niezakopaną, choć nieco brudną kością. Wiedźma znów bacznie zaczęła go obserwować, jednak tym razem pies stwierdził, że najbezpieczniej będzie skonsumować kość w budzie i co się rzadko zdarza sam wszedł do swojego kojca, odwrócił się do wszystkich ogonem i zaczął chrupać. Kiedy tylko przysiadłam na ławce, Wiedźma natychmiast zaczęła łasić się i miałczeć zaczepliwie. Nie raz bronię ją przed psem, więc jak widać i ona chciała zrobić to dla mnie! Jednak kot jest zdolny do poświęceń.

Pozdrawiam wszystkich i życzę miłego, ciepłego weekendu, dla niektórych może przedłużonego.

piątek, 19 kwietnia 2013

Cudne manowce

Idę sobie. Ot tak sobie idę, po bezdrożach moich kochanych. Wokół mnie fruwa dobry Anioł Stróż, zawadiacko merdając ogonem. Trawy są jeszcze suche, drzewa łyse z ledwie zalążkami pączków, pod krzakami leżą resztki śniegu. Wieje silny wiatr. Wystawiam do niego twarz, spragniona ciepłych podmuchów. Nie czuć w nim zapachu wiosny. Nie czuć woni błota i wilgoci. Czuć w powietrzu lato. Słońce grzeje, pieszcząc moje ramię, które wystaje spod za luźnej bluzki. Przykrótkie spodnie od dresów odsłaniają łydki i szare tenisówki założone na gołe stopy. Włosy mam potargane, a wiatr szarpie je jeszcze mocniej. Nie szkodzi. Przecież i tak nikogo nie spotkam. Czuję się lekka, jak bociany, które przeleciały nad moją głową. Zbiegam z górki na zacienioną drogę. Drzewa cicho szumią, a ptaki przedrzeźniają się nawzajem. Na szczycie między drzewami majaczy nasz dom, który jest nieodłączną częścią krajobrazu, jakby stał tu od zawsze. Podskakuję z uśmiechem i dalej idę sobie, przed siebie. Ot tak!  

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Kraina błotem płynąca


Wreszcie, chociaż bardzo nieśmiało nadeszła wiosna. Przed domem zakwitły krokusy i wyłonił się spod śniegu przebiśnieg, który kwitł już miesiąc temu, ale potem brutalnie zakryła go gruba, biała i zimna kołdra.
Minęły też dwa lata odkąd dostaliśmy klucze od domu i co za tym idzie dwa lata pisania mojego bloga. Kiedy odbieraliśmy chałupkę na Wonnym Wzgórzu w 2011 roku, był bardzo ciepły kwiecień, a drzewa w sadzie usiane były nabrzmiałymi, kwiatowymi pąkami. Teraz do zakwitnięcia drzew z pewnością pozostało jeszcze trochę czasu, a na warstwie zmarzniętej ziemi leży gruba błotna pokrywa. Od kilku dni roztopiony śnieg spływa strumieniami ze wzgórz i często zatrzymuje się na drodze tworząc wielkie kałuże, a nawet bajorka. Na łąkach powylewały rzeczki i stawy, więc mamy z naszego domu widok na jezioro. Rozkrzyczało się też niesamowicie niebo. Klucze gęsi i kaczek gęsto przecinają błękit, zostawiając za sobą wiele hałasu. Studziankowym bocianom też się udało i właśnie wysiadują jaja. Żurawie było słychać już bardzo długo, teraz, kiedy spod śniegu wyłoniły się fragmenty łąk wreszcie i one odbywają swoje majestatyczne spacery, a nawet godowe tańce, które mamy ogromną przyjemność obserwować. Również te mniejsze ptaki przebudziły się nareszcie, a kiedy wychodzi się przed dom słychać cudowną muzykę o nieco połamanym rytmie.
Nadszedł czas porządkowania podwórka, a porządki te zaczęliśmy od drogi i robienia drenaży, które odsączają z niej wodę. Bez drenaży i tak niewiele da się zrobić na podwórku, bo błoto zasysa nam kalosze, a droga jest prawie nieprzejezdna. Po chwili pracy łopatą w dół pociekły potoki, a woda szemrze wokół wzgórza niemal jak górskie strumienie, po których uwielbiałam skakać jako dziecko, jeżdżąc z rodzicami w góry w ciepłych porach roku.
W niedzielę w planach był wyjazd do weterynarza z Piesiem. Kiedy już miastowo ubrani szykowaliśmy się do wyjścia, zadzwonił Piotruś Sąsiad. Ponieważ jeep Piotrka jest lekko uszkodzony, to Piotruś postanowił wyjechać osobowym samochodem, żeby rano po pokonaniu błotnistej części piechotą móc wsiąść do osobówki i pojechać do Olsztyna do pracy. Nie udało się to jednak (przynajmniej nie od razu), ponieważ auto ugrzęzło w błocie nieduży kawałek za Leśną Doliną, w której mieszkają sąsiedzi. Nasza mała terenóweczka dzielna bardzo, ale z wysiłkiem poradziła sobie z wyciągnięciem z błota piotrkowego autka. „Odprowadziliśmy” sąsiada pod miejsce postoju, czyli do Liliowego Domku, do drugiego sąsiada i ruszyliśmy do weterynarza. Piotruś poprosił o podrzucenie drobnych zakupów w drodze powrotnej i z tymi zakupami udało nam się bezpiecznie do sąsiadów dotrzeć.
Problem zaczął się w drodze powrotnej, ponieważ zakopaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, z którego rano wyciągaliśmy Piotrka. Dobrze, że miałam na zmianę kalosze i że je założyłam przed wyjściem z samochodu, ponieważ moje nogi natychmiast zapadły się w bagno. Vitarka wisiała podwoziem na mokrym garbie, a koła zanurzone były w całości w gliniastej mazi i gdyby nie garb, to mogłyby się zanurzyć jeszcze jakieś dziesięć centymetrów głębiej. Tym razem to Piotruś przyjechał rzężącym jeepkiem i zaczęło się wyciąganie, a potem przeciąganie przez tych kilkanaście najgorszych metrów (dalej jest już znośnie). Błoto pryskało wszędzie, a my śmialiśmy się, bo cóż innego pozostało? Przecież niektórzy za taki off road płacą grube pieniądze, a my mamy to za darmo na co dzień. Wreszcie dojechaliśmy szczęśliwie do domu. Było już późno, a kurak czekał na upieczenie, zajęłam się więc szybko obiadem, a dzielny Pana Właściciel Domu przebierał się do spaceru z Aniołem, gdy nagle zadzwonił telefon:
-         Natalia, zakopałem się – to był Piotruś. Kiedy nas wyciągnął i odjechaliśmy to znów zakopał się w tym samym miejscu próbując wrócić do domu. Tym jednak razem nie zakopał się ani samochód osobowy, ani mała terenówka a prawdziwy potwór. Wielki i silny jeep. Tutaj potrzebny był traktor. Uruchomiłam swój telefon, dzwoniąc po ludziach ze wsi. Nikt nie odbierał i nie ma się co dziwić, w końcu to niedzielne popołudnie. Wysłałam więc Pana Właściciela Domu na przejażdżkę po wsi w poszukiwaniu kogoś, kto przypadkiem może mieć traktor (w Studziance ludzie wciąż orają pola za pomocą koni). Nikogo jednak w domu nie było i nikt nie wiedział, kto nie dość że miałby traktor, to jeszcze traktor byłby sprawny, a właściciel mógł prowadzić jakiekolwiek pojazdy choćby po polnych drogach. Dzielny Pan Właściciel Domu znów mało co się nie zakopał w jakimś błotku i dotarł wreszcie do chałupinki, gdzie znalazł oprócz gospodarzy, naszego sąsiada Pana Edka, który jest chodzącą życzliwością i zawsze służy pomocą. Pan Edek przerwał natychmiast sąsiedzkie spotkanie wsiadł w traktor, który też się znalazł u sąsiadów w stodole i pojechał na pomoc Piotrkowi.
Wstawiłam obiad do piekarnika i zbiegłam na przełaj ze wzgórza, zobaczyć co tam się w dolinie święci. Pan Właściciel Domu puścił Anioła, który niemal wskoczył mi na ręce z radości. Jeep stał już na poboczu, a zadowolony Pana Edek, pomachał mi odjeżdżając z powrotem „na gościnkę”, która została przerwana, przez nieoczekiwany przyjazd Pana Właściciela Domu. Na ten dzień wyciąganie się skończyło i mogliśmy wszyscy spokojnie wrócić do swoich siedlisk i zjeść późne obiady, śmiejąc się z farsy, której byliśmy bohaterami. 
Dzisiaj świeci słońce, więc mamy nadzieję, że trochę nasze błota osuszy i pozwoli na bezpieczną jazdę. Słońce i wysoka temperatura to nasza jedyna nadzieja, ponieważ gmina nie kwapi się do naprawienia studziankowych, gminnych przecież dróg, które jak tak dalej pójdzie po prostu przestaną istnieć. Czekam w związku z tym niecierpliwie na odpowiedź na moje pismo, które wysłałam do burmistrza.
Pozdrawiam Was wiosennie i szukam następnych symptomów wiosny, w tej naszej zimnej ostoi, póki co z przyjemnością czytam o wiośnie na Waszych blogach, z cieplejszych rejonów Polski.

środa, 3 kwietnia 2013

Wiosna ach to Ty?!


Nadszedł wreszcie długo oczekiwany dzień przywitania wiosny. Wciąż przed oczami miałam nasze pierwsze witanie wiosny na Wonnym Wzgórzu z przed roku, kiedy było tak ciepło, że spędziliśmy przy ognisku niemal całą noc siedząc bez kurtek.
W tym roku ranek przywitał nas śniegowy, mroźny, ale przynajmniej słoneczny.
Mimo śniegu pogoda była przyjemna i choć impreza była na 15.00 to spędziliśmy na podwórku cały dzień, pozytywnie nastawieni na nadejście wiosny, która (jak nam się wtedy wydawało) czekała tuż za rogiem, siedziała na gałęzi, albo spała zwinięta w którejś z dziupli w starym sadzie, czekając aż wybudzą ją nasze śpiewy.
Skonstruowaliśmy ognisko, które mimo chwilowych narzekań na wilgotne drewno pięknie buchnęło ogniem i przygotowaliśmy Marzannę, skazaną na brutalną śmierć, przez spalenie na stosie (na Warmii Marzannę się raczej paliło, a nie topiło, chociaż nawet gdybyśmy chcieli ją utopić to staw i wszystkie inne zbiorniki w okolicy są zamarznięte). Nasza Marzanna nie grzeszyła urodą, bo z taką niechęcią traktowaliśmy odchodzącą porę roku, że nie byliśmy w stanie przystroić jej we wstążki i piękne suknie. Nasza Marzanna była okropną drapaką, chudą i brzydką. Krzyżak ubrany w starą koszulę, do tego głowa z kapusty, z głupawym namalowanym, bezzębnym uśmiechem, zezem i sterczącymi kudłami z suchych gałęzi. Istne cudo!

od lewej: Pan Właściciel Domu, Marzanna (żeby ktoś ze mną nie pomylił ;-)

Goście oczywiście się spóźniali, piękny stos ogniska zdążył się przewrócić i zacząć wypalać. Nie przeszkadzało nam to jednak świetnie się bawić. Wreszcie zobaczyliśmy powoli posuwające się pod górkę pary z koszami w rękach (droga jest nieprzejezdna, więc goście zaparkowali autka u szczytu góry, pod naszym starym krzyżem). Choć spodziewałam się bardzo skromnego grona, to jednak nie doceniłam moich drogich znajomych, bo pogoda ich nie wystraszyła. Pod górkę podążali: Beatka z Pawłem (koleżanka z klasy z liceum, która niedawno organizowała mój wernisaż), oraz sąsiedzi: Iza i Adam z Liliowego Domku z brzegu wsi, Ala i Marek z Frączek, a także już samochodem (bo terenowy) Kasia i Piotruś z Leśnej Doliny. Chwilę później dotarła moja Mała Sylwia od Starych Mebli, wraz ze swoim szefem Rafałem od Zabytków. Mimo śniegu, wokół na chwilę zapanowała wiosna, bo każdy przynosił jakiś zielony, wiosenny element. Goście po raz kolejny źle odebrali posiadanie wiosennego gadżetu i przynieśli kwiatki (no może z wyjątkiem naszych najbliższych sąsiadów z dolinki, którzy mieli wesołe kapelusze) i choć kwiatki były cudne i uwielbiam wszystko co kwitnie, to  w zaproszeniach w przyszłym roku napiszę, że gadżet należy mieć na sobie, żebyśmy znów z mężem nie byli jedynymi dziwnie wyglądającymi z biedronkami, czy tulipanami we włosach i na ciuchach

Część naszej grupy: Marek, Ala, Beata, Syliwa, niżej Szczęściarz i Kasia, potem ja w czerwonej kurtce Pana Właściciela Domu, za mną kawałek Adama, Pan Właściciel Domu, Piotruś i Iza ;-)


Adam upiekł kiełbaski dla wszystkich za jednym zamachem ;-)



Marek i Piotruś z kobitą ;-)




Stół zaczął się uginać od pysznych przysmaków, wszyscy więc zaczęli jeść i popijać. Potem już tylko kiełbaski, gorący bigos, i palimy maszkarę! Zezowate, zimowe pyszczydło od razu poszło z dymem, a w powietrzu uniósł się zapach gotowanej kapusty. Zimno się zrobiło, bo słońce chowało się już za lasem, ognisko wedle oczekiwań przeniosło się więc do domu. Szybko podłożyliśmy ogień w kominku, potrawy wylądowały na domowym stole, znalazły się też talerzyki, kieliszki, szklanki i wszystko czego akurat potrzebowaliśmy. Ala wpadła na pomysł żeby kanapę dosunąć do stołu, tak że cała wcale nie parszywa trzynastka zmieściła się przy stole. Wtedy zaczęliśmy przywoływać wiosnę głośnym śpiewem, przy akompaniamencie cudnej markowej gitary ;-) Marek grał piosenki Okudżawy, Czerwonego Tulipana i wiele innych fantastycznych pieśni znanych nam i nie znanych, a także trochę szlagierów do wspólnego śpiewania. Niestety nasz śpiew nie dotarł poza grube ściany domu i nasza wyczekana, wytęskniona Wiosenka nie obudziła się i nie wyszła z dziupli, żeby bawić się razem z nami i śpi tam do dziś, chociaż ptaki krzyczą tak głośno, jak tylko potrafią żeby nie dać jej dłużej spać. Chyba trzeba jakiegoś ropucha księcia, żeby obudził królewnę pocałunkiem, czy jak tam to było w tej bajce?
W każdym razie goście się rozeszli, a my wraz z Sylwią, Rafałem i Rafała kierowcą przywoływaliśmy na daremno tę Wiosnę w otoczeniu kwiatów, cukrowych baranków, lizaków w przeróżnych kształtach i leżących potem już wszędzie biletów do cyrku ( Szalony Rafał przywiózł takie różne dziwne rzeczy),

Pozdrawiam wszystkich cieplutko i wiosennie i mam nadzieję, że na przyszłe przywitanie wiosny może i ktoś z Was się do nas wybierze, mimo odległości!

Nasz przyjaciel Rogaś, który stołuje się u nas dwa razy dziennie i już prawie się nie boi. Szczęściarz chodzi obok niego, a Rogaś nic. Dokarmiajcie zwierzęta w tę okropną zimę.


PS. Na święta pojechaliśmy do moich rodziców, tymczasem wzgórze tak nam zasypało, że nie mogliśmy z tych świąt wrócić.